Gaja

Michał „Shergar” Tronina                                                                   Data narodził: 07-05-2005

 


 

 

Rozdział 1.

 

Rok 2267, Szkarłatny Szlak.

Gdzieś w Północnej Afryce.

 

Wzgórze niczym szczególnym nie różniło się od innych wzniesień. Było strome, kamieniste i popękane od lejącego się z nieba żaru. Pustynia Zmierzchu bynajmniej nie wzięła swej nazwy od malowniczych zachodów słońca, które z tego poszarpanego wierzchołka wyglądały niczym cud stworzenia. Pustynia Zmierzchu była miejscem gdzie przed pięćdziesięcioma milionami lat wszystko się zaczęło, to tutaj powstało życie. Ale także tutaj wszystko się skończyło. Pustynia Świtu i Zmierzchu, Pustynia Życia i Śmierci. Samotna postać odcinała się szarością pancerza od piaskowych konturów wzniesienia. Mężczyzna powiódł dookoła zmęczonym spojrzeniem. Podążali na zachód ku Dolinie Cienia. Tylko tam nie docierały śmiercionośne promienie słońca. Odkąd powłoka ozonowa przestała istnieć ludzie i zwierzęta uciekali przed zbawienną ongiś jasnością dnia. Noc oznaczała lód i życie. Dzień oznaczał ogień i śmierć. Mężczyzna zwrócił się ku północy. Z niepokojem wpatrywał się w owalne wzniesienia oddalonych o kilkanaście mil nienazwanych gór. To stamtąd przychodziła śmierć. Maszyny. Były bezlitosne i skuteczne. Nie znały lęku ani współczucia. Ci niemi egzekutorzy wykonywali tylko rozkazy. Wspomagany pancerz, który nosił pochłaniał promienie słońca dzięki czemu trudniej było go zlokalizować laserowym sensorom. Był wykonany ze stopu tytanu. Nie pamiętał już jak brzmiała jego nazwa. Pamiętał tylko naukowy skrót. MATI-1. Blachy miały grubość zaledwie dwóch milimetrów, ale doskonale absorbowały energię. Główny technolog w bunkrze, w którym go zakupił, powiedział że stop przy uderzeniu zamienia energię kinetyczną w potencjalną i wykorzystuje ją jako osłonę. Było to dzieło idealne. Hydrauliczno-mechaniczne siłowniki zamontowane we wszystkich zginających się elementach pancerza sprawiały, że jego właściciel mógł podnieść kilkutonowy ciężar. Oczywiście gdyby przyszła mu na to ochota. Bateria wodorowa dostarczała energię do wszystkich podzespołów i układów. Pancerz był także wyposażony w kolektory słoneczne, ale mężczyzna rzadko ich używał. Nie lubił słońca. Był dzieckiem nocy. Kochał gwiazdy. Znał ich nazwy, a bezimiennym nadawał własne. Nocne niebo było jego utraconą rodziną. Byli tam wszyscy. Żona Mari i córeczka Nea. Byli tam jego przyjaciele Syrion, Lian, Trend, Samuel, Saly i Vinnona. Czekali już od bardzo dawna. Kochał ich i tęsknił, ale musiał żyć. To było już jego szóste ciało. Wszystkie były identyczne. Nie był zwolennikiem ulepszania klonów. Lubił swoje ciało, swoją twarz i swoje słabości. Jedyne na co się zdecydował to usunięcie wszelkich znamion, kocie oczy, skrzela i wisienka na torcie – powiększony penis. Pamiętał jak przez pięć lat smażył się na słońcu. Pięć lat ognia i śmierci. Pięć lat w piekle. To było dwieście lat temu. Dokładnie dwieście dwadzieścia siedem lat, osiem miesięcy, dwa tygodnie i trzy dni. Przez chwilę „spojrzał” na wirtualny czasomierz wyświetlany na siatkówce lewego oka. Cztery godziny, trzydzieści dwie minuty i cholerne trzy sekundy temu. Pamiętał swoje zwęglone ciało. Usmażył się na tej cholernej planecie dla Republiki, a jedyne co usłyszał to, to że nie jest już potrzebny. Wymienimy cię na nowszy model. Silny, młody i tańszy w eksploatacji. Ty jesteś już niepotrzebny, radź sobie sam. Na szczęście odłożył całkiem sporą sumkę. Prawie dwanaście milionów ziemskich kredytów. Tylko to uratowało mu życie. Kredyty i doktor Vonda Song. Walczyli wtedy na płaskowyżu ID-47. Wszystkie cholerne wzgórza, równiny, doliny, płaskowyże, lasy i rzeki miały takie kretyńskie nazwy. Maszyny były jeszcze słabe. Gaja próbowała pertraktować z ludźmi, ale banda aroganckich dupków z Sił Połączonych Sztabów nie chciało słuchać. Wysłali piechotę. Bez wsparcia artylerii i lotnictwa. Mieli trochę ciężkiego sprzętu, kilka hamerów i drony rozpoznawcze. To miał być tylko cholerny zwiad. Gaja wiedziała, że nadchodzą. Byli już blisko wzniesienia, na którym wznosiła się Krypta, przeciwatomowy bunkier, sięgający trzy kilometry w głąb ziemi. Tam się wszystko zaczęło. Gaja nie zaatakowała. Ponowiła prośbę. Chciała rozmawiać. Generałowie zablokowali łącza neuronowe i zaatakowali systemy bezpieczeństwa superkomputera wirusem Nuke. Na kilka sekund przejęli nawet satelity wojskowe. Jednak pozbycie się Nuka zajęło Gaji zaledwie dwie minuty. Wirus tworzony przez dwadzieścia lat, przez kilkuset programistów nie dotarł nawet do pierwszej zasłony. Gaja zneutralizowała Nuka, a później zneutralizowała nas. To co prawda zajęło jej trochę więcej czasu, ale niespecjalnie mi to przeszkadzało. Na szczęście ja tylko wdepnąłem na minę przeciwpiechotną. Urwało mi nogi, rozerwało brzuch i co najgorsze straciłem męskość. Łazik ambulatoryjny odnalazł resztki ciała po trzydziestu sekundach. Wpatrywałem się w krwawiące kikuty i wciąż powtarzałem, żeby oddali mi kutasa. Zostałem natychmiast zamrożony i przewieziony do szpitala laboratoryjnego. Nazywaliśmy go Lazaretem bo tak podobno kiedyś nazywano wojskowe szpitale polowe. Tam zajęła się mną doktor Song. Republika mnie olała. Transfuzja jaźni była już wtedy na porządku dziennym. Mój umysł, wspomnienia, całe jestestwo zostało przeniesione do wirtualnej przechowalni. Pobrali próbki DNA i niepotrzebne już ciało zostało spalone. Moje pierwsze ciało. To był cholerny oryginał, boski prototyp. Niezbyt doskonały, ale taki się urodziłem. Dwa lata przed pierwszą „śmiercią” nie zdążyłem na czas wrócić do bazy. Przez dwie godziny brnąłem w słońcu. Nie było gdzie się ukryć. Biała, rozpalona patelnia rozciągała się setki mil we wszystkie strony. Kiedy doszedłem do bazy miałem już oparzenia trzeciego stopnia i nic nie widziałem. Gdy odtworzyli skórę pojawił się czerniak. Walczyłem z sukinsynem przez rok. Gdy wróciłem do służby nie miałem już żadnych znamion i pieprzyków. Byłem gładki jak pupa tancerki go-go. Wtedy właśnie poznałem doktor Song. Nadzorowała wszczepy wojskowych implantów zwiększających siłę, kondycję, percepcję i potencję ludzkiego organizmu. Było nam razem bardzo dobrze. Może dlatego, że widywaliśmy się zaledwie kilka razy w miesiącu i cały wspólny czas spędzaliśmy w łóżku. Później była ta cholerna mina. Musiałem odzyskać swoje ciało, ale przede wszystkim kutasa. Klon był gotów po czterech miesiącach. Wydawało się, że minęła tylko chwila. Wirtualny świat uzależniał, był cudowną enklawą. Wielu ludzi opuściło na zawsze swe ciała i przeniosło się do wyimaginowanej rzeczywistości. Nie było tam ograniczeń grawitacji i ludzkiego ciała, nie było wad i słabości. No i nie było zażynających worki mięsa maszyn. Każdy tworzył swój własny, doskonały świat. Swoje własne, osobiste niebo. I każdy był tam bogiem. Cała ta wirtualna sieć wzajemnie przenikających się bytów połączona była sieciami neuronowymi. Czasami były to też światłowody hypermodowe. Sieć nazywała się Panteon, a nadzorującym całość superkomputerem była właśnie Gaja. Zaprojektowanie systemu i zbudowanie maszynerii mogącej pomieścić Gaję zajęło ponad sześćdziesiąt lat. Gaja była pierwszym programem, który zaczął samodzielnie myśleć. W odległych czasach AI, czyli sztuczna inteligencja była przedmiotem marzeń wielu niespełnionych naukowców. Wiele sobie obiecywano, a jeszcze więcej spekulowano nad jej możliwościami. Jednak teraz słowa sztuczna inteligencja wypowiadano z drżeniem w głosie. Jedyne co kojarzyło się obecnie z AI to strach, ucieczka, mrok i śmierć. No i maszyny. Ludzie sami zgotowali sobie taki los. Jednak do końca walczyli, nie poddawali się jak i nie przyznawali się do błędu. Samozagłada nastąpiła w 2426 roku. Miał wtedy trzecie ciało, ze skrzelami. Tylko dlatego przeżył. Zrzucili ich nad Martwym Oceanem. Tak się teraz nazywał Pacyfik. Wszelkie życie ugotowało się w słonej wodzie pięćdziesiąt lat wcześniej. Glony produkujące większość tlenu na ziemi po tym jak cała amazońska dżungla spłonęła, zamieniły się w zielony kleik. Ludzie musieli stworzyć olbrzymie generatory zamieniające dwutlenek węgla w tlen. Jednak sztuczna fotosynteza okazała się mało wydajna. Mimo, iż urządzenia produkowały hektolitry tlenu na sekundę to życie we wschodniej Azji i Ameryce Południowej prawie całkowicie zanikło. Ci, których było na to stać wyposażyli swoje domy w aparaturę przenośną. Ale był to zaledwie promil populacji. Zwierzęta też nie miały żadnych szans. Cholera, nie jadłem prawdziwego mięsa od dobrych dwóch lat. Krwisty befsztyk kosztował więcej niż samolot czarterowy. Co za paranoja. W pobliży coś zaszeleściło. Ubrany na czarno mężczyzna o azjatyckich rysach wskazał na góry. Na plecach nosił przewieszony samurajski miecz. Na pierwszy rzut oka nie było widać innej broni. Wydałem szybkie rozkazy do interkomu i przesłona na twarzy uniosła się w górę. Pozostała tylko niewidoczna ludzkim okiem siateczka z włókien pochłaniających szkodliwe promieniowanie.

– Ustawcie kamerę termowizyjną – powiedziałem obcym głosem pozbawionym wszelkich emocji. Tak mi już zostało odkąd pierwszy raz kopnąłem w kalendarz. – Chcę wiedzieć o każdym ruchu w tych cholernych górach. Niech Neo odpali race geotermiczne. Nie chcę żadnych niespodzianek.

– Jak sobie życzysz, Sfora – odparł skośnooki i bezgłośnie odszedł.

Miał na imię Kiro i kiedyś należał do Czerwonych Smoków. To właśnie oni wykończyli Jakuzę i przejęli interesy japońskiej mafii. Kiro był urodzonym zabójcą. Kiedy przed dziesięcioma laty zaproponował współpracę nie zastanawiałem się nawet przez chwilę. Zapytałem tylko dlaczego. Kiro spojrzał na mnie tymi swoimi beznamiętnymi oczami i odparł:

– Bo pracuję tylko dla najlepszych.

Rzeczywiście Sfora – czyli ja – brał najwięcej za swoje usługi, ale szczerze wątpiłem w to, że jestem najlepszy. Byli jeszcze Nocni Bracia i Krwawy Szlak. Byli też Ludzie z Żelaza i Niezapominajki. Ale na pewno byłem w czołówce. Naprawdę nazywałem się Rolls. A ojciec dał mi na imię Royce. Ten wciąż nieobecny w domu biznesmen by fanatykiem wszystkiego co było od niego starsze co najmniej o sto lat. Jak już się domyślacie przede wszystkim uwielbiał samochody. Widziałem go kilka razy w życiu. Ostatni raz na rozdaniu dyplomów kiedy ukończyłem elitarną szkołę wojskową w West Point. Po kilku latach zostałem Rangersem, a później wlazłem na tę cholerną minę. Ojciec był odpowiedzialny za strategię zarządzania firmy organizującej loty czarterowe poza System Słoneczny. Mimo, iż dysponował najnowocześniejszym samolotem wciąż tłukł się starym Rolls Roycem. Dobrze, że to nie był Mini Morrice albo Beatle. Nie lubiłem tego imienia. Dlatego zmieniłem je na Lancer. Ale Neo kiedyś wygrzebał moje dane z archiwów wojskowego wywiadu i teraz wszystkie psy mówiły do mnie Royce. W pierwszym odruchu chciałem zabić gnoja, ale był zbyt cenny dla oddziału. Neo był najlepszym hakerem po tej stronie kuli ziemskiej. Jako pierwszy i zapewne jedyny człowiek doszedł do czwartej zasłony zabezpieczeń Gai. Uwielbiał westerny. Wciąż ubierał się w szare prochowce i kapelusze. Mimo, iż pod pachami miał dwa pistolety laserowe to przy biodrze zawszy nosił starego Colta 45. Twierdził, że jest kolejnym wcieleniem wybrańca z filmowego Matrixa. Poznałem go kiedy pracował dla przemytnika diamentów. Neo włamał się do Panteonu skąd skradł kopię bezpieczeństwa jego jaźni. Szantażował przemytnika przez dwa lata lat. Doprowadził go do ruiny. W końcu gdy zagroził, że udostępni jaźń w publicznej sieci SherNet, przemytnik za resztę kredytów wynajął Sforę aby zajął się pazernym szantażystą. Royce odnalazł hakera po dwóch miesiącach. Chłopak był prawdziwym geniuszem. W sumie Sfora odnalazł go tylko dzięki przypadkowi na forum dyskusyjnym dotyczącym niekontrolowanych przeszczepów jaźni. Pewny siebie haker używał swego prawdziwego nicka. To był błąd, zbytnia pewność siebie. Następnego dnia Sfora zapukał do jego drzwi. Jednak zamiast sfinalizować kontrakt dał Neo pracę. Chłopak miał zbyt duży talent aby go zabijać, to byłoby marnotrawstwo. Odtąd łączył go ze Sforą dług wdzięczności i całkiem niezłe zyski z kontraktów. Przemytnik odzyskał jaźń i zapewnienie, że szantażysta już mu nie zagrozi. Sfora otrząsnął się z zadumy i jeszcze raz spojrzał w kierunku rozpłaszczonych szczytów odległych gór. Odwrócił się i zaczął zbiegać stromym zboczem. Szary płaszcz przypięty magnesową broszą do pancerza załopotał na wietrze. To był ich sztandar. Głowa psa na szarym płótnie szczerzyła w posępnym uśmiechu ogromne, nieproporcjonalne do reszty łba zębiska. Sfora podszedł do dwóch najemników noszących identyczne pancerze jak on. Byli to Kloch, Niemiec, najsilniejszy człowiek jakiego Sfora kiedykolwiek widział i Juan, małomówny kreol z licznymi śladami po ospie. Kloch nie zawdzięczał swej siły wszczepianym implantom. Potężny najemnik był nieudanym efektem eksperymentu o nazwie Młot. Kilkadziesiąt noworodków o zmienionych genetycznie włóknach mięśni miało być w przyszłości doskonałymi żołnierzami. Niestety po piętnastu latach „eksperyment” się zbuntował. Zginęli wszyscy chłopcy i cała obsada laboratorium razem z trzydziestoosobową ochroną. Tylko Kloch przeżył. Już wtedy był, wielki, brzydki i wredny. Niemiec był ze Sforą od dwudziestu lat. Royce poznał go w jakiejś zapyziałej spelunie. Olbrzym założył się, że wygra z androidem w siłowaniu na rękę. Oczywiście wszyscy postawili na „sztucznego” człowieka. Wszyscy prócz Royca. Kiedy Kloch uderzył mechaniczną ręką o blat stołu wyrywając górną kończynę androida z mechanicznych stawów Sfora zaproponował mu pracę. Niemiec nie był jednak zbytnio towarzyski. Najpierw mnie wyśmiał, później rzucił kilka brzydkich epitetów pod adresem mojej mamy i stada owiec, a w końcu się na mnie rzucił. Pokonałem go tylko dzięki temu, że miałem przy sobie paralizator. Kiedy Niemiec odzyskał przytomność tłukł się już w ciężarówce przez zachodnią połać pustyni Zmierzchu. Machnąłem mu przed nosem podpisanym kontraktem i kartą z dziesięcioma tysiącami kredytów. Niezależnie od tego, który argument okazał się bardziej przekonujący Kloch pozostał w oddziale i został „czołgiem”. Nosił ciężki pancerz identyczny jak Sfora i ciężką broń. Działko typu gatling i wyrzutnia rakiet w rękach olbrzyma siały prawdziwe spustoszenie. A co najważniejsze nowa praca dawała Niemcowi niewypowiedzianą satysfakcję. On zwyczajnie lubił siać zamęt i zniszczenie. Juan był hiszpańskim przemytnikiem. Miał pecha bo podczas przeprawy przez Pireneje złapali go Łowcy Niewolników. Dostał się na Czerwony Bazar, największy targ żywym towarem na Starym Kontynencie. Sfora dał za niego dwieście tysięcy i skrzynkę polskiej wódki, ale było warto. Juan był jednym z niewielu jego ludzi, który kierował się honorem. Twierdził, że jest potomkiem samego króla Filipa I i krew, która płynie w jego żyłach ma błękitną barwę. Kiedy Kloch pierwszy raz to usłyszał rzucił się na szczupłego Hiszpana, żeby sprawdzić czy jego krew rzeczywiście jest błękitna. Juan był niesamowicie zwinny. Później okazało się, że przez pięć lat zarabiał jako torreador. A Klochowi do byka niewiele brakowało. Niemiec nie zdołał go nawet drasnąć. Juan tańczył przed olbrzymem w zwinnych piruetach od czasu do czasu uderzając dłonią w szerokie czoło albo byczy kark. Po półgodzinie Kloch dał za wygraną. Odtąd obaj byli nierozłączni i mimo, iż różnili się bardziej niż ogień i woda zostali przyjaciółmi. Juan także nosił ciężki pancerz, ale preferował działko obrotowe typu MaxiGun i miotacz ognia.

– Spadamy stąd – powiedział Sfora mijając Klocha. – Popędźcie ludzi. Przed świtem musimy dotrzeć do doliny.

– A co zrobimy ze skwarkami? – spytał głosem dobiegającym z wnętrza cembrowiny Niemiec. – Sporo ich. Śmierdzą i zawodzą. Mam już tego dość. Ani nie można ich zjeść ani dobić – dodał najemnik oskarżycielskim tonem.

Kloch mówiąc o skwarkach miał na myśli biedaków poparzonych przez śmiercionośne promienie słońca. Sfora spojrzał w stronę liczącej prawie dwustu uchodźców karawany. Rzeczywiście na końcu brnęło przez piaski kilkunastu na wpół zwęglonych ludzi. Pokryte czarną skórą, bąblami i lepkie od wypływającej z ran mazi ciała resztką woli czołgały się przed siebie. Kilku z nich błagało o pomoc.

– Wiesz co robić – warknął Lancer idąc dalej w stronę czoła pochodu.

– Tam jest kobieta z dzieckiem – wtrącił na pozór beznamiętnym głosem Juan.

Royce zatrzymał się w miejscu. Zacisnął usta w gniewnym grymasie. Wiedział, że nic jej już nie pomorze.

– Gdzie? – spytał odwracając się do najemników.

– Na samym końcu. To ta w szarych łachmanach – wskazał Juan. – Wieczorem dziecko jeszcze żyło. Moglibyśmy za nie dostać kilka tysięcy kredytów na północy – dodał obojętnym tonem. Sfora przytaknął głową. Białe dzieci były sporo warte. Odkąd wirus Hell rozprzestrzeniony przez chińską armię wniknął do atmosfery ludzie nie musieli martwić się o antykoncepcję. Wirus zabijał jajeczka u kobiet w stadium owulacji.

– To co? Mam ich zabić? – spytał zniecierpliwiony Kloch poprawiając działko w rękach.

– Prowadź Juan, a ty Kloch sprawdź co jest pod tamtym głazem.

Niepocieszony olbrzym odszedł w stronę kolejnej wydmy mrucząc do interkomu przekleństwa po niemiecku. Kiedy znaleźli się przy kobiecie, ta spojrzała na nich rozgorączkowanymi oczami. Były niesamowicie ciemne. Sforze wystarczył jeden rzut oka. Matka była już praktycznie martwa, ale dziecko, które wciąż tuliła do piersi zdawało się być pozbawione poparzeń. Sfora przykucnął.

– Jeżeli chcesz, weźmiemy dziecko – sam nie wiedział dlaczego w ogóle się tłumaczy. Poczuł się trochę nieswojo gdy w oczach kobiety pojawił się błysk zrozumienia i niema prośba. – Będzie z nami bezpieczne. Przyrzekam – Royce sięgnął wolną ręką po śpiące niemowlę.

Kobieta próbowała coś wychrypieć, ale spękane usta i suchy język odmówiły jej posłuszeństwa.

– Mała ma na imię Nia – doszedł Royca spokojny głos za jego plecami. Kiedy wyprostował się i obrócił kobieta już nie żyła, a przed nim stała dziewczyna w złotym skafandrze przeciwsłonecznym. Pociągła twarz i duże czarne oczy kontrastowały z włosami koloru śniegu.

– Weź dziecko, Domina – powiedział Sfora wręczając kobiecie zawinięte w szmaty niemowlę. – Od teraz robisz za mamkę.

– Sam sobie matkuj – oburzyła się Domina cofając się o krok. – Myślisz, że jak jestem kobietą to wiem co się z tym robi?

– Zajmiesz się małą bo ja tak każę – warknął Sfora wciskając jej w ręce maleństwo. – Jestem pewien, że się polubicie.

– Niech cię szlag Royce! – krzyknęła najemniczka, ale wzięła dziecko i spiesznie odeszła w stronę ambulatorium.

– Idź po Klocha, niech tu posprząta – mruknął Sfora do Juana i ruszył w stronę czoła kolumny.

Domina była telepatką i wyśmienitą medyczką. Ambulatorium, w którym urzędowała było opancerzonym wozem pancernym zamienionym w szpital polowy na kółkach. Białowłosa dziewczyna już nie raz dowiodła, że wie jak poskładać do kupy rannego najemnika. Kiedyś była chirurgiem w prywatnej klinice kosmetycznej gdzieś na Kubie. Ale kiedy użyła zdolności telepatycznych do odczytania kodu dostępu do szpitalnego sejfu jej kariera szybko się skończyła. Sfora znalazł ją w pobliżu wraku ostrzelanego przez bojówki Masajów. Uratowała życie żołnierzowi z rozerwaną szyją. Okazało się, że był on jednym z konwojentów transportujących skazańców do więzienia w Kabulu. Pech chciał, że jednym ze skazańców był także wódz masajskiego szczepu skazany za gwałt na białej kobiecie, a jego plemię postanowiło odbić starego zboczeńca. Sfora zaproponował jej pracę. Białowłosa pani doktor zgodziła się bez namysłu. Naprawdę nazywała się Alex, ale kiedy Neo dowiedział się o jej nadzwyczajnych zdolnościach ochrzcił ją Domina. I tak już zostało. Kiedy Sfora znalazł się przy jadącym na czele kolumny hammerze szczupły blondyn siedzący za kierownicą wskazał na północ.

– Zbierają się chmury. Za godzinę dopadnie nas Ognisty Szkwał. Nie zdążymy schować się w dolinie przed burzą.

– Jesteś pewien?

Blondyn posłał Sforze szelmowski uśmiech.

– Tak samo jak tego, że jesteś największym skurczybykiem po tej stronie globu. Burza gna z prędkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Dopadnie nas za godzinę i jakieś dziesięć minut. Nie mamy szans.

– Wspaniale – mruknął Sfora. Mieli coraz mnie szczęścia. Kiedy wyruszyliśmy z al Aldera dziesięć dni temu zaatakowali nas Łowcy Niewolników. Pięć dni później straciliśmy łazik zwiadowczy, który wpadł w łachę ruchomych piasków. Dwa dni temu zauważyliśmy latającego Skaraba, statek zwiadowczy maszyn. Od tego czasu zmieniliśmy kierunek marszruty czterokrotnie i ciągle sondujemy niebo radarami. Samolot już się nie pojawił, ale Sfora czuł, że maszyny są gdzieś niedaleko. A teraz ta cholerna burza.

– Mówiłeś o tym Ianowi?

– Jakąś minutkę temu – odparł blondyn wskazując na pasmo niewysokich skał. – Odpalił te swoje sonary i skanery geotermiczne i znalazł jakąś kryjówkę w tym rumowisku. Dotrzemy tam za czterdzieści minut.

– Masz u mnie zimne piwo, Black – powiedział Sfora i krzyknął do idącego w środku kolumny Kiro. – Kieruj ludzi na te skały. Goni nas Szkwał.

Zabójca skinął głową i wydał szybkie polecenia. Kilkunastu najemników sprawnie rozproszyło się pośród kolumny. Po chwili cała karawana zmieniła kierunek. Sfora znów spojrzał z niepokojem w stronę owalnych szczytów. Stamtąd nadchodziła śmierć. Ale nie tym razem, pomyślał najemnik i ruszył za kolumną.

 

*

 

Jaskinia ziała złowrogą jamą ze zbocza skalistego wzniesienia. Powała niknęła w ciemnościach i stęchłych oparach. Na chropowatych ścianach widniały prastare malowidła przedstawiające ludzi polujących na stado mamutów. Cała karawana zmieściła się w bocznej pieczarze tuż przy wyjściu z jaskini. Szkwał rozszalał się na dobre. Rozgrzane do czerwoności ziarenka piasku trawiły wszystko co stanęło im na drodze. Sfora widział jak zagrzebany do połowy biały wąż pustynny przegrał ostatnią walkę z naturą. Ogromne cielsko poszatkowane przez piasek drgało jeszcze w krótkich konwulsjach. Na ustach najemnika pojawił się uśmiech satysfakcji. Cztery bojowe droidy klasy Sigma 3 też nie miały szczęścia. Piasek wgryzał się z mocą wodospadu w każdą szczelinę. Mimo, iż endopancerze były tak zaprojektowane aby idealnie osłaniać podzespoły i moduły ważne dla czynności życiowych i bojowych robotów to maszyny nie miały żadnych szans. Rozgrzane do ponad stu dwudziestu stopni ziarenka najpierw zniszczyły zespół ośrodka wzrokowego i sonary robotów. Droidy powalone przez potężne fale czerwonej śmierci szybko zginęły pod zwałami piasku. Tak, to były prawdziwe Łzy Słońca. Sfora miał nadzieję, że tropiące go maszyny nie zdążą ukryć się przed burzą piaskową. Nie był jednak pewien czy ich trop urwał się całkowicie. Droidów mogło być więcej. Skarab mógł bez problemów wznieść się nawet na dziesięć tysięcy metrów. Był więc poza zasięgiem burzy. Samolot zwiadowczy był też odporny na promienie śmiercionośnego słońca. Ale pustynny szkwał uniemożliwiał mu wyśledzenie karawany i to było dla Sfory wystarczającym powodem do zadowolenia. Strzepał kurz z płaszcza i skierował się w stronę przenośnego stanowiska dowodzenia jak nazywał swój pojazd Neo.

– Sprawdź dokładnie jaskinię – Royce z wdzięcznością wziął od Dominy manierkę z hydro, gęstym płynem składającym się głównie z węglowodanów, minerałów i skrobi. – Nie chcę żadnych niespodzianek.

– Już załatwione szefie – odparł haker nie przerywając stukania na klawiaturze. Mógł używać sprzężonej bezpośrednio z mózgiem konsoli, ale wolał oldschoolowe rozwiązania. – Przeleciałem tę zatęchłą dziurę podczerwienią i dermografem. Czyściutko. Gdzieś pod nami płynie nawet niewielka rzeczka. Moglibyśmy przeprowadzić odwiert. Woda już nam się kończy.

– Nie mamy na to czasu. Nanieś pozycję jaskini na mapę. Może tu jeszcze wrócimy.

– Ok, szefie.

– Co to? – spytał nagle Sfora ścierając z wizjera przezroczystą ciecz.

– Pewnie woda – Domina opatrywała ranę Naskira, snajpera i najlepszego zwiadowcy w drużynie Royca. Naskir twierdził, że jest żydem i pochodzi z Jerozolimy. Sfora „przygarnął” go w Nowym Babilonie, gdzie zarabiał na życie dając pokazy umiejętności strzeleckich. Naskir potrafił w czasie jednej sekundy, wyciągnąć z kabury karabinek HK 47, przeładować i strzelić do celu oddalonego o pięćdziesiąt metrów.  – Nie ruszaj się do cholery!

– To boli ty cholerna sadystko! – Naskir wykrzywił twarz i rzucił Dominie miażdżące spojrzenie. – Mogłaś mnie chociaż znieczulić…

– Dla tego? – spytała dziewczyna z uśmiechem satysfakcji wyszarpując z przedramienia snajpera brązowy kolec długości trzech cali. Najemnik krzyknął i zerwał się z fotela. – Siadaj i przestań się drzeć. Muszę zdezynfekować. Ten zadzior to kolec ze Szkarłatnego Kaktusa. Gdyby był żywy już byś nie żył. Jad paraliżuje układ nerwowy w kilka sekund.

– Wiesz jak pocieszyć człowieka – burknął Naskir, ale posłuchał dziewczyny. – Proszę cię tylko bądź delikatna, mam wrażliwe usposobienie.

– No proszę, nasz Sokole Oko boi się bólu – zaśmiał się Black podchodząc do Sfory. – Przecież to tylko łaskotki. Jak chcesz Domina to ja zawsze jestem do twojej dyspozycji. Możesz mnie kroić do woli. Jestem cały twój, szczególnie od pasa w dół.

– Ciebie nie ruszyłabym nawet kijem Black – medyczka zaczęła zespalać brzegi rany wiązką lasera.

– Coś się dzieje szefie? – spytał Black wycierając usmarowane olejem ręce w niewiele czystszą szmatę. – Masz minę jakbyś wdepnął w gówno.

Sfora ściągnął hełm i posmakował przezroczystej cieczy. Miała słony i mdły smak. Nagle zdał sobie sprawę, że kiedyś już był w podobnej sytuacji.

– Neo czy nad nami są stalaktyty?

– Całe setki – powiedział beznamiętnie haker odwracając twarz ku Roycowi. – To z nich kapie ta woda.

– To nie jest woda – coś w głosie Sfory sprawiło, że Domina przerwała „szycie”. – Black dawaj tu Kyra. Neo omieciesz jaskinię sonarem ultradźwięków. Zaczniesz od powały. Domina przyprowadź Arrona i Juana.

Nikt nie zadawał pytań. Wszyscy błyskawicznie wykonali rozkazy. Ufali Sforze bezgranicznie. Naskir wstał i sięgnął po karabinek, który oparł o poręcz fotela. Był to wysłużony Spicer k3, jedyne dobre połączenie karabinu snajperskiego i rusznicy – oczywiście chińska robota. Optyczna luneta z laserowym celownikiem i podczerwienią umożliwiała dosięgnięcie celu oddalonego nawet o dwa kilometry.

– Co mam robić?

– Zbierz ludzi pod zachodnią ścianą. Oddziel starych i schorowanych od pozostałych. Niech psy ich otoczą. Nikt nie może opuścić grupy.

Naskir skinął głową i pobiegł w głąb pieczary. Wróciła Domina prowadząc Arrona, przywódcę uciekinierów. Jasnowłosy obdartus miał na twarzy szare plamy po łuszczycy.

– Czego chcesz, Sfora? – warknął na Royca wytykając najemnika palcem. – Kazałeś zostawić tych ludzi na pewną śmierć! Tam była moja kuzynka. Zapłaciłem ci za nasze bezpieczeństwo!

– Przecież jesteś bezpieczny – przerwał Sfora. Miał już dość biadolenia tego palanta. – Zapłaciłeś mi za doprowadzenie kogo tylko zdołam do Nowego Babilonu.

– Kiedy tam dojdziemy? – spytał ponurym głosem Arrona wbijając w Sforę nienawistne spojrzenie.

– Nigdy – kiedy usłyszał odpowiedź najemnika szczęka tak mu opadła, że zaistniała obawa o to, że już nigdy nie wróci na swoje miejsce.

– Jak to? Przecież zapłaciłem…

– Zapłaciłeś za mało – warknął Royce obdarzając mężczyznę takim spojrzeniem, że przywódca uciekinierów głośno przełknął ślinę. – Przynosisz pecha, Arron. Odkąd wyruszyliśmy z al Aldera wciąż mamy za plecami maszyny. Odnoszę dziwnie wrażenie, że jest wśród nas druciarz – tak nazywano ludzkich szpiegów maszyn. – I módl się o to żebyś to nie był ty.

– Ja nigdy…

– Wracaj do swoich ludzi i każ im się trzymać blisko siebie – Royce odwrócił się uznając rozmowę za zakończoną. Arron znów przełknął ślinę i krokiem skazańca odszedł ku mrocznym trzewiom pieczary. – Masz coś Neo?

– Coś dziwnego szefie – napięcie w głosie hakera zdradzało, że jeszcze czegoś takiego nie widział. Sfora poczuł w żołądku uścisk lodowej pięści. A więc jednak miał rację. – Te stalaktyty się ruszają.

– Niech Ian odpali wszystkie generatory i podłączy do nich szperacze. Jak będzie gotów niech oświetli tę cholerną jaskinię. Ustawcie też działka samobieżne sterowane sonarem – Sfora szybko włożył hełm. – Kod czerwony – powiedział do interkomu. – Strzelać tylko na mój rozkaz. Niebezpieczeństwo jest nad nami i dookoła. Te stwory boją się światła.

– Jakie stwory szefie? – spytał nadchodząc Juan. Jak zawsze towarzyszył mu Kloch.

– Nie spodobają ci się. Są prawie równie brzydkie jak Kloch – odparł szybko Royce. – Pilnujcie stanowiska dowodzenia. Niech Neo i Domina wejdą do środka.

– Tak jest, szefie – Juan skinął na olbrzymiego Niemca i obydwaj zaczęli ładować elektroniczną aparaturę do wozu.

Tymczasem Sfora stanął przy wlocie do pieczary. Jak zawsze nie zauważył kiedy pojawił się Kiro.

– Szpony Nocy – powiedział zabójca beznamiętnym tonem. – Może być ciekawie.

– Będą czekać dopóki matka nie wyda rozkazu – Sfora powiódł dookoła uważnym spojrzeniem. – Pójdziemy złożyć tej suce propozycję nie do odrzucenia.

Kiro spojrzał na Royca rybimi oczami.

– Czy ty niczego się nie boisz, kensai?

– Boję się ciebie, zabójco. I tego pierdolonego słońca, że kiedyś spadnie nam na głowę.

Kiro skrzywił usta co miało wyglądać jak uśmiech i sprawdził czy miecz łatwo wysuwa się z pochwy.

– Nie każmy pani zbyt długo czekać – odparł zabójca i obaj ruszyli w mroczną pustkę.

 

*

 

Głębia powoli wyszła ze swego leża. Śluz i kawałki chitynowego pancerza ukształtowane w owalny kokon z wieloma otworami zapewniał jej spokój i miejsce do składania jaj. Jednak wszystkie kokony były teraz puste. Musiała zjadać własne dzieci aby przeżyć. Robiła to coraz częściej, a dorosłe dzieci były głodne. One też zaczęły się wzajemnie pożerać. Dzięki naturalnej selekcji przetrwają tylko najsilniejsi. Od długiego czasu nie jadła żywego mięsa. Mieszkańcy pustyni omijali gniazdo wiedzeni strachem. Bardzo rzadko pustynne węże chowały się w jaskini przed słońcem. Głębia wyprostowała potężne, pokryte łuskami i chitynowymi płytami cielsko. Musiała zrzucić pancerz aby wydać na świat potomstwo, które niedawno pożarła. Była osłabiona i pozbawiona ochrony. Była też narażona na ataki innych myśliwych, ale o to nie musiała się obawiać. Dzieci będą ją strzegły przed wszelkim niebezpieczeństwem. Teraz znów poczuła zapach życia, świeżą krew i ciepłe mięso. Żywe mięso. Głębia żyła już bardzo długo. Znała te dziwne dwunożne istoty o słodkawym zapachu. Znała je i wiedziała, że jeżeli zechcą potrafią być niebezpieczne. Na pozór wydają się bezbronni i słabi jednak potrafią razić na odległość. Wiele jej dzieci zginęło znęcone łatwym łupem. Głębia wysłała impuls. Czekać. Powoli wyszła na potężnych łapach ze swego leża. Potrafiła chodzić wyprostowana jak ludzie jednak teraz była na to zbyt słaba. Spiczasty łeb ozdobiony koroną z czarnych, długich na pięć stóp kolców zadrżał kiedy wciągnęła w nozdrza stęchłe powietrze. Głód zaczął mącić myśli. Powoli ruszyła ku największej jaskini. Z trudem przecisnęła się przez otwór o średnicy dwudziestu stóp. Zatrzymała się aby przyzwyczaić ciało do wysiłku. Niespokojne mięśnie drgały po łuskami. I wtedy w jaskini rozbłysło oślepiające światło. Jej dzieci czekające pod powałą wydały syk wściekłości i przerażenia. Wojownicy wydali głośny ryk. Zapach mięsa był zbyt odurzający. Nocni łowcy runęli na skłębionych w dole ludzi. Zagrały szybkostrzelne karabinki i działka sterowane komputerowym sonarem. Głębia wydała z siebie wibrujący dźwięk. Pozostali łowcy wycofali się poza zasięg światła. Mrok był ich domem. Czuła ich gniew i głód. Ale czuła też strach. Mądre dzieci. Nagle Głębia zauważyła dwie postaci. Stały samotnie na środku jaskini. Znów z głośnym sykiem wciągnęła w mokre chrapy powietrze i aż zadrżała. Woń, którą poczuła była znajoma. I przerażająca. Przypominała o czasach kiedy została sama. Walczyła wtedy z inną królową. Jej gniazdo zniszczyli twardzi ludzie, nie można było ich zjeść. Poruszali się wolniej niż ci i byli więksi. Zabili jej wszystkie dzieci. Jednak kiedy myślała, że to już koniec inny łowca rozszarpał twardych ludzi. Zniszczył ich straszliwym światłem i ogniem. Głębia była ciężko ranna. Ogień trawił jej skórę, a eksplozje wyrwały wielką dziurę w odwłoku. Straciła też połowę ogona. Z trudem uciekła w głąb ziemi. Zapadła w hibernację. A kiedy znów się przebudziła łowca stał tuż przy niej. Wyczuła jego myśli. Były zimne, bezlitosne i spokojne. Wiedział, że królowa nie będzie walczyć. Nie zabił jej jednak. Zanim odszedł zabrał tylko jeden z jej ułamanych kolców. Teraz korona Głębi odrosła, łowca ponownie powrócił. Czy znowu po kolec? Głębia próbowała się wycofać jednak mięśnie odmówiły jej posłuszeństwa. Wydała wibrujący pisk. Dzieci otoczyły matkę ze wszystkich stron. Czekały w ukryciu na rozkaz królowej. Tymczasem dwaj ludzie byli coraz bliżej. Łowca szedł pierwszy. Ukrywał się pod twardą skorupą. Teraz przypominał tych twardych ludzi, którzy kiedyś zabili jej dzieci. Drugi był mniejszy, ale dużo szybszy. Głębia wyczuła bijącą od niego falę zimna. Uczucie strachu było jej obce, ale instynkt podpowiadał, że ci dwaj łowcy są najgroźniejsi z całego ludzkiego stada. Głębia wysłała kolejny impuls. Dzieci zacieśniły krąg. Nagle pierwszy łowca wyciągnął rękę. W dłoni trzymał czarny szpikulec. Głębia zrozumiała. Z trudem uniosła się na drżących kończynach i wydała wysoki pisk. Dzieci rozstąpiły się przed łowcami. Ludzie zbliżyli się i zatrzymali tuż przed królową. Głębia znów wciągnęła wilgotne powietrze. Nie wyczuła strachu ani gniewu. Łowca cisnął kolec, który upadł tuż przy łapie. Pierwszy łowca powiedział coś w swoim dziwnym języku. Głębia nie rozumiała mowy, ale potrafiła rozpoznać emocje. Łowcy nie chcieli jej skrzywdzić. Chcieli odejść bez walki. W innej sytuacji przystałaby na to. Jednak jej dzieci były głodne i coraz bardziej się niecierpliwiły. Otworzyła spiczastą paszczę ukazując trzy rzędy ostrych kłów i wydała gardłowy pomruk. Wojownicy zafalowali i ruszyli się, byli już w zasięgu światła. Czarne cielska lśniły w ogniu dziwnych istot. Głębia była dumna ze swych dzieci. Jej gniazdo nigdy nie było tak silne jak teraz mimo, iż prawie połowa dzieci została pożarta przez swych braci. Jednak pozostali najsilniejsi. Musiała ich nakarmić. Pierwszy łowca wyciągnął drugą rękę i wskazał za siebie. Głębia wciągnęła powietrze i zapach, który poczuła sprawił, że zielona ślina pociekła z jej pyska. Poczuła strach ludzi, których wskazał łowca. Niektórzy pachnieli brzydko, niedługo już umrą. Inni byli słabi i chorzy. Ale wszyscy byli ciepli. Jej dzieci dostaną świeże mięso, które wystarczy na długi czas. Głębia będzie znów mogła złożyć jaja. Wydała wysoki pisk i łowcy rzucili się na grupkę krzyczących z przerażenia ludzi. Dwaj łowcy powoli zaczęli się wycofywać. Nagle Głębia wydała świdrujący ryk. Kilkunastu wojowników zastąpiło drogę dwunożnym istotom. Ten schowany za twardym pancerzem skierował w jej stronę długi przedmiot. Głębia wiedział, że stamtąd nadejdzie śmierć. Machnęła przednia łapą. Jeden z rogów złamany w połowie zatoczył w powietrzu łuk i upadł pod nogi łowcy. Człowiek pochylił się i podniósł kolec z korony. Głębia znów wydała wibrujący dźwięk i wojownicy wrócili do uczty. Obaj łowcy już nie zatrzymywani odeszli do swojego stada. Głębia nakazała dzieciom przenieść mięso do legowiska. Kilku wojowników pomogło jej powrócić do gniazda. Z rozkoszą zatopiła zęby w ciepłym ciele. Krew kapała jej z pyska, z lubością zlizała parujący płyn. Znów będzie mogła złożyć jaja. Da życie nowym dzieciom. A wtedy poczeka aż pancerz odrośnie. Nadszedł już czas aby znów wyruszyć. Musiała znaleźć nowe leże. Miejsce, które wyżywi jej wszystkie dzieci.

 

*

 

– Dlaczego to zrobiłeś?! – skomlał Arron, po którego twarzy płynęły łzy strachu i wściekłości. – Zabiłeś ich wszystkich! Jesteś gorszy od tych potworów, parszywy psie.

– Większość nie doczekałaby końca podróży – przerwał mu Sfora. Miał już dość narzekań. – Nie płaciłeś mi za niańczenie tylko za bezpieczne doprowadzenie karawany do Nowego Babilonu.

– Czy bezpieczne doprowadzenie według ciebie oznacza oddanie tych biedaków na pożarcie Nocnym Łowcom? – spytała z wyrzutem Domina.

– Nie było innego wyjścia, Alex. Dobrze o tym wiesz. One były głodne. Królowa wiedziała, że prawdopodobnie zabijemy całe gniazdo, a mimo to gotowa była nas zaatakować.

– Ale…

– Nie będę się przed nikim tłumaczył. Jak ci się nie podoba Domina, to możesz odejść. Za pięć dni dotrzemy do Manthar – zwrócił się do Arrona. – Tam was zostawimy. To duża i dobrze strzeżona osada. Mają własne ujęcie wody i generator powietrza. Zdołacie tam zarobić na życie i być może na podróż do Nowego Babilonu. A może tam zostaniecie. Nie obchodzi mnie to. Wracaj do swoich Arron i uspokój te lamenty bo każę to zrobić Klochowi.

Rzeczywiście odkąd Sfora rozkazał oddzielić starszych i schorowanych od grupy i oddał ich na pożarcie bestiom wśród uchodźców wciąż rozbrzmiewał płacz i zawodzenie. Pozostali uciekinierzy byli przekonani, że teraz przyjdzie ich kolej. Arron spojrzał z przerażeniem na olbrzymiego Niemca, a widząc rozdziawioną w paskudnym uśmiechu kwadratową twarz najemnika pognał ku karawanie.

– Niech Ian sprawdzi jak długo ten pieprzony sztorm będzie trwał.

– Tak jest, szefie – Black wiedział, że Sfora jest w paskudnym nastroju wolał więc zejść mu z oczu.

– Ty Kiro pójdziesz ze mną.

Zabójca skinął głową. Oddalili się w głąb pieczary odprowadzani przerażonymi spojrzeniami uciekinierów. Wielu spośród najemników uważało Sforę za boga. Nawet Kloch nie rzucił żadnej głupiej uwagi. Wiedzieli, że nie miał wyboru. Royce nigdy nie narażał nikogo niepotrzebnie na śmierć. Jednak sytuacja była dramatyczna. Kiedy oddalili się poza zasięg ciekawskich spojrzeń Sfora wyciągnął czarny miecz zawieszony w pochwie na plecach. Zbroję ściągnął podczas rozmowy z Arronem. Kiro bez słowa wyciągnął samurajski miecz. Rzucili się na siebie niczym wygłodniałe wilki. Walczyli dopóki starczyło im sił. Sfora był silniejszym i bardziej doświadczonym szermierzem jednak Kiro był szybszy i doskonale znał możliwości przeciwnika. Jak zwykle nikt nie zdobył przewagi. Kiedy zdyszany Royce odskoczył i oparł się na mieczu Kiro najspokojniej w świecie usiadł na zimnym kamieniu krzyżując nogi i kładąc miecz na kolanach. Sfora miał lekkie rozcięcie na przedramieniu, a Kiro nową szramę na twarzy. Obaj jednak nie zwrócili na to najmniejszej uwagi.

– Walczyłeś jak ogień. Zabiłbyś mnie gdybyś walczył jak lód – Kiro złożył dłonie i zamknął oczy. – Postąpiłeś słusznie, kensai.

– Nie potrzebuję usprawiedliwienia zabójco – warknął Royce ciężko siadając na ziemi. – Wiem, że to było jedyne wyjście. Najlepsze…

– Dla nas – wpadł mu w słowo Kiro. – Twoi ludzie o tym wiedzą. Mogliśmy przecież walczyć. Roznieślibyśmy te stwory, ale nie bez własnych strat. Nie musisz się usprawiedliwiać, Lancer – tylko on go tak nazywał. – Wiem, że postąpiłeś słusznie.

– A ty co byś zrobił? – wychrypiał Sfora.

– Ja jestem zabójcą – na spokojnej twarzy Kiro pojawił się lekki uśmiech. – Zabiłbym królową matkę. Skąd ją znasz? – nie zaskoczył go tym pytaniem.

– Z lepszych czasów – odparł lakonicznie Royce wspominając pierwsze spotkanie z królową. Ścigał wtedy „blaszaków” i kilka Goliatów. Był sam, ale zdołał ich zaskoczyć kiedy wykończyli gniazdo królowej. Uderzył kiedy osaczyli bestię. Matka uciekła. Odnalazł potwora w głębokiej pieczarze. Nie wiedział dlaczego za nią poszedł. Może z czystej ciekawości. Zabrał na pamiątkę, kolec z korony. Dzisiaj dostał nowy. Ciekawe czy jeszcze się spotkają?

– Zatrzymamy się w Manthar przez kilka dni. Musimy uzupełnić zapasy. Trzeba też zrekrutować kogoś do pomocy Alex. Odkąd Sten wlazł na cholerną minę nie mamy sanitariusza. Domina jest już skrajnie wyczerpana. Za bardzo pieści się z tymi wieśniakami.

– Robi to co uważa za słuszne – odparł Kiro. – Tak jak i ty. Poza tym ona ma… dobre serce. Już taka jest, z natury.

Royce skinął głową. Domina nie pasowała do jego bandy. Była zbyt miękka. Ale najbardziej gubiło ją sumienie. Obawiał się, że przez to dziewczyna nie pożyje zbyt długo. Wszystkich altruistów czekał taki sam los. Tutaj trzeba było walczyć o każdą rzuconą kość.

– W Manthar kupimy nowy wóz zwiadowczy i części do generatora prądu. Zdaje się, że Kloch ostatnio rozwalił przetwornik wodorowy.

– Zobaczysz się z nią? – spytał nagle Kiro. Sfora czekał na to pytanie. Wiedział, że padnie. Smuga cienia przemknęła przez twarz najemnika.

– Nie wiem – mruknął. – Sprawdzę jak się czuje. Ale nie będę jej zawracał głowy. Zapłacę Lenie żeby dobrze o nią dbała.

– Będzie już miała ze czternaście lat. Jest już prawie kobietą. Może powinieneś ją stamtąd zabrać?

– Jest jeszcze dzieckiem. A Sfora to nie miejsce dla małej dziewczynki.

– Raczej dla młodej kobiety.

– Tym bardziej dla młodej kobiety. Poza tym nie nadaję się na opiekuna. Nie znam się na tym. Kiedyś miałem psa, ale zdechł – Royce wydawał się być zakłopotany. – Ona potrzebuje ciepła i spokoju. Kogoś kto się nią zaopiekuje, kto nauczy ją jak żyć wśród ludzi. Kogoś normalnego kto…

– Ona potrzebuje ojca.

– Nie jestem jej ojcem! – warknął poirytowany Sfora. – Sama to sobie ubzdurała….

– To dlaczego ją wtedy zabrałeś?

– Bo wydawało mi się, że jest podobna do mnie, że jest inna. Ludzie ją odrzucili tak jak i mnie. To nas połączyło.

– Będziesz dobrym ojcem, Lancer.

– Zamknij się! – warknął Royce i wstał z kamienia. – Za dużo gadasz jak na zabójcę. Wracajmy do obozu bo królowa gotowa pomyśleć, że jesteśmy jej kolejnym posiłkiem.

Kiro bez słowa wstał i ruszył za Roycem.

 

*

 

Do Manthar nie dotarli tak jak zakładał Sfora po pięciu dniach, ale po ośmiu. Pustynny szkwał trwał dwie doby. No, a z ich szczęściem oczywiście musiał się zepsuć uzdatniacz wody. W pierwszym momencie Sfora chciał zabić Klocha, który przy nim wcześniej majstrował, ale Juan i Kiro jakoś go od tego odwiedli. Ian, wysoki i barczysty negr, który był ich mechanikiem stwierdził, że to tylko bezpieczniki wolframowe „padły” i za godzinę reanimuje sprzęt. Sfora był wściekły. Kazał wyruszyć po południu kiedy słońce było najbardziej mordercze. Temperatura dochodziła nawet do dwustu stopni. Przenośny generator pola ochronnego z ledwością wyrabiał przy takim żarze, ale pod osłoną temperatura nie przekraczała czterdziestu stopni. Ludzie się pocili i z trudem wlekli do przodu, ale nadal żyli. Przynajmniej większość z nich. Do wieczora padło czterech uchodźców. W nocy temperatura spadła do dziesięciu stopni. Nie zatrzymywali się. Przed południem stanęli w ruinach starożytnego miasta. Większość domostw była już całkowicie zagrzebana pod zwałami piasku, ale w centrum stała owalna budowla. Tam też się schronili. Wewnątrz zamieszkiwało kilka płaskorzeźb przedstawiających jeźdźca w słonecznym rydwanie z piękna kobietą u boku. Ołtarz był prostym kamiennym katafalkiem, ponad którym wisiało wykonane ze złota słońce. Neo stwierdził, że musiała to być świątynia poświęcona egipskiemu bogu – Atonowi, Słonecznej Tarczy. Zaskoczony Sfora przypomniał sobie z lekcji historii faraona Echnatona nazywanego też faraonem – heretykiem. To on odrzucił starych bogów i wraz ze swoją małżonką – Nefretete, zaczął czcić boga słońca, Atona. To pewnie oni widnieli na płaskorzeźbach. Ale skąd on pamięta takie rzeczy? Może to przez transfer świadomości do klona? A może jego mózg w jakiś sposób ewoluował? Dziwne, ale raczej się na to nie umiera. Większość uchodźców i część najemników zapadła w niespokojny sen. Sfora polecił Kiro aby miał specjalne baczenie na eskortowanych przez nich ludzi. Royce był pewien, że ktoś z uciekinierów jest szpiegiem maszyn. Musieli odnaleźć „druciaka” zanim maszyny odnajdą ich. Wyruszyli wieczorem. Naskar nie wrócił jeszcze ze zwiadów co nie było dobrym znakiem, ale Sfora nie chciał czekać. Odnaleźli snajpera po północy. Leżał z dziurą w oku. Na twarzy najemnika zastygł wyraz zdziwienia i niedowierzania. Luneta była rozbita, kula musiała przejść przez przyrząd optyczny co było wyczynem nie lada.

– Kurwa! Myślałem, że ten żyd jest najlepszym strzelcem po tej stronie równika? – zdziwił się Kloch.

– Najwidoczniej nie był – skwitował Sfora. – Juan weź ze sobą tego niemieckiego troglodytę i pilnujcie wozu dowodzenia. Black weź kilku ludzi i zajmij się uchodźcami. Sprowadźcie ich do zagłębienia pomiędzy tamtymi wydmami. Lepiej, żeby już więcej nikt nie zginął bo w końcu nie będzie nam miał kto zapłacić drugiej transzy – Royce wskazał na zachód gdzie przed dziesięcioma minutami minęli ogromne wydmy. – Tylko uważaj na te cholerne węże. Zdaje się, że mają teraz okres godowy. Samice są bardzo agresywne.

– Mowa szefie. Domina ostatni też jest agresywna, pewnie też ma okres godowy, a jakoś sobie z nią radzę – negr podrapał się za naszpikowanym kolczykami uchem, nieudolnie zasalutował i skierowali się ku grupce najemników.

– Kiro i ja obejrzymy sobie tego snajpera. Ian przejmujesz dowodzenie.

– On? – zdziwił się Neo. – Przecież ja jestem inteligentniejszy i przystojniejszy. Nie mówiąc już o moim zwierzęcym magnetyzmie i tych kocich ruchach – haker wykonał najbardziej żałosny moonwalk jaki Sfora kiedykolwiek widział. – Dlaczego on, a nie ja?

– Bo on lepiej tańczy – skwitował Royce i dał znać Neo aby spadał co też haker z ociąganiem uczynił.

– Uruchomię sonar ultradźwiękowy i radar niskich częstotliwości. Coś ostatnio nie widać maszyn. Oddałbym roczny zarobek, że te cholerne roboty coś kombinują.

– Masz rację – zgodził się z nim Royce. – Wyślij kilku ludzi na zwiad. Trzy grupy po dwie osoby. Niech przeczeszą najbliższy teren. Nie chcę żadnych niespodzianek.

– Będzie jak powiedziałeś – Ian skinął głową i szybko odszedł.

– No to chodźmy zapolować, zabójco – Sfora zwrócił się do Kira. – Ciekaw jestem jak wygląda nowy najlepszy snajper po tej stronie równika.

Noc była bezksiężycowa, ale gdzieniegdzie przez nisko płynące chmury przebijało migotliwe światło gwiazd. Kiro prowadził. Był doskonałym zwiadowcą i miał coś czego nie miała żadna maszyna – szósty zmysł. Zabójca instynktownie wyczuwał niebezpieczeństwo. Sfora ufał mu bezgranicznie. Kiro był nie tylko doskonałym zabójcą, okazał się też wiernym kompanem. Nagle Sfora zapadł się po pas w gorący piasek. Ostre ziarenka wszędzie się wciskały kłując niczym ostre szpilki.  Royce wiedział, że nie może wykonywać gwałtownych ruchów jednak instynkt samozachowawczy podpowiadał coś innego. Zacisnął z wściekłości zęby i wysyczał.

– Może byś coś zrobił, do cholery?

– Widzi nas – odparł beznamiętnie Kiro podczołgując się do zagrzebanego już po pachy Sfory. Rzucił cienką linkę, którą Royce natychmiast przeciągnął sobie pod ramionami. Ręce wolał mieć wolne. Kiedy najemnik zaczął ciągnąć Sfora poczuł, że coś oplata mu się wokół nóg.

– Wąż – warknął wyszarpując miecz.

– No to go zabij – wysapał Kiro ciągnąc ze wszystkich sił. Żyły na szyi najemnika nabrzmiały przypominając sine strąki, a mięśnie ramion drgały z wysiłku pod cienką bluzą. – Ja mam ważniejsze sprawy na głowie. Próbuję wyciągnąć jakiegoś durnia z ruchomych piasków i nie zarobić przy tym kulki od snajpera. Pospiesz się bo dłużej już nie dam rady!

Wąż rzeczywiście coraz mocniej ciągnął. Dobrze, że nie był jadowity. Co prawda węże pustynne mogły osiągać długość dorosłej anakondy, a zdarzały się nawet dwunastometrowe osobniki, ale bardzo szybko się męczyły. Sfora wolał jednak nie czekać aż wąż opadnie z sił. Uniósł miecz ponad głowę i wbił ostrze w gorący piasek modląc się przy tym aby nie trafić w nogę. Poczuł opór i wąż rozluźnił ucisk. Kiro zaparł się kolanami i padł twarzą na ziemię ciągnąc za sobą Royca. Kiedy Sfora poczuł pod sobą twardą ziemię zrobiło mu się dużo lżej na duszy. Podczołgał się do przyjaciela.

– Coś ci to długo zajęło…

– To już siódmy raz ratuję ci życie, kensai – odparł najemnik wskazując ręką na wschód. – Siedzi w tych skałkach. Naskir powinien przewidzieć, że tylko tam może czaić się niebezpieczeństwo. Dał się zaskoczyć jak uczniak.

– Dopiero piąty. Wpadka w al Sadaam i zasadzka w Dolina Cieni się nie liczą – powiedział Sfora przyglądając się rdzawym skałkom, które z tej odległości wyglądały jak małe kamienie. Royce powiódł spojrzeniem po okolicy. Nagle na szycie północnej wydmy ujrzał zielone mrugnięcie. – Myślę, że Naskir chciał sprawdzić te skałki, ale jego uwagę przyciągnęło coś innego. Widzisz tamtą wydmę.

Kiro spojrzał we wskazanym kierunku.

– Wabik albo kręciły się tu maszyny. Ten snajper mógł wziąć Naskira za blaszaka i dlatego go sprzątnął. Albo miał sporo szczęścia, albo kawał z niego sukinsyna.

– Myślę, że i jedno i drugie. Spróbujmy podczołgać się do tych skałek.

– On tam jest – powiedział nagle Kiro wstając z ziemi.

– Co ty robisz? – warknął Sfora. – Kładź się bo zarobisz kulkę!

– Nie trafi mnie – odparł z mocą najemnik. – Wyczuwam… wahanie i strach. Ale to nie nas się obawia.

– Przestań pieprzyć i kładź się na…

Nagle rozległ się strzał. Ułamek sekundy przed hukiem Kiro wykonał błyskawiczny piruet. Kula minęła najemnika zaledwie o dwa cale.

– Dobry jest – skomentował zabójca padając na ziemię. – Lepszy od Naskira.

– Niech cię szlag! – warknął Sfora. – Mógł cię zabić.

– To nie na nas czeka – Kiro wskazał na wydmę. – To nie jest wabik. Zdaje się, że maszyny szykują dla nas niespodziankę. Ale co robi tu ten snajper?

– Mam to gdzieś co on tutaj robi. Wracamy do obozu i złożymy maszynom niezapowiedzianą wizytę. Ktoś z tych cholernych uciekinierów jest „druciakiem”. Miałeś się dowiedzieć kto – dodał z wyrzutem.

– Chyba już wiem – w głosie zabójcy przebrzmiał chód. – Myślę, że Arron jest androidem.

– Co?! – tym razem Sfora dał się zaskoczyć. – Przecież z nim rozmawiałem. Na milę było czuć jego strach. Cuchnie bardziej niż gacie Klocha. Chyba się pomyliłeś…

– Jeżeli chodzi o ludzi ja nigdy się nie mylę, a Arron nie jest człowiekiem. Czy widziałeś kiedykolwiek żeby chodził się odlać? Bo ja nie, a obserwuję go odkąd wyruszyliśmy z al Aldera.

– O kurwa. Wracamy do obozu.

– Za późno – Kiro wskazał na południe.

Skarab leciał nisko, tuż ponad wydmami. Do skrzydeł miał podczepione „tulipany”, bomby plazmowe o straszliwej sile rażenia. Idealne do zwalczania żywych istot. Po wybuchu zasysały powietrze z obszaru stu metrów kwadratowych. Implozji towarzyszyły płomienie i temperatura rzędu siedmiuset stopni. Nagle rozległ się huk wystrzału. Skarab przechylił się na prawe skrzydło, które znalazło się niebezpiecznie blisko szczytu wydmy. Snajper trafił idealnie w sterownik statecznika. Komputer pokładowy zdołał jednak wyrównać lot. Wtedy rozległ się drugi strzał i maszyna stanęła w płomieniach. Skarab zawirował i niczym meteoryt uderzył w piasek zaledwie sto metrów od najemników. Na szczęście żaden z „tulipanów” nie eksplodował.

– Ten sukinsyn nas uratował – powiedział z niedowierzaniem Sfora.

– Nas albo siebie – zaoponował Kiro. – Skarab niósł cztery bomby. Maszyny są wyliczone. Na nas zużyłby góra dwie. Zdaje się, że gdzieś tutaj musi być jakaś osada.

– A snajper jest strażnikiem – zgodził się z nim Royce. – Na mapach nic tutaj nie ma. Będę musiał powiedzieć o tym Neo. Niech razem z Ianem przeszukają okolicę tymi swoimi zabawkami. Wracamy do obozu. Czas rozpętać prawdziwe piekło na tej pustyni.

 

*

 

Omega MKIV był zaawansowanym droidem bojowym przeznaczonym do zwalczania istot żywych. Wyposażony w dwa sprzężone działka kaliber 12 mm i miotacz ognia nadawał się do tego doskonale. Kształtem przypominał humanoida. Nieproporcjonalne do reszty ciała nogi o owalnych i szeroki wspornikach sprawiały, że w pustynnym terenie mógł osiągać maksymalną prędkość 30 km/h. Lekka konstrukcja, niewielkie rozmiary – bo w postawie wyprostowanej mierzył półtora metra i pancerz maskujący sprawiały, że był prawie niewidoczny. Omega był przywódcą grupy w skład, której wchodził jeden Skarab, dwanaście maszyn MKIV i pięć Goliatów. Goliaty to ciężkie roboty szturmowe. Wysokie na sześć metrów z potężną kopułą strzelniczą osadzoną na obrotowej platformie były prawdziwymi maszynami zagłady. Cztery nogi o trzech przegubach nadawały im wygląd arachidów. W kopule osadzone było działko kaliber 120 mm, cztery szybkostrzelne karabiny typy Snake kaliber 24 potrafiące wystrzelić łącznie dwanaście tysięcy pocisków na minutę i dwie wyrzutnie rakiet ziemia-powietrze typu Alfa. MKIV wysłał zaszyfrowaną wiadomość w kodzie heksadecymalnym do pozostałych jednostek aby sprawdziły stan uzbrojenia i przeprowadziły procedurę testową. Skarab nie odpowiedział. Algorytm MKIV nakazał droidowi natychmiastowy atak. MKIV wysłał kolejny impuls. Wszystkie Omegi wyłączyły pola maskujące i ruszyły w stronę obozu ludzi. Pięć Goliatów podążyło za nimi. Komputery pokładowe wprowadzały ostatnie namiary celów dla ciężkich dział. Każdy z Goliatów miał tylko dziesięć pocisków do dział 120 mm więc komputer już wcześniej wprowadzał namiar na cele aby prawdopodobieństwo chybienia strzału było jak najmniejsze. Nawet maszyny nie lubiły marnować dobrych pocisków.

 

*

 

– Jest ich mniej niż przypuszczałem – powiedział Sfora do leżącego przy nim Juana. Z drugiej strony Royca przycupnął Kloch. Wszyscy nałożyli ciężkie pancerze bojowe. – Omegi to formalność, ale te Goliaty mogą sporo namieszać. Niech Saturo położy ogień najpierw na roboty – Juan skinął głową i wysłał dwa impulsy na niskiej częstotliwości. Maszyny wezmą to za anomalię elektromagnetyczną, ale ich działonowy nie. Saturo był kiedyś ogniomistrzem na krążowniku Askord. Ale odkąd statek przerobiono na wycieczkowiec musiał szukać nowego zajęcia. W końcu dołączył do Sfory. Był odpowiedzialny za moździerze i dwa działka kaliber 65 mm do zwalczania ciężkich robotów i pancerników lądowych. Sfora lubił być przygotowany na każdą ewentualność.

Neo i Ian stworzyli wirtualny obraz obozowiska i udało im się zmylić maszyny. Uchodźcy byli bezpiecznie ukryci wraz z wozem dowodzenia w cieniu wapiennej skały oddalonej o kilometr od pułapki. Razem z nimi został Kiro. Pozostali najemnicy leżeli rozciągnięci w tyralierę na szczycie dwóch wydm. Sfora, Juan i Kloch mieli uderzyć od tyłu. Ostatni Goliat minął ich zaledwie w odległości dwóch metrów. Po dziesięciu sekundach Sfora przerwał ciszę radiową.

– Ognia!

Zanim jego słowa przebrzmiały rozległ się huk dwóch działek Satura. Dwa Goliaty zamieniły się w płonące kule ognia. Trzy pozostałe roboty rozpoczęły ostrzał z ciężkich dział w kierunku nieistniejącego obozu. Tylko jeden Goliat zdołał oddać dziesięć strzałów. Pozostałe dwa przypominały już kupę złomu. Neo zgasił wirtualny obraz obozu. Ostrzał maszyn rozerwał podstawę wydmy i stojącego tam Arrona. Android został pozbawiony funkcji mechanicznych jednak jego procesor wciąż był aktywny. Szczątki druciaka leżały porozrzucane w promieniu pięćdziesięciu metrów. Zdezorientowane Omegi przerwały atak. Przywódca grupy zdążył jeszcze wysłać sygnał do centralnego komputera bojowego zanim działko typu Gatling rozerwało go na strzępy. Kloch i Juan przenieśli ogień na pozostałe droidy. Sfora zajął się ostatnim Goliatem. Kiedy robot namierzył najemnika, Royce był zaledwie dziesięć metrów od maszyny. Goliat otworzył ogień. Cztery sprzężone karabiny plunęły ogniem. Jednak biegnący po zwężającej się spirali Sfora był już przy robocie, poza zasięgiem śmiercionośnej broni. Błysnęło długie ostrze i ciemna stal rozcięła przewody ciśnieniowe. Kopuła strzelnicza została unieruchomiona. Kolejny cios rozdarł baterię wodorową i centralny procesor robota. Rozkraczony Goliat uderzył w piasek z siłą pięciu ton żelaza. Sfora najspokojniej w świecie schował miecz do pochwy na plecach. Droidy bojowe też przeszły już do historii. Najemnicy tyralierą zbiegali z wydmy. Kloch z uwielbieniem na twarzy głaskał rozgrzaną lufę swojego Gatlinga.

– Sprawdzić okolicę, może ich być więcej. Ian wymontuj z tego żelastwa karabiny i działko. Dostaniemy za to okrągłą sumkę. Jakieś straty?

– Nek spadł z wydmy i wbił sobie lufę swojego HK w brzuch – rozległ się w interkomie wesoły głos Neo. Haker wraz z Ianem zawsze nadzorowali akcje. – Domina już go składa do kupy. Poza tym wszystko spoko.

– Jeżeli ten kretyn znowu się schlał to niech Alex da mu się wykrwawić – warknął Sfora kierując się w stronę skały, za którą czekali uchodźcy. – Niech Kiro wyprowadzi karawanę. Ruszamy w drogę. To miejsce niezbyt mi się podoba. Aha. Neo sprawdźcie z Ianem teren w promieniu pięciu mil. Gdzieś tutaj musi być jakaś ludzka osada. Chce ją mieć naniesioną na mapę. Jasne?

– Jak słoneczko – odparł Neo. – Miałeś tym razem nie ruszać procesora, szefie. Chciałem go przetestować. Wroga trzeba poznać od środka aby z nim skutecznie walczyć.

– To nie jest jakaś cholerna krucjata – żachnął się Sfora. – Nie walczymy z maszynami tylko nie dajemy się im zabić. Szukajcie osady – Royce wyłączył interkom.

Sfora zawsze walczył mieczem. Uważał, że prawdziwi wojownicy powinni przed walką spojrzeć sobie w oczy. Co prawda maszyny to nie to samo, ale Sfora był tradycjonalistą. Jego miecz wykuty został z metalu, który na ziemi występował w śladowych ilościach. Ponad dwieście lat temu NASA udało się zestrzelić meteor, który był prawdziwą kopalnią rzadkich minerałów, a przede wszystkim odkryto tam prawie tonę czarnego metalu. Naukowcy na cześć Tolkienowskiej twórczości nazwali go mithrylem. Przed uzyskaniem ostatecznego kształtu ostrze zostało przekute kilka tysięcy razy. Cały proces trwał prawie dwa lata. Teraz miecz z łatwością przecinał najtwardsze nawet pancerze. Był tak ostry, że jego krawędzie zdawały się mieć płynną konsystencję. Lekko skrzywiona głownia nadawała ostrzu charakter japońskich mieczy samurajskich. Miał też identycznie jak katany rozmieszczony środek ciężkości i długą rękojeść. Był jednak lżejszy i dłuższy o dziesięć cali. Sfora był zafascynowany starożytnością, a przede wszystkim bronią białą. Żałował, że nie urodził się tysiąc lat wcześniej. Już jako mały chłopiec uwielbiał opowieści o rycerzach, królewnach i smokach. Jego ulubioną historią były dzieje króla Artura i jego wspaniałego Excalibura. Niania, robot familijny klasy Sona, znała wiele rycerskich historii i celtyckich opowieści. Kiedy był mały zawsze marzył o tym, że jest Lancelotem i walczy ze smokami w imię swego króla. Później niestety dorósł i opowieści blaszanej niani straciły swój urok. Ale pozostała nostalgia i dziwna tęsknota za utraconą przeszłością. Zachwyt rycerskimi balladami przerodził się w pasję i młody Royce zaczął studiować drugi fakultet – historię średniowiecza. Gdyby to od niego zależało na pewno nie wybrałby akademii wojskowej. Jednak to ojciec wybrał mu szkołę jak i życie. Później zginął młody kadet Royce, porucznik w służbie Marines, a narodził się Sfora, wyrachowany najemnik z silnie ukształtowanym instynktem samozachowawczym. Ale wspomnienia pozostały. Sfora zmienił pierwsze imię na Lancer, czyli zdrobnienie od Lancelot. Nadal wierzył w to, że jeszcze odnajdzie swego króla i będzie miał dla kogo walczyć. Ech, dziecinne marzenia…

– Mamy to szefie – głos Neo przywrócił najemnika do rzeczywistości. – Osada znajduje się dwa kilometry na północ od nas.

Sfora właśnie wszedł na szczyt wydmy. Zwrócił spojrzenie we wskazanym kierunku. Zobaczył tam tylko płaską wydmę, pod którą skrywały się skałki z tajemniczym snajperem.

– Tam nic nie ma – Royce był wyraźnie poirytowany. – Tylko piasek i ten psychopata, który załatwił Naskira.

– Pewnie, że tam nic nie ma bo osada jest pod ziemią – odparł wesoło Neo. – Jakieś dwadzieścia metrów pod poziomem morza czyli pięćdziesiąt cztery metry pod tą wydmą. Skałki są dokładnie nad osadą. Myślę, że właśnie tam znajduje się wejście to ukrytego obozowiska. Chcesz to sprawdzić szefie?

– Nie mamy na to czasu – odparł Sfora jeszcze bardziej powiększając obraz skałek. Miał nadzieję, że coś dostrzeże. Jednak rdzawe kamienie zazdrośnie skrywały swoją tajemnicę. – Ruszamy dalej. Maszyny na pewno tu wrócą, a ja nie mam zamiar na nie czekać. Uformujcie kolumnę. Stan pełnej gotowości.

– Rozkaz, szefie.

Kiedy Sfora i pozostali najemnicy powrócili do wozu dowodzenia karawana była już gotowa do drogi. Szybko załadowali części ze zniszczonych robotów i ruszyli dalej. Przez cztery noce nic się nie wydarzyło. W dzień zatrzymywali się na postój. Sfora wolał nie kusić losu. Wciąż miał złe przeczucia. Piątego dnia podróży nie zatrzymali się po wschodzie słońca. Do Manthar zostało im około pięciu mil. Sfora chciał dotrzeć tam przed zmierzchem. Kiedy ujrzeli szarą kopułę pola ochronnego, słońce chyliło się już ku zachodowi. Ze stu dwudziestu ośmiu uchodźców do bezpiecznej enklawy dotarło tylko sześćdziesięciu czterech. Pięćdziesiąt procent skuteczności. Całkiem nieźle jak na tak pechowy kontrakt – pomyślał Sfora. – Przynajmniej nie spapram sobie za bardzo reputacji. W rankingu zestawianych najemników jego oddział podskoczył na czwartą pozycję. Ale tylko dlatego, że Niezapominajki nie powróciły ze swojej ostatniej misji. Sfora czuł narastający w nim niepokój. Coś się kończyło. Pustynne szlaki bardzo się zmieniły. Nie było już bezpiecznych przejść, były tylko mniej niebezpieczne. Maszyny coraz śmielej polowały na ludzi. Łowcy niewolników i zwyczajni rabusie nie byli już takim zagrożeniem jak kiedyś. Oni też stali się ofiarami. Jednak najbardziej niepokojący był wzrost ilości blaszaków. Zdrajców szpiegujących dla maszyn było coraz więcej. Co prawda często były to doskonale imitujące ludzi zaawansowane androidy, ale nie brakowało też wyrachowanych głupców gotowych sprzedać swych braci za pustą obietnicę bogactwa. Zimna pięść ścisnęła mu serce. Nie lubił tego uczucia. Jednak najgorsze w nim było to, że ten niepokój zawsze poprzedzał jakąś katastrofę. Sfora westchnął i wskazał Manthar.

– Przed zmierzchem chcę leżeć czysty i pachnący w miękkim łóżku.

Najemnicy poparli go wesołymi okrzykami. Zginął tylko jeden pies. W tym rankingu Sfora niepodzielnie zajmował od wielu lat pierwsze miejsce. Karawana przyspieszyła wzbijając chmurę pyłu. Żaden z najemników nie zauważył niepozornej sylwetki odprowadzającej orszak wzrokiem. U stóp otulonej w czarny płaszcz postaci wił się pustynny wąż ocierając się o nogi człowieka. Wiatr rozwiewał poły płaszcza, pod którymi widać było szeroki pas z poprzypinanymi ostrzami elektromagnetycznymi. W rękach wprawnego miotacza była to bardzo skuteczna broń przeciwko maszynom. Po uderzeniu w pancerz nóż eksplodował ładunkiem elektromagnetycznym paraliżując elektronikę robota czy droida. Tylko najbardziej zaawansowane androidy były odporne na EMP. Człowiek jeszcze mocniej wcisnął kaptur na głowę i szybko zszedł z wydmy. Kiedy już całkiem zniknął za owalnym wierzchołkiem Kiro wiedziony instynktem odwrócił się w tamtą stronę. Zobaczył tylko węża spełzającego zygzakami z wydmy. Zabójca powiódł jeszcze spojrzeniem po horyzoncie i szybko dogonił karawanę. Przed nikim by tego otwarcie nie przyznał, ale miał już dość piasku wciskającego się tam gdzie go być nie powinno. Jego misja powoli dobiegała ku końcowi. Sfora wydawał się być tym kim być powinien. Kiedy Słońce zniknęło za zachodnim horyzontem karawana dotarła do Manthar. Strażnicy na żelaznej palisadzie jak zwykle przywitali ich wyzwiskami.

– Wściekłe psy! – najemnicy zdawali się jednak nie słyszeć rzucanych pod ich adresem obelg. Wprost przeciwnie. Uśmiechali się i wesoło machali strażnikom dziękując za miłe przywitanie. W końcu byli psami i to najlepszymi.

– Parszywe suki! – krzyknął jakiś typek z rudą brodą na co dwie z najemniczek – Kaya i Una z lubieżnymi uśmiechami pokazały mu piersi. Tylko Domina pokazała środkowy palec co strażnik przyjął z wyraźną ulgą.

Sfora wypełnił kolejny kontrakt, a jego psy wróciły bezpiecznie do domu. To było najważniejsze. Szkoda Naskira. Będzie musiał znaleźć nowego snajpera.

 

***

 

Goliat klasy Teta był najbardziej zaawansowany spośród ciężkich robotów szturmowych produkowanym przez maszyny. W odróżnieniu od swoich poprzedników był niższy o metr i mniej kanciasty. W przeciwieństwie od swoich pierwowzorów dysponował trzema parami dolnych odnóży zginającymi się nie w trzech, ale aż w pięciu miejscach dzięki czemu ten model mógł się sprawnie wspinać po skałkach. Obrotową wieżyczkę także zmniejszono i bardziej zaokrąglono. Platforma obracała się nie tylko w poziomie, ale i w pionie. Specjalna obręcz, na której była umieszczona platforma połączona była z nogami. Całkowicie zrezygnowano w tym modelu z układu hydraulicznego zastępując go prototypowym układem Kastllera. Kasttller zanim zginął w drugim buncie maszyn zaprojektował układ wykorzystujący do pracy ruchomych i obrotowych części akcelerator cząstek. Sama zasada działania urządzenia była okryta tajemnicą wiadome tylko było, że układ korzysta z sił grawitacji i cyklicznego pola magnetycznego wytwarzanego przez potężny ferro-magnez umieszczony w akceleratorze. Goliat nie potrzebował stałego źródła zasilania. Jego cztery baterie pracowały cyklicznie tak, że zawsze dwie z nich kumulowały energię z ogniw słonecznych kiedy pozostałe dwie zasilały robota. Wyposażony był też w dwa miniaturowe reaktory wodorowe, które automatycznie włączały się kiedy baterie słoneczne były rozładowane w osiemdziesięciu procentach. Wsporniki, na których opierały się nogi robota także zostały poprawione. „Łapy” były teraz szersze i sześciopalczaste. Każdy z palców zginał się w dwóch przegubach i każdy z nich zakończony był chropowatym zadziorem. Dynamika Goliata poprawiona została przez zaokrąglenie kształtów maszyny i zwiększenie mocy wyjściowej. Teraz ta maszyna zagłądy mogła rozwinąć maksymalną prędkość sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Na szczycie kopułki strzelniczej umieszczono dodatkowy układ sygnalizacyjny umożliwiający przetwarzanie odbieranych sygnałów mowy i dźwięku przez centralny procesor robota. Syntetyzer mowy i układ translacyjny pozwalał Goliatowi na komunikację werbalną we wszystkich znanych ludziom językach i dialektach łącznie z alfabetem morsa, który maszyna nadawał za pomocą miniaturowego reflektora. Jednak największy postęp dotknął uzbrojenia maszyny. Działko kaliber 120mm zastąpiono dwoma osobno sterowanymi działkami kal. 95mm. Działka te korzystały z nowych pocisków o niewinnej nazwie „kosa”. Kosy były to pociski kumulacyjne ze zwiększonym ładunkiem i dwoma prętami wolframowymi. Przebijały każdy pancerz z odległości pięciuset metrów. Maksymalny skuteczny zasięg wynosił tysiąc dwieście metrów. Pozostawiono cztery szybkostrzelne karabiny typy Snake kaliber 24 potrafiące wystrzelić łącznie dwanaście tysięcy pocisków na minutę i dwie wyrzutnie rakiet ziemia-powietrze typu Alfa. Konstruktorzy dodali jednak dwie ogromne łapy zakończone straszliwymi Gatlingami MKIII. Łapy mogły się schować w podstawie kopułki służyły też jako wsporniki i stabilizatory przy strzelaniu na dalszą odległość. Goliat klasy Teta był doskonałą maszyną do zabijania. Miał jednak jedną wadę, która wykluczyła go z produkcji seryjnej. W procesor tego robota szturmowego zaszczepiono moduł AI. Dzięki temu maszyna miała sama podejmować świadome decyzje. Goliat był prototypem, który perfekcyjnie wykonał powierzone mu zadania bojowe. Konstruktorzy pracujący dla maszyn byli druciakami, czyli ludźmi, którzy świadomie przeszli na stronę robotów i służyli im swoją wiedzą jak i doświadczeniem. Z kolei Głos, przywódca robotów zapewniał im wszelkie wygody. Mieszkali w pięknych rezydencjach położonych na wybrzeżu w strefie objętej polem ochronnym. Ich prywatności i bezpieczeństwa strzegły roboty. Liczba druciaków powiększała się w zatrważającym tempie. Obecnie zamieszkiwali dwa olbrzymie miasta z licznymi osiedlami. Przeważnie ludzie ci byli technokratami, naukowcami i inżynierami, którzy tylko w symbiozie z robotami widzieli przyszłość. Jednak wielu spośród druciaków było zwyczajnymi przestępcami, którzy w ten sposób zdołali zbiec przed ludzkim prawem. Ci ostatni formowali oddziały zwane Szwadronami Śmierci. Tak naprawdę to oni byli najokrutniejszą bronią maszyn. Nie znali litości i z najwyższym okrucieństwem zabijali ludzi. Kolejnym zadaniem Goliata była misja eksterminacji ludzkiej wioski. Towarzyszył mu oddział Szwadronu. Jednak coś poszło nie tak i Goliat wybił towarzyszących mu druciaków. Wysłano za nim dziesięć Goliatów klasy Beta. Jednak żaden z nich nie wrócił. Prototyp ukrył się w pieczarach leżących na północnych rubieżach równiny Smutku. Wysłane tam cztery oddziały, które odnalazły jedynie wymontowany nadajnik lokacyjny. Goliat klasy Teta zniknął. Maszyny zaprzestały produkcji nowszych typów Goliatów z modułami AI. Klasa Beta spisywała się bez zarzutów, a przede wszystkim nie myślała tylko wykonywała zaprogramowane algorytmy. Tymczasem wśród półdzikich plemion masajów zaczęły krążyć legendy o blaszanym bogu, który chroni ludzi przed robotami. Maszyny rzadko zapuszczały się na równinę Smutku. Był to dla nich swoisty Trójkąt Bermudzki, żaden robot stamtąd nie wracał. Odkąd Goliat klasy Teta zaczął samodzielnie myśleć minęło już dwadzieścia lat. W tym czasie na obrzeżu równiny Smutku powstała ludzka osada – Manthar, która stała się jednym z najszybciej rozwijających się węzłów handlowych w północnej Afryce.

 

***

 

– Dobrze, a teraz pytanie z geografii politycznej – wysoka blondynka w powłóczystej tunice bardziej odkrywającej niż zakrywającej powabne wdzięki paradowała przed dwoma rzędami ławek zajętymi przez dzieci i młodzież. Większość chłopców i młodych mężczyzn nie mogła oderwać wzroku od wydatnych piersi. – Kto wymieni wszystkie Wielkie Miasta-Państwa?

Żadna z rak nie podniosła się do góry. Chłopcy chyba nawet nie usłyszeli pytania. Tymczasem nauczycielka o wdzięcznym imieniu Lila spojrzała w stronę trzyosobowej grupki kilkunastoletnich dziewczynek głośno debatujących o tym, czy lepsi są prawdziwi chłopcy czy androidy.

– Może ty Zaya? – Lila wskazała laserowym wskaźnikiem krótko ostrzyżoną dziewczynkę o wielkich oczach koloru słońca. – Widzę, że bardzo się udzielasz na forum klasowym więc może raczyłabyś i mnie zaszczycić swoją uwagą.

Pozostałe dwie dziewczynki zarumieniły się i natychmiast zamilkły. Jednak Zaya hardo zadarła głowę i bez skrępowania spojrzała na nauczycielkę.

– Przecież każde dziecko wie, że ocalało zaledwie dwanaście wielkich miast – głos dziewczynki był mocny i dźwięczny. Znać było w nim nutę arogancji i dziecięcej bezczelności.

– Więc słuchamy. Co to za miasta?

– W Ameryce Północnej Nowe Tokyo i Nowa Osaka – zaczęła dziewczynka ostentacyjnie przy tym wydymając usta. – Po tym jak zalało Japonię, żółtki wynegocjowały z USA, że w zamian za technologię pola ochronnego ci udostępnią im obszar wielkości Texasu. Oczywiście amerykański imperator zgodził się od razu. Amerykanie stworzyli cztery: Alkatras, Modern York, Los Diablos i Feniks. Pozostałe Wielkie Miasta zostały zniszczone w wojnie domowej przez wojska rebeliantów. Ameryka Południowa i Środkowa nie posiadają żadnego miasta z polem ochronnym. W Chinach ocalał Wielki Pekin, zwany też Wielkim Smokiem. W Europie są trzy. Nowa Francja – największe z nich, liczy pięćset milionów mieszkańców, Stary Berlin i WKS Wrocław. W wielkiej Brytanii były dwa miasta: Londyn West i Londyn High, ale po trzęsieniu ziemi w 2135 cała wyspa zapadła się pod wody oceanu. Ocalała tylko Północna Szkocja. Tak samo było w Skandynawii. Białe Miasto i Nadzieja zginęły podczas uderzenia meteorytu K-45 o średnicy dwóch kilometrów. Wtedy też datujemy rozpoczęcie okresu Białej Pustki, który trwał przez dwadzieścia pięć lat. Ostatnie dwa miasta to Nowy Babilon i Piramida Zwycięstwa w Dolinie Królów. Podobno gdzieś w dolinie powstałej po wyschnięciu Jeziora Wiktorii znajduje się ukryte miasto zwane Atlantydą. Gdyby tak było to Wielkich Miast byłoby trzynaście. W północnej Australii aborygeni po wielkiej rzezi na Australijczykach rozpoczęli budowę Miasta Duchów. To będzie czternaste.

– Dziękuję, Zaya – odparła wyraźnie zadowolona Lila. – Jak zwykle wiesz więcej niż powinnam od ciebie wymagać. Powiesz mi o czym wcześniej tak żarliwie debatowałyście? Myślę, że cała klasa chciałaby wiedzieć co knują ich koleżanki.

– Rozmawiałyśmy o kobiecych atrybutach – odparła śmiało dziewczynka z szelmowskim uśmiechem na ustach. – Zana i Bira uważają, że piękna kobieta powinna mieć zgrabną sylwetkę i duże piersi. Odpowiedziałam im, że według tych kryteriów to pani zapewne jest najpiękniejszą kobietą w Manthar.

– Jesteś bardzo miła, Zaya – odparł mile połechtana nauczycielka bardzo czuła na punkcie pochlebstw i własnej urody. – A ty jak uważasz? Który z kobiecych atrybutów jest najważniejszy.

– Oczy – odparła bez namysłu Zaya. – Można nimi uwodzić i wyczytać z nich każdą myśl. Nawet tę najbardziej skrytą.

– Ty masz piękne oczy – rzucił nieśmiało, któryś z chłopaków.

– Wiem – Zaya filuternie zamrugała powiekami. – Mam je po mamie.

– Dobrze więc. Na dzisiaj wystarczy – zawyrokowała Lila. – Na jutro napiszecie wypracowanie co według was jest najpiękniejszego w ludziach i dlaczego. Co najmniej dwie strony. Jesteście wolni.

Dzieci z radosnymi okrzykami zbiegły z drewnianej werandy, na której odbywały się codzienne zajęcia.

– Ty Zaya jeszcze zaczekaj – zdziwiona dziewczynka zatrzymał się w pół kroku. – Masz gościa.

– Kto to? – spytała podekscytowana dziewczynka. – Czy to znowu pan Prefekt? Od tamtego razu już nie włamuję się do baraków strażników. Słowo – bardzo energicznie pokiwała głową, a w trzymanej za plecami dłoni splotła potajemnie dwa palce bo bezczelnie kłamała. – A ten moduł dostępowy to ktoś musiał mi podrzucić. Naprawdę pierwszy raz go widziałam kiedy doktor Hubs pokazała mi go w karcerze – jeszcze mocniej splotła palce. – A może to chodzi o pistolet kapitana Sako? Ja nigdy nawet nie pomyślałabym o czymś takim. Z resztą jestem dziewczynką i nie cierpię broni – palce zaczynały już jej bieleć. – Luna mówi, że mężczyźni potrzebują broni, żeby się dowartościować. Że to przedłużenie jakiegoś penisa, czy coś takiego.

– Uspokój się – Lila z trudem tłumiła cisnący się na usta uśmiech. W końcu nie wypada żeby nauczyciel śmiał się z wykrętów własnej uczennicy. – Myślę, że to ktoś zupełnie inny. Luna kazała mi przekazać abyś natychmiast wróciła do domu. I jestem przekonana, że to natychmiast oznacza, iż nie powinnaś nigdzie po drodze zbaczać.

Zaya co prawda umówił się już ze starszym od niej Rockiem, że „rzucą” okiem na nowego robota protokolarnego zamkniętego w magazynie ambasady Północnego Imperium, ale jakieś dziwnie przeczucie nakazało jej wracać prosto do domu co jej się zresztą bardzo rzadko zdarzało.

– Obiecuję, że pobiegnę prosto do Luny – tym razem rozplotła palce. – Dziękuję, Lila. Ty naprawdę jesteś śliczna.

– Leć już – ponagliła ją nauczycielka i bezwiednie przygładziła jasne loki spływające kaskadami na smukłe ramiona.

Zaya wypadła niczym pocisk nie zwracając uwagi na nawołującego ją Rocka. Przebiegła pod owalnym sklepieniem nad Tarasami Kupieckimi i zwolniła. Serce biło jej jak jeszcze nigdy dotąd. No, może wtedy jak zakradła się do składowiska przemytników ukrytego w jaskini milę od miasta też tak trzepotało. Wtedy prawie ją złapali. Uciekała jakby goniło ją stado Nocnych Łowców. Wciąż nie dawało jej spokoju pytanie, kto też mógłby na nią czekać. Minęła Złote Arkady, gdzie można było podziwiać umieszczone pod olbrzymimi łukami kości pradawnych bestii zwanych dinozaurami. Na chwilę przystanęła przed swoim ulubionym. Na tabliczce widniał napis Tyranozaurus Rex – Pradawny Zabójca, ale ona była przekonana, że to propaganda, a tak naprawdę to szkielet smoka. Bestia była ogromna. Nie miała co prawda skrzydeł, ale przecież nie wszystkie smoki muszą latać. Może ten był jeszcze młody i dopiero miały mu wyrosnąć? Na pewno tak właśnie było. Najbardziej przerażające były szeregi wielkich i ostrych zębów, które teraz układały się w makabrycznym uśmiechu. Zaya pomachała szkieletowi i szybko ruszyła w dalszą drogę. W sumie odległość od szkoły do domu nie wynosiła więcej niż pół kilometra, ale po drodze było tyle ciekawych miejsc, których Zaya nie mogła nie odwiedzić. Pasaż Handlowy ciągnął się przez dwa kilometry i z każdej wystawy czy też straganu wyzierały same cudowności. Jej ulubiony sklepik znajdował się w zaułku prowadzącym do hali przeładunkowej. Dziewczynka skręciła w boczną alejkę i natychmiast poznała znajomy szyld. „Antykwariat Niesamowitości”. Uwielbiała to miejsce. Były tam same skarby. Począwszy od zakazanych filmów na dziwnych niebieskich krążkach, wojskowych modułów komputerowych, droidach bojowych, na prawdziwych owocach skończywszy. Zaya kopnęła automatyczne drzwi, które jak zwykle się zacinały, przeskoczyła dwa stopnie i znalazła się w cichym i szarym wnętrzu. Banshu, właściciel sklepu był przysadzistym mężczyzną o twarzy pociętej niezliczoną siecią blizn i zmarszczek. Podobno miał już trzecie ciało, a w przeszłości przewodził grupie przemytników.

– To znowu ty? – mężczyzna widząc dziewczynkę zrobił groźną minę i oskarżycielsko wycelował w nią mechanicznym palcem prawej dłoni, którą stracił przed dwoma laty w walce z robotami. – Miałaś mi wczoraj przynieś termostat do skraplaczy ozonowych. Przez ciebie jestem dwie stówki w plecy. Co z ciebie za pomocnik jak nigdy nie ma cię wtedy gdy cię potrzebuję?

– Termostat przyniosę jutro – Banshu z rezygnacją wzruszył ogromnymi ramionami i rzucił miernik poziomu promieniowania na blat zasłany częściami i modułami komputerowymi. – Ale mam coś lepszego.

Dziewczynka zdjęła plecak i rzuciła Banshu okrągłe zawiniątko. Mężczyzna złapał przedmiot w locie i z obawą rozwinął.

– Mam nadzieję, że to nie odbezpieczony granat. Ostatnim razem jak sobie robiłaś głupie żarty omal nie spaprałem się w portki… O kurwa! – Banshu szybko rozejrzał się po sklepie. Na szczęście nie było żadnych klientów. Wcisnął zielony przycisk pod stołem i ryglowy zamek w drzwiach zatrzasnął się z metalicznym brzękiem. – Skąd to masz?

– Sama skompletowałam – odparła z dumą. – Regulator wibracji mieli przemytnicy, a rdzeń termojądrowy „pożyczyłam” z Korporacji MoTech.

– Jak to u mnie znajdą to wyrwą mi wątrobę razem z kręgosłupem i szczeznę gdzieś w kopalni diamentów – mruknął Banshu pod nosem, ale twarz kupca promieniowała wprost chłopięcą radością. – Wiesz ile to jest warte? – kiedy przecząco pokręciła głową dodał. – Pięćdziesiąt kawałków i to bez zadawania denerwujących pytań skąd to mam.

– Dwadzieścia procent i następne lekcje – Zaya usiadła na krześle lewitacyjnym. – Dorzucisz też ręczny blaster Scotta z bateriami polijonowymi.

– Chyba już całkiem zdurniałaś – sprzedawca nie odrywał oczu od cienkiego walca wykonanego z czarnych kryształków, który z zapartym tchem obracał w ogromnych łapskach. – Jest piękny. Dziesięć procent i kilka godzin w symulatorze. A blaster wybij sobie z głowy.

– Nie chcę symulatora – naburmuszyła się zlatując w dół i wyrywając z dłoni Banshu walec. – Zabierzesz mnie na strzelnicę. Obiecałeś ostatnim razem, że jak przyniosę coś ekstra to zabierzesz mnie na strzelnicę. A to jest coś ekstra. A jak nie jest to rozwalę to o ścianę!

– Uważaj do cholery! – warknął Banshu błyskawicznie wstając z szerokiego fotela. – To nie jest zabawka. Jak się z tym będziesz źle obchodzić to wysadzisz pół Manthar w powietrze, a druga połowa zginie od promieniowania. Poza tym jesteś jeszcze dzieckiem, a strzelnica to nie miejsce dla dzieci – kiedy skończył mówić spawarka laserowa schowała się w oparcie fotela.

– Nie jestem już dzieckiem – Zaya diabolicznie się uśmiechnęła i wzleciała pod samą powałę. – Mam czternaście lat i nie jestem dziewicą. Czy to wystarczy żebyś mnie zabrał na strzelnicę?

– Ty mała lafiryndo – Banshu miał już dość zuchwałości Zay. Mimo, iż nie raz już doprowadziła go do furii miał słabość do tego złotookiego diabełka. – Zgoda. Jutro wieczorem. Czekaj pod Koszmarną Bramą. I ubierz się jak chłopak. Nie chcę żeby ktoś mnie widział w twoim towarzystwie w dzielnicy dziwek.

– Wiedziałam, że się zgodzisz! – krzyknęła Zaya i nie czekając aż fotel opadnie zeskoczyła na ziemię. – Jesteś super jak na takiego zrzędliwego starucha – szybko pocałowała Banshu w policzek i pobiegła do wyjścia.

– Chyba o czymś zapomniałaś – krzyknął sprzedawca. Dziewczynka uśmiechnęła się przewrotnie i rzuciła mu przez ramię walec. Banshu wypuścił powietrze z płuc i w ostatniej chwili złapał wyzwalacz pola plazmowego. – Kiedyś cię za to zabiję ty mały potworze!

– Najpierw musiałbyś mnie złapać – zakpiła Zya, kopnęła blokadę rygla i wybiegła na zewnątrz.

A teraz już prosto do domu. Ciekawe co to za ktoś na nią czeka? A może to pułapka. Luna już od jakiegoś czasy odgrażała się, że zamknie ją w klatce i będzie jej tylko raz dziennie wsuwać jedzenie przez kraty. Niedoczekanie. Zaya uwielbiała swobodę. Wszędzie było jej pełno. W Manthar wszyscy ją znali i prawie wszyscy ją lubili. Nagle zagrodził jej drogę czarnowłosy chłopak. Był od niej wyższy o głowę i trochę starszy.

– Czego chcesz Rock? – spytała zręcznie wywijając się z silnego uścisku. – Dzisiaj nie mogę się wyrwać. Muszę biec do domu. Innym razem oglądniemy tego droida.

– Nie o droida mi chodzi. To ty nic nie słyszałaś? – chłopak zrobił zdziwiona minę przez co twarz o orlim nosie jeszcze bardziej się skrzywiła – W mieście jest Sfora. Podobno już wczoraj wieczorem… – chłopak jednak nie dokończył. Zaya pognała przed siebie jakby goniła ją straż miejska.

Psy wróciły. Zaya wiedziała już kim był ten tajemniczy gość. Kiedy wpadła do domu w środku nikogo nie było. Pewnie są w ogrodzie. Kiedy wbiegła na taras Sfora stał oparty o drewniany filar i wbijał zamyślone spojrzenie w krzak czerwonych róż, które obrastały niewysoki murek. Obok najemnika siedziała Luna, która z wyglądu bardziej przypominała mężczyznę niż kobietę. Mierzyła ponad sześć stóp wzrostu miała szerokie bary, muskularne ramiona i płaską klatkę. Zawsze ubierała się w spodnie i koszulę. Tylko wtedy gdy przyjeżdżał jej ojciec zakładała sukienkę, w której wyglądała koszmarnie. Mężczyźni omijali Lunę szerokim łukiem, a za jej plecami naśmiewali się z ogromnej kobiety. Jednak żaden z nich nie odważył się powtórzyć tego w jej obecności. Luna miała złą sławę odkąd pobiła czterech oprychów, którzy rzucili się na nią w Zaułku Żebraków. Zaya była wtedy jeszcze mała. Miała może z pięć lat, ale dobrze pamiętała tamtą scenę. Wracały z Areny gdzie odbyły się zawody w ujeżdżaniu a’Znarków – olbrzymich jaszczurek-koni, które często zwano Pustynnymi Smokami. Mężczyźni nie ustępowali Lunie wzrostem, mieli też pałki i kije. Dziewczyna był jednak niesamowicie szybka i silna. Tylko jeden z nich zdołał uciec. Pozostałych trzech z poważnymi obrażeniami ciała i złamaniami zabrał ambulans.

– Tata! – krzyknęła Zaya i rzuciła się na Sforę przywierając do najemnika całym ciałem. – W końcu wróciłeś!

Royce z trudem utrzymał równowagę. Jakby z obawą lekko przytulił dziewczynę po czym zdecydowanym ruchem odsunął od siebie.

– Wyrosłaś – stwierdził z lekkim chrząknięciem. – Jesteś już prawie kobietą. Bardzo przypominasz swoją matkę – dodał po chwili z trudem odrywając wzrok od twarzy dziewczynki.

– Opowiedz mi o niej – poprosiła Zaya stając obok. – Luna twierdzi, że jej nie znała. Nie mam nawet żadnego zdjęcia.

– To była piękna kobieta – Sfora uśmiechną się do swoich myśli. – Piękna i niebezpieczna. Miałem przez nią same kłopoty. Bardzo się cieszyła, że przyjdziesz na świat. Zmarła przy porodzie. Dała nowe życie oddając w zamian swoje – Sfora spojrzał w złote oczy Zayi. – Bardzo cię kochała. Kiedy cię zobaczyła powiedziała: Moja ukochana Zaya. Kiedy miałaś rok oddałem cię pod opiekę Luny. Przecież nie mogłem zabierać cię na wyprawy…

– Ale teraz jestem już duża – powiedziała szybko. – Mogę wyruszyć choćby zaraz. Umiem strzelać, podkradam się cicho jak cień, znam cztery języki i dialekt masajów. Zabierzesz mnie ze sobą?

– Sfora to nie miejsce dla młodych dam – zaoponował Royce.

– Ja nie jestem damą – oburzyła się Zaya. – Umiem o siebie zadbać. Luna nauczyła mnie jak walczyć – Sfora posłał olbrzymiej kobiecie groźne spojrzenie. – Szybko się uczę. Na pewno się przydam.

– Nie wiesz co cię czeka wśród najemników – Sfora znów spojrzał na róże. – Połowa z moich ludzi sprzedała by cię Łowcom Niewolników za manierkę wody, a druga połowa – Sfora pomyślał o Klochu i wolał nie kończyć. – Zostaniesz z Luną dopóki…

– Dopóki co?! – przerwała mu rozgniewana Zaya. Kiedy była wściekła złoto w jej oczach zdawało się ciemnieć. – Dopóki nie będę miała osiemdziesięciu lat? Dopóki nie zabiję kilku facetów, którzy będą chcieli się do mnie dobrać? Dopóki nie będę miała trzeciego ciała? Dopóki…

– Wystarczy – warknął Sfora. Royce nie musiał podnosić głosu żeby ludzie go słuchali. Lód w spojrzeniu sprawił, że Zaya opuściła wzrok. – Robię to dla twojego dobra. Chronię cię przed niebezpieczeństwami czyhającymi za polem ochronnym Manthar. Ucz się i baw. Uwierz mi, że tam nie ma nic przyjemnego – Sfora wskazał ledwo widoczne stąd szczyty wydm. – Tam jest tylko śmierć, ból i pragnienie. Do tego tak ci spieszno? Życie na pustyni to ciągła walka o przetrwanie. Maszyny zabijają nas, my zabijamy maszyny. Łowcy niewolników, Nocni Łowcy, blaszaki, Szwadrony, pustynne węże, dzikie a’Znarki, tubylcy, rabusie zwłok, inni najemnicy. Mam wymieniać dalej? – dziewczyna nie śmiała spojrzeć mu w oczy. – A do tego zabójcze słońce zamieniające ludzi w chodzące skwarki. Pustynne Szkwały, ruchome piaski, promieniowanie i cholera wie co jeszcze. Wiesz co pijemy jak kończy się mocz. Krew. W ostateczności nawet swoją. Tego chcesz?

– Ludzie mówią na ciebie Szczęśliwy Pies – bąknęła Zaya nie podnosząc głowy. – Podobno tracisz najmniej najemników.

– A co oni mogą wiedzieć – warknął wściekły Sfora. Nie lubił statystyk, ale sam zabiegał o to aby były jak najwyższe. Dzięki temu mógł przebierać w najlepszych kontraktach. Jednak czasami czuł do siebie większy wstręt niż do Klocha. – Zawsze uzupełniam skład. Zorth, Motag, Nestor, Ann, Karth, Nana, Oska, Porter, Rączka, Długi Non, Manga, Naskir… Oni wszyscy powiedzieli by ci, że ci twoi ludzie mają w głowach gówno zamiast mózgów. Mogę tak wymieniać godzinami. Przez ostatnie dwadzieścia lat straciłem dziesięć razy więcej ludzi niż teraz mi pozostało. Tam gdzie idzie Sfora idzie też śmierć. Czai się w naszym cieniu i zbiera obfite żniwo. Rozumiesz?

– Ale ty przecież pomagasz ludziom – nie ustępowała Zaya. – Ratujesz ich przed Łowcami i Maszynami. Doprowadzasz bezpiecznie do nowego domu. Ja też chciałabym pomagać ludziom.

Sfora zmeł w ustach przekleństwo. Znów miał przed oczami tych biedaków, których musiał oddać bestiom i ich królowej na pożarcie, wciąż widział tych których kazał dobić Klochowi. Każdej nocy słyszał ich krzyki. Ich i tych, których musiał poświęcić wcześniej. Gdyby ona wiedziała…

– Nie – powiedział z mocą w głosie. – Zostaniesz z Luną dopóki nie osiągniesz pełnoletności. Wtedy zrobisz co będziesz chciała.

– Nigdy cię nie obchodziłam! Co z ciebie za ojciec!? – krzyknęła i pobiegła do ogrodu.

– Pójdę za nią – chrząknęła Luna, ale Sfora położył kobiecie dłoń na ramieniu.

– Zostaw. Ja pójdę.

Kiedy Royce poszedł szukać Zayi, Luna westchnęła i poszła się przebrać. Nie cierpiała tej cholernej kiecki. Dziewczyna siedziała na ławeczce w niewielkiej altance obrośniętej bluszczem i różami. Po policzkach płynęły łzy złości. Złote oczy były jednak zimne i zacięte. Sfora usiadł naprzeciwko. Chciał zetrzeć łzę z pociągłej twarzyczki jednak Zaya odwróciła głowę.

– Kiedy byłem chłopcem zawsze chciałem być dorosły, móc robić to co ojciec, samemu decydować o wszystkim – zaczął Royce. Na czole pojawiła się pozioma bruzda. – Prawie go nie znałem. Nigdy nie było go w domu. Ciągle podróżował w interesach. Nawet nie wiedziałem czym się zajmował. Wyobrażałem sobie, że jest tajnym agentem, że ciągle ratuje świat przez złymi ludźmi. Kiedy zmarła matka nawet nie był na pogrzebie. Później kiedy przyjechał myślałem, że zabierze mnie ze sobą. Ale on wysłał mnie do akademii i znów zniknął. Nienawidziłem go. Skończyłem studia, wyjechałem na szkolenie i zostałem w armii. Moje życie rysowało się jak gruba prosta linia. Jednak zdarzyło się coś co mnie odmieniło. Zacząłem pracować na własny rachunek. Wybierałem najtrudniejsze kontrakty, nie liczyłem się z niczym i z nikim. Byłem panem swego losu. Ale kiedy poznałem twoją matkę moje życie znów się odmieniło. Zapragnąłem spokoju, rodziny, domu… Jednak los ze mnie zakpił i odebrał mi prawie wszystko co miałem najcenniejszego. Miłość, dom, złudzenia i spokój. Zostałaś mi tylko ty – Royce spojrzał w złote oczy Zayi. Temperatura spojrzenia najemnika stopniała niczym wiosenny śnieg. – Jesteś dla mnie wszystkim co mi pozostało, jedynym dla czego warto żyć. Jesteś pomostem łączącym mnie z utraconą przeszłością. Nie chcę… Nie mogę pozwolić na to, aby spotkało cię coś złego. Wiem, że to bardzo egoistyczne, ale ja inaczej nie potrafię – Sfora był wyraźnie zmieszany. Nigdy nie potrafił mówić o uczuciach, ale tym razem słowa naprawdę płynęły z głębi serca i to najbardziej go irytowało. Otworzył się przed czternastoletnią dziewczynką, którą widział trzeci raz w życiu. – Dlatego oddałem cię pod opiekę Lunie. Spróbuj mnie zrozumieć…

Zaya nie odrywała spojrzenia od twarzy ojca. Jednak z złotych oczach ziała pustka często spotykana w spojrzeniach starców.

– Ładna mowa – dziewczyna starła z twarzy łzy. – Prawie ci uwierzyłam. Teraz wiem już na pewno, że nie jesteś moim ojcem.

– Luna ci powiedziała? – Sfora dał się ponieść emocjom, nie zauważył napięcia na twarzy dziewczyny. Jak dziecko wpadł w pułapkę.

– Ty mi to powiedziałeś, Sfora – Zaya skrzywiła usta z niesmakiem jakby zjadła zgnitego daktyla. – Dzięki za szczerość. Powiedz mi po co to wszystko? Ta opieka, fałszywe zainteresowanie, pieniądze? Może ktoś próbuje zdławić w sobie wyrzuty sumienia, poczucie winy? Powiedz mi prawdę o mojej matce Sfora. Chociaż tyle mi się należy. Nie chcę twoich pieniędzy ani opieki Luny. Chcę tylko poznać prawdę o sobie. Proszę.

Royce przeczesał włosy dłonią. Mimo, iż czuł się głupio ze świadomością, że czternastolatka przejrzała go w kilka chwil to czuł też ulgę. Była tak podobna do matki. Miał już dość kłamstw. Była gotowa na to aby usłyszeć prawdę.

– Twoja matka miała na imię Vinnona – rozpoczął wpatrując się w targane przez wiatr płatki róż. – Była przemytniczką. Zajmowała się szmuglowaniem dzieł sztuki, artefaktów z ery Starego Królestwa faraonów i najnowocześniejszych części do robotów. Złośliwi powiadali, że można u niej było dostać moduły maszyn, których jeszcze nie wyprodukowano. Jej źródłem musiał być ktoś z druciaków bo części, które potrafiła zdobyć były pozbawione numerów seryjnych. Poznałem ją niedaleko Nowego Babilonu kiedy zepsuł się generator pola ochronnego. Znajomy polecił mi Vinnonę. Kiedy znalazłem przemytniczkę właśnie kończyła transakcję. Musiało to być coś specjalnego bo nawet nie zdążyłem otworzyć ust, a zwaliły się nam na głowę maszyny ze Szwadronem Śmierci. Było ciężko, ale na szczęście moi ludzie zjawili się w samą porę. Straciłem czterech przyjaciół. To była moja najlepsza drużyna – Sfora na chwile przerwał. – Vinnona musiała uciekać, na czarnym rynku była spalona. Szukali ją Łowcy Niewolników, Pustynni Strażnicy, maszyny i Szwadrony Śmierci. Przyłączyła się do nas. Miała złote rączki do naprawiania startych gratów. Zawsze wiedziała skąd skołować brakującą część. Była przy tym piękną kobietą.

– Wtedy się w niej zakochałeś?

Sfora obrzucił Zayę zmęczonym spojrzeniem.

– Maszyny nie odpuściły – w głosie najemnika pojawiła się chłodna nuta. – Krążyły wokół jak wygłodniałe hieny. Musieliśmy ukryć się w Nowym Babilonie. Ludzie potrzebowali odpoczynku, a ja chciałem się zobaczyć z żoną i córeczką. Blaszaki znalazły mój dom. Kiedy było już po wszystkim nie mogłem nawet rozróżnić, które z ciał należą do nich. Straciłem rękę i pół brzucha. To Vinnona mnie znalazła. Gdyby nie ona już bym nie żył chociaż wtedy niczego nie pragnąłem bardziej. Moja córeczka miała pięć lat.

Royce przerwał opowieść. Widać było, że mówienie o bliskich sprawia mu ból.

– Jak się nazywały? – wyszeptała Zaya.

– Mari i Nea.

– Dlatego tak mnie nienawidzisz?

Sfora posłał dziewczynie wściekłe spojrzenie.

– Tak – odparł wbrew sobie. – Nie… Niech to szlag! Pokochałem cię jak własną córkę, ale wciąż nie mogę o nich zapomnieć. Kiedy „przesiadłem się” na nowe ciało chciałem zabić twoją matkę. Kiedy minął gniew chciałem zabić siebie. Sam sprowadziłem śmierć na swoich bliskich. To nie była niczyja wina. Rozumiesz?

– Przecież to moją mamę chcieli… – Zaya nie dokończyła.

– Prędzej czy później jakiś niezadowolony klient, konkurencja albo cholera wie kto jeszcze mógłby zrobić to samo. To nie była wina Vinnony, mimo, iż ona obwiniała się jeszcze bardziej niż ja. To nas do siebie zbliżyło. Oboje nauczyliśmy się żyć ze świadomością, że nikogo po sobie nie zostawimy. Rozumiesz, żadnych śladów stóp… Mieliśmy tylko siebie. Jednak, żadne z nas nie zapomniało o przeszłości, nauczyliśmy się za to z nią żyć.  Wykonaliśmy kolejny kontrakt. Niestety maszyny nie dały za wygraną. Blaszaki dorwały nas kiedy walczyliśmy z Łowcami Niewolników. Połowa mojego oddziału przestała istnieć. Vinnonę i jeszcze jedną kobietę uprowadziły niedobitki łowców. Blaszaków roznieśliśmy i ruszyliśmy za łowcami. Odnaleźliśmy ich obozowisko dopiero po dziesięciu dniach. Wybiliśmy wszystkich do nogi. Vinnona żyła. Była jednak… inna. Gwałcili ją jeden po drugim. Nigdy nie była już sobą – Sfora na chwilę się zawahał. – Nie chciała usunąć ciąży. Wróciliśmy do Nowego Babilonu. Musiałem odbudować Sforę. Kiedy cię urodziła, jej jedynym pragnieniem było to abyś była dobra.

Sfora na chwilę zamilkł.

– Zostawiłem cię pod opieką jednej z moich dziewczyn. Luna zawsze się przechwalała, że miała liczne rodzeństwo, którym sama musiała się zajmować bo matka ciągle chlała. Manthar było wtedy miłą i spokojną osadą. Myślałem, że wychowasz się tutaj z dala od prawdziwego świata. Chciałem dla ciebie jak najlepiej…

– Zostaw mnie – powiedział dziewczyna. – Chcę być sama.

Sfora bez słowa wstał i odszedł. Wiedział jak Zaya musi się teraz czuć. Właśnie się dowiedziała, że jest owocem gwałtu, a jedyna osoba, którą uważała za rodzinę ciągle ją okłamywała. Sfora nie był z siebie dumny, ale nie potrafił zataić prawdy. Uważał, że najgorsza prawda jest lepsza od najpiękniejszego kłamstwa. Kiedy wszedł do patio Luna parzył aromatyczną herbatę.

– Napijesz się?

Sfora potakująco skinął głową.

– Wyrosła, co?

Kolejne przytaknięcie.

– Jest bardzo podobna do matki – Luna z gracją słonia napełniła filiżanki gorącą herbatą z ziaren i liści daktylowca. – Wygląda niepozornie, ale potrafi o siebie zadbać.

– Chce żebym ją ze sobą zabrał – powiedział zachmurzony Royce biorąc w dłoń spodek z filiżanką. – Jest za młoda do cholery! Poza tym Sfora to nie miejsce dla dziecka.

– Raczej młodej kobiety – poprawiła Luna siadając naprzeciw najemnika w wiklinowym fotelu, który przeraźliwie przy tym zatrzeszczał. – Większość dziewczyn w jej wieku…

– Ona nie jest „większość dziewczyn” – burknął Royce upijając łyk herbaty. Skrzywił się kiedy przełykał cierpki i gorzki płyn. Niezbyt dobre, ale orzeźwiające. – Jest moją… – najemnik nie dokończył. Nie mógł znaleźć odpowiedniego słowa.

– No właśnie Sfora, kim ona dla ciebie jest? – w głosie Luny zagościł chłód i determinacja. – Córką? Nie wydaje mi się. Te twoje chore sumienie. Zdaje się, że Zaya jest doskonałym lekiem na wyrzuty sumienia. Prawda? Nie przerywaj mi – Royce zamknął usta w pół słowa. – Ale z ciebie pieprzony egoista! Jak myślisz, jak ona się czuje. Jest sama z kimś kto nigdy nie zastąpi jej rodziny. Ciągle o ciebie wypytuje, a ja karmię ją opowieściami o wspaniałym pustynnym psie, Robin Hoodzie, który niestety jest tak zajęty pomaganiem innym, że nie ma czasu dla własnej córki. Bo ona jest twoją córką Sfora. Nie ważne, że to nie ty dałeś jej życie. Wychowuję ją jak najlepiej potrafię, ale ja nie nadaję się na matkę – Luna zacisnęła ogromną dłoń w pięść. – Zaya to żywioł, jest bardzo bystra i umie odnaleźć się w każdej sytuacji.

– Jest bardzo podobna do matki – mruknął Sfora pod nosem. – Za bardzo.

– Raczej do ciebie. A czego się spodziewałeś, że wyrośnie na Matkę Teresę? Nauczyłam ją jak sobie radzić w różnych sytuacjach. Od czterech lat ma własny symulator bitewny. Jest wspaniałym strzelcem. Jest szybka, zręczna i wytrwała. Mimo, iż nie chcesz tego przyznać jest ulepiona z tej samej gliny co ty Sfora.

– Mam już dość tego babskiego ględzenia – Royce ze złością odłożył filiżankę i wstał. Zadzwoniło szkło. Luna posłała najemnikowi chłodne spojrzenie.

– Jak długo jeszcze mam grać rolę niańki, Sfora?

– Dopóki nie osiągnie pełnoletności – powiedział twardo Royce idąc w stronę drzwi. – Wtedy niech robi co chce.

Jednak zanim wyszedł rzucił przez ramię.

– Wrócę jutro.

– Jak sobie chcesz – mruknęła Luna kiedy Royce wyszedł i wychyliła filiżankę.

 

*

 

Royce obudził się zlany zimnym potem. Coś było nie tak. Szybko wstał, ubrał spodnie, chwycił miecz i stanął pod drzwiami. Szmer się powtórzył. Sfora cofnął się w cień i czekał. Po chwili drzwi bezszelestnie odchyliły się o cal. Przez szparę najpierw zajrzała lufa Uzi, dopiero wtedy drzwi rozwarły się szerzej. Napastnik nie był wysoki, ubrany był w piaskowy strój ludzi pustyni. Nie był sam. Tuż za zabójcą czaił się ogromny cień. Android. No tak, po co się narażać samemu – pomyślał Sfora i ze złośliwym uśmiechem mocniej zacisnął dłoń na rękojeści miecza. Napastnik przepuścił androida, który bezszelestnie zbliżał się do drzwi sypialni. Sfora ciął z doskoku przez plecy. Nie wyhamowując miecza uderzył od dołu w krocze człowieka. Ostrze przeszło przez pachwinę i brzuch zatrzymując się dopiero na żebrach. Sfora odskoczył w mrok profilaktycznie zasłaniając się mieczem, ale nocną ciszę przerywało tylko jęczenie umierającego człowieka. Android stał w bezruchu – Sfora idealnie trafił w centralny procesor i przetwornik baterii uranowej. Zabójca spazmatycznie wypluwał krew, drgającymi rękoma próbował wepchnąć wypływające wnętrzności do  brzucha. Royce przykucnął przed napastnikiem i zdarł chustkę z twarzy. Druciak. Kod kreskowy na czole był częściowo zatarty. Zabójca musiał długo służyć robotom. Mętne spojrzenie doradzało pośpiech w przepytywaniu.

– Kto jeszcze?

Zabójca na chwilę spojrzał przytomnie. Wykrzywił usta i próbował splunąć. Nie udało się. Krew zabulgotała w gardle i człowiek skonał.

– Zaya – szepnął Royce i wypadł z blokhauzu.

 

*

 

Zaya ciaśniej opatuliła się płaszczem kiedy nadszedł kolejny „klient”.

– Ile bierzesz, mała? – ohydna żabia twarz i wężowe spojrzenie sprawiły, że żołądek podszedł dziewczynie do gardła.

– Nie stać cię, stary ramolu.

– Kiedy chodzi o przyjemności nie lubię oszczędzać. Ile, kociaku?

– Czekam na kogoś, zjeżdżaj!

Żabol stanął tuż przed Zayą. Cuchnący chuch na chwilę sparaliżował dziewczynę.

– Ropuch zawsze dostaje to czego chce! – syknął i złapał Zayę za ręce.

– Nie dla psa kiełbasa! – rozległ się dudniący głos i natręt wyleciał w powietrze uderzając głową w niski murek. – Ale z ciebie uparta dziewczyna.

– Długo kazałeś na siebie czekać, Banshu – Zayi wrócił rezon. – Jeżeli strzelasz w takim tempie jak chodzisz to szkoda mojego czasu.

– Zamknij się, mała cholero. Zaciągnij kaptur na tą pyskatą twarz i do nikogo się nie odzywaj. Nie chcę żeby ktoś mnie tutaj widział z jakimś dzieckiem.

Zaya bez słowa posłuchała. Szli krętą i cuchnącą uliczką. Kilka razy przechodzili przez paskudne meliny. W końcu zeszli do jakiejś piwnicy. Banshu uderzył ręką w okute tytanem drzwi. Wizjer otworzył się na chwilę po czym dało się słyszeć szczęk zamka i syk pary komory ciśnieniowej.

– Nie mają kamer? – zaciekawiła się Zaya.

– Nie gap się tylko właź – warknął Banshu i popchnął dziewczynę w stronę tunelu. Kiedy tylko weszli w szarą mgłę drzwi się zamknęły. Przeszli prawie dwadzieścia kroków zanim stanęli przed kolejnymi drzwiami. Pomijając pole siłowe, te były normalne. Banshu położył dłoń na czytniku i drzwi bezszelestnie schowały się w ścianę. Znaleźli się w ogromnym hangarze.

– Przecież to magazyn wojskowy! – wyrwało się Zayi. – A przynajmniej wygląda bardzo podobnie – szybko zreflektowała się dziewczyna.

– No ładnie, zielonym też grzebiesz po szafach, hę? – Banshu tylko pokręcił głową z niemalże szczerą dezaprobatą po czym skierował się w stronę strzelnicy osłoniętej parkanem z grubej blachy.

Kiedy stanęli przed stanowiskami z cienia wyszedł zgarbiony dziadek.

– Przyprowadziłeś sobie wabik? Znowu chcesz strzelać do ruchomego celu? – zarechotał staruch.

– Nie tym razem – burknął mężczyzna popychając Zayę do przodu. – Ta mała chce postrzelać z prawdziwej broni.

– Na sucho czy na morko? – zapytał staruszek z szelmowskim uśmiechem.

– Na sucho… – zaczął Banshu.

– A jaka jest różnica? – szybko wtrąciła zaciekawiona dziewczyna.

– Na sucho strzela się do tarcz i makiet – wyjaśnił dziadek wskazując oddalone cele. – Jednak dla specjalnych gości mamy specjalną ofertę. A ty dziecko jesteś specjalnym gościem?

– Nie do cholery! – warknął gniewnie Banshu kładąc dziewczynie rękę na ramieniu. – Strzelasz czy wracamy?

– Chcę strzelać na morko! I jestem specjalnym gościem, prawda Banshu? – Zaya spojrzała wyzywająco na byłego najemnika.

– Niech ci będzie, smarkulo. – zrezygnowany Banshu machną ręką. – Ale ja do tego ręki nie przyłożę – dodał i odszedł w stronę wyjścia.

– Banshu pokryje wszystkie koszty! – zapewniła Zaya. – Co to znaczy na mokro?

– Ano to, że możesz skończyć w kałuży własnej krwi – zaśmiał się staruch. Na szczęście kaszel przerwał wybuch radości bo Zayi jakoś do śmiechu nie było.

– Jak to?

– Ano tak to. Wolisz ludzi czy androidy?

– Nie rozumiem?

– Wolisz strzelać do ludzi czy do androidów? – wyjaśnił usłużnie staruszek.

– Ale ja… – Zaya cofnęła się o krok. – Ja nie chcę nikogo zabijać. Ja tylko…

– Chciałaś strzelać na mokro. Jesteś dzieckiem czy kobietą, hę?

– Nie jestem dzieckiem! – żachnęła się Zaya i zagryzła wargi. – Wolę androidy.

– Zły wybór, ludzi łatwiej zabić. Na pewno wiesz co robisz?

Zaya przełknęła śliną, ale skinęła głową.

– Twój wybór. Oby nie ostatni – skwitował starzec i ruszył w stronę opancerzonej budki.

– Na stole masz broń i amunicję. Wybierz coś dla siebie. Jak będziesz gotowa wciśnij czerwony przycisk.

Zaya nagle poczuła, że nogi robią się jak z waty, a ręce drętwieją. Bez powodzenia próbowała przełknąć ślinę – w gardle też zaschło. W co ja się znowu wpakowałam – przeszło jej przez myśl, ale nie mogła pokazać, że się boi. Nikt nie będzie z niej szydził!

Powoli, potykając się skierowała się w stronę szerokiego na trzy jardy blatu. Leżała tu naoliwiona i lśniąca broń, choć sporo z egzemplarzy nosiło ślady długiego używania. Zaya uważnie przyjrzała się broni. Krótki pistolet automatyczny EK 3 zwany też plujką ze względu na ilość wystrzeliwanych pocisków. Karabin szturmowy PON-7, z wbudowanym stabilizatorem strzału i aparaturą celowniczą – broń bardzo chętnie używana przez Szwadrony Śmierci. Rusznica KK-12 potrafiąca przebić opancerzoną blachę z odległości trzech kilometrów. Były też i pistolety. Zauważyła stary dobry Magnum Eagle kal. 45, jakiegoś Gloka i Berettę. I wtedy ujrzała coś o czym zawsze marzyła. Drżącą dłonią, niemalże z namaszczeniem chwyciła dwa ciężkie pistolety automatyczne o kodowej nazwie Z-3. Była to broń, która nigdy nie wyszła z fazy testów, a te egzemplarze były prawdopodobnie jednymi z niewielu ocalałych prototypów. Była to broń zakazana, stworzona przez roboty do walki z ludźmi. Już za samo posiadanie pistoletów groziło wygnanie poza osłony miasta. Nie zmieniało to jednak faktu, że była to idealna broń krótka. Z-3 szybkostrzelnością nie ustępowały EK 3, potrafiły wypluć 10 pocisków na sekundę. Zastosowano tutaj bezcynglowy, mechanizm spustowy. Aparatura celownicza była bezpośrednio sprzężona z chipem, który zaszczepiano androidom i robotom. W przypadku ludzi wystarczała specjalna wkładka za uchem. O wystrzale decydowała myśl, co znacząco skracało proces przepływy impulsu nerwowego z mózgu do palca. Dodatkowo na siatkówce oka powstawał wirtualny celownik, który myślą można było przybliżyć bądź oddalić. Oczywiście dużo skuteczniejsze było połączenie systemu z wyspecjalizowaną aparaturą celowniczą co zapewniało ogromną skuteczność broni, która niemalże ożywała w rękach człowieka. Na szczęście na stole leżały okulary celownicze, które Zaya natychmiast nałożyła. Wiedziała wszystko o Z-3, to była jej ukochana broń! Mimo, iż w symulatorach jej nie używano, zdobyła z wojskowej bazy danych specjalne oprogramowanie. Replikę pada kupiła od Banshu. Zaya poczuła, że napływająca adrenalina rozsadzi jej głowę. Za chwilę będzie walczyć o życie z androidem! Sprawdziła magazynki, dodatkowe wepchnęła za pasek i uderzyła pięścią w czerwony przycisk. Niemalże w tym samym momencie zamknęła się metalowa klatka. Zaya stała uwięziona w stalowej windzie, która wraz ze stołem powoli opadała ze strasznych zgrzytem łańcuchów.

– Co się dzieje?! – krzyknęła.

– Na górze strzelamy tylko do tarcz, dziecko – ze starego głośnika zawieszonego w rogu windy rozległ się głos starca. – Ty zjedziesz do Koloseum. Tylko tam wypuszczamy androidy i inne żywe cele.

– Nie rozumiem…

– Bo widzisz dziecinko. Androidy to strasznie szczwane bestie – kontynuował głos z mentorską nutą. – Po tym jak zabijają cel niezwykle natarczywie próbują się wydostać. Wtedy wystarczy tylko uwolnić kilku Nocnych Łowców i po sprawie.

– Nocnych Łowców? – szepnęła Zaya a zimny dreszcz przeszedł jej przez plecy.

– Tak, ale mają wszczepione kontrolery ruchu. Kiedy kończą rozrywać niegrzeczne androidy po prostu paraliżujemy bestie i z powrotem wrzucamy do klatek.

Dziewczyna poczuła, że pistolety wysuwają się z wilgotnych dłoni. Szybko położyła broń na blacie i wytarła spocone ręce o spodnie. Kiedy znowu chwyciła broń nie poczuła się od tego pewniej.

– Jesteś gotowa? – zapytał głos.

– Tak – szepnęła Zaya bez przekonania i drzwi od windy zaczęły powoli się otwierać.

– Powodzenia dziecko. Oj, będziesz potrzebować sporo szczęścia, żeby szybko umrzeć…

Głos zamilkł. Zaya powoli wyszła z windy. Kraty natychmiast się za nią zamknęły, a winda skrzypiąc wzniosła się w górę. Dziewczyna powiodła dookoła przerażonym spojrzeniem. Koloseum okazało się podziemnym magazynem. Znajdowała się w starym hangarze. Na środku leżał przewrócony helikopter bojowy klasy Beta, których nie produkowano już od ponad stu lat. Wszędzie walały się metalowe części i najróżniejsze śmieci. Zaya powoli ruszyła przed siebie. Nagle coś trzasnęło pod stopą dziewczyna. Zaya odskoczyła jak poparzona i spojrzała w dół. Złamała kość ramieniową na wpół pożartego szkieletu. Serce znowu szybciej jej zabiło choć nie wydawało się to możliwe bo już wcześniej kołatało się jak oszalałe. Czuła jakby zamknęła w klatce piersiowej ptaka, który za wszelką cenę chce się uwolnić. Mocniej ścisnęła broń, myślami przestawiła widok z okularów na ultrafiolet i podczerwień. Szła powoli przed siebie, starała się nie nadepnąć na nic co mogłoby ją zdradzić. Wiedziała, że androidy mają niezwykle wyczulone sensory. Nagle pod jedną ze ścian dojrzała komorę ratunkową! To mogła być jej szansa. Komory stały się popularne w czasach kiedy osłony były jeszcze niestabilne. Stawiano je na ulicach. W każdej mogło pomieścić się czworo ludzi. Kiedy osłona zaczynała migotać to był znak, żeby uciekać przed słońcem. Komory ratowały ludzkie życie. Ta była zamknięta. Zaya miała nadzieję, że komora nadal jest sprawna. Przekręciła klucz i pociągnęła do siebie. Owalne drzwi bezgłośnie się rozwarły uderzając w dziewczynę falą smrodu. Zaya otworzyła usta w bezgłośnym krzyku. W komorze znajdowało się ludzkie ciało. Musiało tu leżeć kilka lat. Niestety brak tlenu bardzo opóźnił rozkład. Trup przypominał szkielet oklejony galaretką ciała. Ubrany był w zielony mundur. Cholerny żołnierz! Nagle gdzieś z głębi doszedł odgłos uderzenia metalem o metal. Po chwili rozległ się kolejny dużo bliżej. Zaya bez namysły wskoczyła do komory próbując zamknąć właz. Na próżno. Odgłos był coraz bliżej. Dziewczyna zatykając nos rzuciła się na ziemię i przykryła się ciałem żołnierza. Nagle metal uderzył o ścianę komory. Zaya cała zesztywniała i wstrzymała oddech. Przerażająca cisza zdawała się trwać wieki. Zaya zaczynała odpływać. Zdała sobie sprawę, że nie oddycha. Z trudem wciągnęła powietrze wdychając smród rozkładającego się ciała. Nagle coś chwyciło dziewczynę za nogą i mocno pociągnęło. Zaya znalazła się poza komorą. Zimne oczy androida beznamiętnie wpatrywały się w jej twarz. Bezwiednie pistolety ożyły w jej dłoniach. Głowa napastnika rozpadła się na kilka kawałków. Android niemalże teatralnym ruchem przewrócił się na ziemię. Zaya próbowała wyszarpnąć nogę z zaciśniętej dłoni sycząc z bólu. Udało się. Z trudem wstała opierając ciężar na zdrowej nodze. Dobrze, że nie złapał mnie za głowę – przeszło dziewczynie przez myśl.

– Z jednym sobie poradziłaś – rozległ się głos starca. – Ciekawe co zrobisz z następnymi?

– Jakimi następnymi?! – krzyknęła dziewczyna szukając spojrzeniem głośnika. – Miał być tylko jeden.

– Dla specjalnych gości zawsze robię wyjątek.

– Tak jak dla tego żołnierza w komorze?! – nie wytrzymała z wściekłością rozglądając się dookoła.

– Uwierz mi, że ktoś dobrze za to zapłacił. – tym razem miła nuta zniknęła z głosu starca. – Tak jak i za ciebie, dziecinko.

– Nie rozumiem…

– Banshu cię sprzedał – wyjaśnił spokojnie starzec. – Dzięki tobie ten stary darmozjad będzie mógł dożyć spokojnej starości w Nowym Babilonie.

– A to sukinsyn! – wyrwało się dziewczynie. – A ty? Tobie też ktoś zapłacić?

– Widzisz, ze mną jest inaczej. Ja robię to dla przyjemności. Lubię oglądać ludzi przed śmiercią. Bo tylko wtedy zachowują się naturalnie. Dopiero z kosą przy szyi pokazują swoją prawdziwą naturę. Z tobą też tak będzie, dziecko.

– Niedoczekanie twoje, stary pierdzielu! – krzyknęła Zaya. – Znajdę cię. Wyjdę stąd i nakpię ci do tego pomarszczonego tyłka!

– Nie wyjdziesz stąd, kotku – spokojnie odparł starzec. – I dobrze o tym wiesz. Baw się dobrze i pokaż kim naprawdę jesteś.

Głos zamilkł, a w głębi korytarza odchodzącego z hangaru rozległ się trzask rygli. Otworzył drzwi do cel z androidami! Zaya podbiegła pod betonową ścianę, w miejscu gdzie panował największy półmrok i kucnęła.

– Nie sprzedam się tanio – mruknęła, ale po chwili zdała sobie sprawę, z tego co ją czeka. Nagle pistolety wypadły z omdlałej dłoni. – Boże, ja umrę!

– Każdy umrze, prędzej bądź później – głos, który się rozległ tuż przy jej twarzy wyprany był z wszelkich emocji. – Nie tylko ty masz dość tego starego ramola.

Obok dziewczyny zamajaczył wysoki cień.

– Podnieś broń bo Łowców też spuścił ze smyczy. Poza tym nie wszyscy moi bracia są stabilni.

– Kim jesteś? – wyszeptała Zaya z lękiem podnosząc oczy.

– Jestem androidem klasy Tornado. I jestem tu by ci pomóc.

– Dlaczego miałbyś mi pomagać?

– Bo tak zostałem zaprogramowany. A teraz siedź cicho i nie ruszaj się z miejsca.

Tornado. Te androidy były używane tylko w boju. Posyłano je w najgorszy wir walki i rzadko wracały. Tornada były chodzącymi maszynami śmierci. Do złudzenia imitowały ludzi, nawet krwawiły, jadły i wydalały. Podobno też śniły. Zostały wycofane z produkcji po incydencie na Wzgórzu Chwały. Wysłano je by zniszczyły ostatnie gniazdo oporu jakiś rebeliantów. Jednak androidy zamiast spacyfikować przeciwników stanęły po ich stronie. Wszystkie. Niecała setka androidów wraz z rebeliantami zniszczyła prawie tysiąc androidów klasy Hulk i Spider, drugie tyle żołnierzy z piechoty morskiej. W końcu zbombardowano wzgórze plazmą. Po tamtym incydencie orzeknięto, że to wina modułów sztucznej inteligencji. Wszystkie androidy klasy Tornado zostały wycofane z produkcji i zniszczone. Jak widać nie wszystkie – przemknęło Zaya przez myśl, ale posłusznie siedziała w kącie czekając na rozwój wypadków.

Android zniknął równie nagle jak się pojawił. Przez chwilę myślała, że to było złudzenie, zrodzone ze strachu omany, ale w tym samym momencie usłyszała paraliżujący ryk. To był Nocny Łowca i raczej nie krzyczał z radności. Coś z łoskotem uderzyło w budkę, w której się schowała. Zaya najostrożniej jak tylko potrafiła wychyliła się zatykając nos i z trudem opanowując odruch wymiotny. Głowa bestii była oderwana od tułowia, android faktycznie nie żartował. Kolejny krzyk szybko zamienił się w pisk przypominający skomlenie bitego pałkami psa. Wiele razy słyszała taki dźwięk w dzielnicy restauracyjnej. Zaya zaczerpnęła powietrza i z trudem opanowując drżenie kolan wstała. Z całej siły zacisnęła dłonie na pistoletach i oparła się plecami o ścianę budki. Tym razem rumor rozbrzmiał gdzieś dalej, na lewo. Nic nie widziała, słychać było tylko głuchy huk i wydało jej się, że poczuła swąd spalenizny.

– To byli ci najmniej uważni – głos, który rozbrzmiał tuż przy jej uchu całkowicie ją sparaliżował. Jak on to zrobił? Nic nie usłyszała i jak zdołał w tak krótkim czasie przebyć kilkanaście metrów? – Teraz musimy zmierzyć się z prawdziwymi łowcami.

– Zabiją nas?

– Taki mają cel, ale dopóki nie walczą zespołowo mamy szansę. Wiem, że potrafisz używać broni, będziesz chronić mojego… jak wy to nazywacie… tyłu.

– Tyłka.

– Dokładnie, tyłka. Zwierzaki będą próbowały dopaść cię z góry, ale androidy nie są zbyt subtelne, z wyjątkiem moich braci.

– Masz na myśli inne Tornada?

– Tak, była nas czwórka. Jeden jest tylko częściowo sprawny, ale 44 i 12 dysponują pełną mocą bojową.

– Wiesz jak dodać otuchy – mruknęła Zaya, ale o dziwo wróciła jej pewność siebie. Przynajmniej już widziała co czeka w ciemnościach, a nic nie przeraża tak jak nieznane zło. – Masz jakiś plan?

– To ciebie szukają i to ich zgubi. Na mój znak wyjdziesz powoli i będziesz szła w stronę windy.

– Mam być przynętą?!

– Masz zwrócić ich uwagę, abym mógł pozbawić ich funkcji życiowych.

– Czyli przynęta. Nie chcesz się zamienić?

– A potrafisz ich zabić? Poza tym to ciebie chcą zabić, ja im tylko stoję na drodze.

Zaya pokręciła głową.

– To była ironia. To kiedy…

Android bezceremonialnie wyciągnął ją z kapsuły i pchnął w stronę windy. Nie miała wyjścia. Zacisnęła zęby, pochyliła się niemal ocierając nosem o podłogę i ruszyła zygzakami przed siebie.

***

 

 

Leave a Reply