Początek (Gothic)

Michał „Shergar” Tronina                                                                                         Popełniono dnia 26.09.2004

 

– Opowiadanie alternatywne czyli co by było gdyby…

 


Prolog.

 

Po bezchmurnym niebie przetoczył się straszliwy grzmot. Góry Krańca Świata zadrżały w posadach, w dół stoczyła się ogromna lawina, która pochłonęła uśpione miasteczko. Lewiatan na chwilę przebudził się w morskich głębinach, jego krwawe spojrzenie wyrażało zdumienie zanim znów zapadł w sen. Na dalekiej północy najpotężniejszy z Lodowych Smoków opadł z rykiem na skutą lodem powierzchnię Jeziora Snów. Zanim uniósł się znów w powietrze jego krew utworzyła na lodzie karminowy wzór. W najgłębszych czeluściach ziemi Czarny Mag stracił panowanie nad potężnym demonem, który bez zastanowienia rozszarpał go na strzępy. W Górniczej Dolinie, Ur’Shak, najpotężniejszy z szamanów wśród orków, ten który zjednoczył wszystkie ich plemiona popadł w nerwowy letarg. Szaman widział w nim twarz swego dawnego przyjaciela, człowieka, który rzucił wyzwanie samemu Beliarowi. W Myrtanie podczas toczącej się właśnie bitwy paladynów z ogromną armią orków, generał zielonoskórych z głośnym rykiem osunął się na ziemie. Z jego oczu popłynęła krew zmieszana z lodem. Gdzieś w olbrzymiej wieży w oczach Xardasa pojawił się zimny błysk. Uczeń przerósł mistrza, nadszedł czas…

W najgłębszej otchłani mroku Beliar zawył z taką wściekłości, że jego niematerialna, utkana z cienia postać pochłonęła nieśmiertelne dusze jego najwyższych kapłanów – Panów Śmierci.

Smok – Ożywieniec legł martwy u stóp śmiertelnika. Pradawny bóg przebudził się z wiecznego snu. Pożoga w jego oczach zwiastowała nowy początek. W sercach trzech braci: Beliara, Adanosa i Innosa pierwszy raz zagościł strach. Lęk przed krokami śmiertelnika, lęk przed potęgą, której on dał początek…

 

– Tako rzecze Isin’Gmur, przepowiednia z czasów Pierwszego Przebudzenia.

 

Rozdział I. Kamień Dusz.

 

Bezimienny z krzykiem zerwał się z posłania. W szeroko otwartych oczach zatańczyły ogniki strachu. Czarny Mag. Smok – Ożywieniec. Xardas… To wszystko naprawdę się wydarzyło. Przeczesał dłonią mokre od potu włosy mocno już poprzetykane srebrnymi nićmi. Powoli rozejrzał się po kajucie. Jej wnętrze było dość obszerne, ale skromnie urządzone. Ława, stół z rozłożoną mapą Dworu Irdorath, zydle, szafa, komoda i żelazny wieszak, na którym wisiała Ciężka Zbroja Łowcy Smoków. Tak, był teraz Łowcą Smoków. Przez twarz Bezimiennego przeszedł ironiczny grymas: Oto on, niepokonany zabójca Poszukiwaczy i tych pieprzonych zielonoskórych tępaków. Chyba znów będzie musiał upić się do nieprzytomności. Na szczęście na pokładzie jest Gorn o on nigdy nie odmawia potrzebującemu przyjacielowi w potrzebie. Będzie najlepszym towarzyszem do kielicha. Bezimienny opuścił nogi na gruby wełniany dywan i wstał z posłania. Tępy ból głowy i lekko falujący świat podpowiedziały mu, że z chlaniem będzie jednak musiał poczekać do jutra. Dobrze, że Vatras ma ten wspaniały lek na kaca. Ubranie leżało niechlujnie rozrzucone po podłodze, z trudem wzuł je na siebie. Dopinał właśnie ostatnie sprzączki kiedy jego wzrok spoczął na leżącym na ławie ogromnym mieczu. Ostrze na Smoki połyskiwało delikatnie w chybotliwym świetle olejowej lampy. Na szerokim sztychu miecza czerwieniła się jeszcze zakrzepła krew zabitych wrogów. W kilku miejscach czarna posoka, krew Smoka – Ożywieńca, wyszczerbiła szlachetną stal. Bezimienny podszedł do ławy i szybkim ruchem chwycił miecz. Będę musiał chociaż trochę doczyścić to ostrze – przemknęło mu przez myśl. „Wybraniec” Innosa wykonał prostą paradę, ostrze ze śpiewem rozdarło powietrze. Było cholernie ciężkie, ale Bezimienny tak wyprofilował rękojeść, że idealnie przylegało do dłoni. Środek ciężkości położony w trzech czwartych ostrza nadawał mu niezwykłą dla dwuręcznych mieczy szybkość przy wyprowadzaniu ciosu. Mężczyzna odłożył oręż na ławę i dotkną zimnego ostrza. Zamknął oczy, a przez twarz przeszedł mu cień. Tak, pamiętam cię. Uriziell. Miecz zapomnianego przez świat generała w służbie Innosa, pogromcy orków. Miecz, który na powrót odnalazł Bezimienny i tchnął w niego „nowe życie”. Czuł, że wraz z energią z kopca rudy miecz posiadł także cząstkę jego duszy. Mimo potężnych rozmiarów miecz był niezwykle lekki. Wprawny i silny szermierz mógł nim władać jedną ręką. Dodatkowo miecz zdawał się żyć własnym życiem, gdy pojawiali się wrogowie krew pulsująca w żyłach dzierżącego go Bezimiennego zdawał się przepływać także przez to magiczne ostrze. Gdy zatopił miecz w cielsku tego cholernego demona rozległ się ogłuszający huk i błysk silniejszy niźli wybuch słońca. Siła wybuchu odrzuciła go na kilkanaście stóp jednak zanim wypuścił miecz pojął, że jego rękojeść przestała pulsować magiczną energią, a samo ostrze stało się tak zimne, że aż parzyło. Gdy Śniącego wchłonęła otchłań nicości, przebrzmiał jego okropny ryk, zagłuszony przez kojący śpiew miecza, pieśń odchodzącego wojownika. Wtedy ogarnęła go ciemność. Gdy odzyskał przytomność leżał słaby niczym dziecko na środku wymalowanego krwią pentagramu. W nowym życiu przywitała go wykrzywiona w uśmiechu twarz Xardasa. Twarz jego mentora i… zdrajcy. Nie wiedział czym stał się Xardas po wchłonięciu mocy Smoka – Ożywieńca, ale był pewien, że teraz nawet Beliar nie ma nad nim władzy. Na myśl o tym, że staruszek Xardas mógłby robić konkurencję samemu Beliarowi przez twarz Bezimiennego przeszedł lekki uśmiech. Powoli otworzył oczy. Podszedł do drzwi i szybko je otworzył. Po chwili znalazł się na środkowym pokładzie. Benet pracowicie wykuwał jakiś miecz. Blask słońca na chwilę go oślepił, bół w głowie zapulsował. Przysłonił oczy dłonią i rozejrzał się po pokładzie.

– Witaj kowalu – powiedział Bezimienny i podszedł do kuźni – Gdzie są pozostali?

– Wyglądasz jakbyś wczoraj wypił sam skrzynkę ginu – odparł z politowaniem kręcąc głową Benet. – Większość śpi, a je mam już dość tego cholernego morza. Niedługo wszystkie ostrza mi zardzewieją – dopiero teraz kowal odwrócił się do Bezimiennego i otarł pokryte potem czoło. Zdaje się, że dostrzegł w oczach kowala szacunku zmieszany ze strachem.

– Zabiłeś tego ożywionego skurwysyna, chłopcze – powiedział Benet kiwając głową. – Uwierz mi, że gdy usłyszałem jego ryk o mało nie narobiłem w portki. A potem jak cię zobaczyłem, uwalonego od krwi, z mieczem na ramieniu popłakałem się jak dziecko. Zemdlałeś z wycięczenia zanim dotarłeś do trapu. Miło znów cię widzieć wśród żywych, chłopcze. Dobra robota – powiedział z lekkim uśmiechem kowal po czym wrócił do przerwanej pracy.

– Dzięki, Benet – mruknął trochę zażenowany Bezimienny – To ty wykułeś mi ten pancerz. Gdyby nie to kto wie…

Kowal pokiwał z udawanym znudzeniem, ale w jego oczach zajaśniała duma.

– Wracamy do Khorinis – powiedział Benet zmieniając temat. – Tak postanowili Lee i Vatras.

– Że kurwa co?! – Bezimienny szeroko otworzył oczy.

– Ja tam nic nie wiem – odparł szybko kowal i z zapamiętaniem uderzył młotem w rozgrzany pręt jakby reszta świata przestała istnieć. – Pogadaj z Lee. Jest na sterówce.

Bezimienny bez słowa przeszedł szybkim krokiem pokład. Ostatnim wysiłkiem woli powstrzymując się od biegu i pokonując po trzy stopnie na raz wpadł na górny pokład. Torlof oparty niedbale o koło sterowe jak zwykle palił fajkę z bagiennym zielem. Cholera i to jest kapitan statku – przemknęło przez myśl Bezimiennemu – To cud, że jeszcze żyjemy. Torlof pozdrowił go skinieniem głowy widząc jednak wyraz twarzy swego nowego pracodawcy bez słowa wbił wzrok w siny horyzont.

– Co tu się kurwa dzieje? – ryknął Bezimienny idąc szybkim krokiem w kierunku Lee stojącego przy burcie.

– Ja też się cieszę, że cię widzę – odparł spokojnie były generał króla Robara wciąż błądząc spojrzeniem za unoszącą się nad wodą mewą. – Jak słyszę chyba całkiem już wyzdrowiałeś.

– Lee, co ty wyprawiasz – Bezimienny stanął za generałem ciskając z oczu błyskawice. – Jeżeli wrócimy do Khorinis to paladyni z radości na nasz widok posiekają nas na kawałki za to, że pożyczyliśmy sobie bez pytania ten ich cholerny statek. Do tego jeszcze rzeź w Górniczej Dolinie. Pewnie Garond w końcu pokapował się, że to ja otworzyłem bramę…

Dalszą tyradę przerwało mu potężne uderzenie w plecy. Gdy znów złapał równowagę i nabrał powietrze w płuca zza jego pleców dobiegł radosny rechot Gorna:

– Nie podniecaj się tak stary bo ci żyłka w rzyci pęknie – Najemnik tak się rozdziawił w szerokim uśmiechu, że gdyby nie uszy to pewnie śmiałby się dookoła głowy. – Nigdy jeszcze widok tej twojej paskudnej gęby nie sprawił mi tyle radości. A jeżeli to kłam to niech mnie ork wychędorzy – dodał najemnik klepiąc go po ramieniu.

– Cholera, mógłbyś trochę inaczej okazywać tę swoją radość – warknął Bezimienny krzywiąc się z bólu. – Kiedyś ze szczęścia zrobisz mi dziurę w plecach.

– Bez obaw stary – Gorn podał mu butelkę piwa. Najemnik w Ciężkiej Zbroi Łowców Smoków zdawał się dorównywać wielkością orkowi. Zresztą inteligencją też, pomyślał Bezimienny. – Kto by mi wtedy ratował dupsko jak coś schrzanię. Poza tym w twoim towarzystwie jakoś nigdy się nie nudzę. Co nie Lee? – spytał z uśmiechem Gorn i pociągnął spory łyk ze swojej butelki.

Generał ciężko westchnął po czym skinął na Gorna.

– Przejdź się na dziób i powiedz Vatrasowi żeby po południu przyszedł do mesy. Powiadom też innych.

– Się robi szefie – zahuczał Gorn po czym trącił jeszcze butelką Bezimiennego. – Cieszę się, że nie dałeś się poszatkować tym sukinsynom.

– A ja się zastanawiam, czy lepiej nie było dać się zeżreć smokowi, przyjacielu – odparł smutnym głosem „wybraniec”.

Gorn odszedł szybkim krokiem nucąc pod nosem jakąś sprośną piosenkę o orku i owcy.

– Zostaliśmy sami, Lee – powiedział z oczekiwaniem w głosie Bezimienny. – Może w końcu mi wyjaśnisz dlaczego pakujemy się w łapy paladynów? – wojownik wbił niecierpliwe spojrzenie w spokojną twarz generała.

Lee na chwilę popadł w zadumę.

– Popatrz na morze przyjacielu – gdy znów się odezwał w jego głosie przebrzmiałą smutna nuta. – Tyle w nim spokoju i siły. Mogło by nas pochłonąć niczym oddech śmierci – Bezimienny pomyślał, że jak Torlof wypali jeszcze trochę zielska to pewnie tak się stanie. – W jego objęciach człowiek przestaje myśleć o tym co było i o tym co będzie. Liczy się tylko obecna chwila.

Bezimienny poruszył się niespokojnie za plecami generała. Mimo, iż rozumiał doskonale sens jego słów to bardzo go one zaniepokoiły. Czyżby przyjaciela dopadło zwątpienie?

– Już przechodzę do sedna – podjął znów po krótkim milczeniu Lee. – Bo widzisz ja naprawdę ją kocham.

– Kogo? – wyrwało się Bezimiennemu gdy nagle zdał sobie sprawę, że jego towarzysz mówi o żonie króla Robara. Była to kobieta, o której śmierć go oskarżono i dlatego generał trafił do Doliny Skazańców. – Więc jednak nie wszyscy trafiliśmy tam za „niewinność”…

– Ona też mnie kochała – kontynuował Lee jakby nie słysząc słów Bezimiennego. – Jednak oboje równie mocno kochaliśmy Robara. Król był kiedyś wspaniałym wojownikiem. Zawsze byłem gotów oddać za niego życie. Służyłem mu wiernie jak pies. Ja i moje serce. Vinnona, bo tak było jej na imię także to rozumiała. Pochodziła z jednego z najstarszych rodów Myrtanii. Małżeństwo z królem było największym zaszczytem jakiego może dostąpić szlachetnie urodzona kobieta. Wyszła więc za Robara i pokochał go tak jak tylko kobieta może pokochać mężczyznę. Widywaliśmy się często, ale zawsze w towarzystwie innych. Wystarczało nam to czyste, platoniczne uczucie. Jednak wszystko ma swój kres. Doradcy królewscy dowiedzieli się o naszym uczuciu. Uknuli spisek, którego ofiarą padła Vinnona. Mnie oskarżyli o morderstwo, w ciele królowej znaleziono mój sztylet, który skradziono mi kilka dni wcześniej. Król był załamy i wściekły. Czuł się podwójnie zdradzony, przez żonę i swego najlepszego przyjaciela. Jednak chyba sam nie wierzył w to, iż to ja zabiłem Vinnonę bo wstrzymał wyrok. Przyszedł gdy leżałem skuty łańcuchami w celi. Zadał mi tylko jedno pytanie: „Czy kochałem Vinonnę?”. Nie musiałem odpowiadać, moje spojrzenie wszystko mu wyjawiło. Zesłał mnie do Górniczej Doliny. Resztę już znasz. Ostatnio dużo o tym myślałem – generał pochylił głowę na pierś. – I wiem już kto wydał nasz sekret królewskim doradcom. Młodsza siostry Vinnony. Wiedziałem, że mnie kocha, jednak moje serce należało tylko do jednej. Gdy Vinnona została królową była pewna, że teraz będzie jej łatwiej pozyskać moje względy. Pewnej nocy złożyła mi wizytę. Odprawiłem ją jednak. W jej oczach gdy odchodziła było tyle upokorzenia i nienawiści – Lee na chwilę przerwał po czym podniósł głowę i spojrzał na błękitne niebo. Gdy podjął przerwany wątek w jego głosie przebrzmiała zimna nuta. – Siostra Vinnony ma na imię Cassia. Jest przywódczynią gildii złodziei w Khorinis.

Bezimiennemu aż żuchwa opadła ze zdumienia. Lecz zanim zdążył cokolwiek powiedzie Lee znów się odezwał:

– Po śmierci siostry i moim skazaniu zniknęła i wszelki słuch po niej zaginął. Nie pytaj jak się dowiedziałem, że jest w Khorinis. To był jeden z powodów, dla których wysłałem Laresa do miasta. Miał odnaleźć kryjówkę złodziei. Ale wtedy rozpętała się ta cała zawierucha z orkami – Lee odwrócił się do Bezimiennego i spojrzał mu prosto w oczy. – Wiem, że znasz kryjówkę gildii złodziei. Zaprowadź mnie do niej – dodał lodowatym tonem generał, a w jego oczach zagrały niebezpieczne ogniki.

– Co zamierzasz? – spytał niepewnie Bezimienny.

– Jeszcze nie wiem – głos generała mógłby zmrozić Lodowego Smoka. – Najpierw z nią porozmawiam.

– A później?

Lee znów odwrócił się i wbił smutne spojrzenie w siny horyzont.

– Nie wiem – powiedział po prostu. – To zależy od jej odpowiedzi.

Bezimienny podszedł do relingu i stanął przy boku generała. Z zadumą powiódł spojrzeniem za stadkiem delfinów sunących tuż pod powierzchnią wody wzdłuż burty statku.

– Tak, miłość i nienawiść to dwa ostrza tego samego miecza – mruknął cicho i położył dłoń na ramieniu Lee. – Płyniemy do Khorinis, przyjacielu.

 

*

 

– Tak powinniśmy postąpić synu – głos Vatrasa był jak zwykle spokojny i kojący. – Musimy powiadomić Lorda Hagena o śmierci tej bestii.

Wszyscy zasiadali za solidnym, dębowym stołem w mesie. Byli tu Vatras, Lee, Milten, Diego, Angar i Bezimienny. Torlof stał jak zwykle za sterem i z zapamiętaniem palił fajkę. Zanim zebrali się na naradę powiadomił ich, że o świcie dotrą do portu w Khorinis. Lester pilnował Pedra, a Gorna przezornie wysłał Lee aby wypatrywał na dziobie ewentualnych problemów. Benet stwierdził, że jedyne co go interesuje to powrót na jakikolwiek stały ląd i że może to być nawet Khorinis po czym wrócił do ostrzenia wcześniej wykutych mieczy. Lares spał jak zabity po nocnej wachcie.

– Nie martw się stary – Milten posłał Bezimiennemu pocieszający uśmiech. – Paladyni nic nie uczynią Wybrańcowi Innosa, który dodatkowo zgładził tak potężne zło. Poza tym jestem magiem ognia i gdyby próbowali… – Milten nie dokończył zdania, tylko zapałka w jego palcach nagle zapłonęła białym ogniem i w mgnieniu oka zamieniła się w popiół, który mag z rozbrajającym uśmiechem strzepnął z dłoni.

– No nie wiem. Mam złe przeczucia – mruknął Diego bawiąc się sztyletem. – Od razu powiedziałem abyśmy poczekali z decyzją aż dzieciak się obudzi. No i jak zwykle się nie myliłem. Ale nasz waleczny generał uparł się żeby pchać się w łapy tym zakutym łbom z Khorinis – dodał posyłając Lee zaczepne spojrzenie.

– Taka była wola większości – odparł spokojnie Lee nie spuszczając oczu z twarzy Diega.

– Ta – burknął były Cień wbijając sztylet w stół. – Z czego połowa to najemnicy. Rzeczywiście głosowanie było cholernie sprawiedliwe i bezstronne. Poza tym to wyprawa pod komendą naszego dzielnego „Wybrańca Innosa” – dodał z kpiną Diego przenosząc spojrzenie na Bezimiennego. – Więc może się mylę, ale to chyba on powinien podjąć ostateczną decyzję.

– Nie pora teraz jak i nie miejsce na spory – wtrącił Vatras łagodnym tonem próbując zażegnać kłótnię, ale przerwał mu Diego.

– A właśnie, że to najwyższa pora na to abyśmy sobie wszystko wyjaśnili. Co ty knujesz generale? – spytał Cień mierząc w niego oskarżycielsko palcem. – Wiem, że nie pałasz miłością do tych tępaków spod znaku Hagena zresztą jest to uczucie odwzajemnione. O co tu tak naprawdę chodzi, hę? – ponowił pytanie.

– Uspokój się Diego – Milten położył przyjacielowi dłoń na ramieniu. – Moim obowiązkiem jest zdać Radzie Magów Ognia relację z wyprawy do Dworu Irdorath. Powinniśmy wracać do Khorinis.

– Musimy też uzupełnić zapasy – Angar pierwszy raz zabrał głos. – A do Khorinis jest najbliżej. Ale zgadzam się z Diego, mnie też dręczą czarne myśli. Moja głowa – były przywódca strażników świątynnych otarł z czoła zimny pot. – Coś tam na nas czeka, na wyspie. I to nie będzie miłe spotkanie – dodał z bolesnym grymasem na twarzy.

– Tym bardziej musimy powrócić na wyspę – Vatras głośno westchnął. – Nie nam dane jest kierować własnym przeznaczeniem. Bogowie wskażą nam właściwą drogę, a naszą powinnością jest nią podążyć. Obiecałem wiernym, że powrócę i dotrzymam słowa – siła, która przebrzmiała w jego słowach zdawał się hipnotyzować słuchaczy. – Muszę podziękować Adanosowi za zwycięstwo, które dał nam odnieść nad sługami Beliara.

– Jakoś nie wydaje mi się aby bogowie mieli coś wspólnego z moim przeznaczeniem – warknął Diego. – Stąpam tam gdzie mam ochotę. A co ty na to, mały? – zwrócił się do Bezimiennego wyrywając sztylet z blatu stołu i chowając ostrze do pochwy.

Wszystkie spojrzenia skierowały się na pokrytą bruzdami i bliznami twarz wybrańca. Mimo, iż pierś Bezimiennego unosiła się w równym i spokojnym rytmie to jego twarz, na której po ostatniej walce pozostała smuga cienia nie dawała żadnych złudzeń. Toczyła się w nim wewnętrzna walka pomiędzy rozsądkiem, a głosem serca.

– Wracamy – jego grobowy głos zabrzmiał w mesie niczym skazujący wyrok. – Tym razem Hagen mnie wysłucha, a co później zrobi to już jego problem. Mieszkańcy Khorinis powinni też dowiedzieć się, iż zło które im zagrażało przestało istnieć – Bezimienny ruchem ręki dał wszystkim do zrozumienia, że rozmowę uważa za zakończoną po czym wstał i szybkim krokiem wyszedł z mesy. Po chwili pomieszczenie prawie całkowicie opustoszało. Tylko zasępiony Lee siedział wpatrując się niewidzącym spojrzeniem w chybotliwy płomień oliwnej lampy.

 

*

 

Port Khorinis dostrzegli tuż przed południem. Przybyliby o świcie tak jak prognozował Torlof, ale dopadł ich w nocy szkwał, rzadko zresztą spotykany na tych wodach o tej porze roku. Prawie wszyscy pasażerowie okrętu wylegli na pokład i skupili się na dziobie statku aby na własne oczy przekonać się o tym co się dzieje w mieście. Tylko Lester został z Pedrem pod pokładem. Był we wrednym nastroju. Jego głowę tak jak i Angara rozsadzał tępy ból. Najlepiej wiedział o tym Pedro, który dostał już od niego kilka kopniaków, gdy zapytał się dokąd zmierzają. Na pierwszy rzut oka miasto zdawało się niczym nie różnić od tego jakim je opuścili dziesięć dni wcześniej. Jednak gdy byli zaledwie o pół mili od redy na przystań wysypali się paladyni i rycerze Hagena.

– Banda kretynów – mruknął pod nosem Diego kręcąc głową. – Ja bym przygotował pułapkę, ale oni wolą manifestować swoją głupotę. Jeżeli chcą byśmy nie przybili do portu to są na dobrej drodze – zrezygnowany Cień sprawdził tylko czy miecz łatwo wychodzi z pochwy i nic więcej już nie powiedział.

Gorn zdawał się podzielać zdanie przyjaciela bo popluł w ogromne łapska i ścisnął w nich stylisko swego ukochanego topora.

– Ładny komitet powitalny – mruknął Milten usprawiedliwiającym tonem do Vatrasa po czym w jego dłoniach nie wiadomo skąd zmaterializowała się kula ognia.

Lares z Benetem i Angarem stali trochę na uboczu z ponurymi minami. Lee stał przy samym relingu z miną jasno mówiącą gdzie ma tych wszystkich rycerzyków. Tylko Vatras zdawał się być dobrej myśli.

– Tylko nie róbcie nic pochopnie – uspokajał towarzyszy. – Gdyby Hagen miał jakieś nieczyste zamiary w co szczerze wątpię bo w końcu jest sługą Innosa to nie czekałby tak jawnie w porcie. Prawdaż?

Jakoś nikt nie skomentował słów maga wody. Do skupionych na dziobie mężczyzn podszedł Bezimienny.

– No to chyba zatańczymy – powiedział na jego widok Gorn i radośnie zagwizdał.

Rzeczywiście Bezimienny w Ciężkiej Zbroi Łowców Smoków i z Wielkim Ostrzem na Smoki przewieszonym przez plecy wyglądał niczym pradawny demon wojny.

– Niech się dzieje wola Adanosa – jęknął zrezygnowany Vatras i tak aby nikt tego nie zauważył przygotował zwój lodowej fali.

– Torlof zrzucaj kotwicę – krzyknął Lee schodząc na środkowy pokład. Bezimienny skinął tylko potakująco głową poprawiając sprzączkę przy naramienniku. – Lares z Gornem spuście szalupę.

Gdy kapitan bez słowa wykonał jego rozkaz i rozległ się metaliczny zgrzyt rozwijanego z coraz większą szybkością łańcucha dwaj najemnicy zaczęli opuszczać łódź. Żagle już wcześniej zrefowano więc okręt stanął momentalnie jak tylko kotwica zaryła w piaszczystym dnie.

– Diego obejmujesz dowództwo – powiedział Bezimienny wchodząc za Lee do łodzi. – My popłyniemy do miasta.

– Cóż za zaszczyt mnie kopnął – zadrwił Diego podpierając się dłońmi w biodrach. – Po prostu kop między nogi. A płyńcie sobie nawet do samego Beliara. Ale jak już tak bardzo chcecie popełnić zbiorowe samobójstwo to lepiej oszczędźcie sobie całego tego przedstawienia i popłyńcie tam wpław. W tych waszych płytówkach na pewno wam się uda – zakończył posyłając im swój najbardziej zjadliwy uśmiech.

– Ja też popłynę – wtrącił Vatras siadając w szalupie koło Bezimiennego. – Mnie przynajmniej najpierw wysłuchają.

– Ta, żebyś się przypadkiem nie zdziwił – powiedział z rezygnacją były Cień. – Życzę szczęścia chłopaki, a będziecie go sporo potrzebować.

Milten bez słowa usiadł koło Vatrasa posyłając Magowi Wody rozbrajający uśmiech.

– Cholera a ja? – jęknął rozczarowany Gorn. – Obiecuję, że będę grzeczny.

– Ty tu lepiej zostań – szybko odparł Lee. – Twoje „metody” dyplomatyczne mogą im się nie spodobać.

– Zawsze to samo – mruknął najemnik i walnął płazem topora w burtę.

– Tylko nie dajcie się posiekać – pożegnał ich z pochmurną minął Diego gdy Lee z Bezimiennym zaczęli wiosłować. Milten usiadł przy sterze.

– I w razie problemów pamiętajcie o runach teleportacyjnych – dodał Angar. – Niech bogowie was strzegą – szepnął tak aby nikt go nie usłyszał. A tym bardziej bogowie.

– Będę czekał ze skrzynką ginu – krzyknął unosząc dłoń Lares.

Benet stanął przy burcie z niewykończonym mieczem w jednej dłoni i z młotem w drugiej.

– Bądźcie twardzi jak stal – krzyknął za nimi kowal.

 

*

 

Gdy dopłynęli do przystani i weszli po schodach do portu, otoczył ich ciasny szpaler rycerzy zakonnych z Lordem Andre na czele. Poza plecami zakutych w zbroję paladynów Bezimienny dostrzegł znajome twarze: Bosper, Harad, Thorben, Regis, Lemar i wielu innych. Nawet Constantino oderwał się od stołu alchemicznego i przybył zobaczyć ich powrót. Pierwszy odezwał się Andre stojąc na szeroko rozstawionych nogach.

– Za kradzież królewskiego galeonu z rozkazu Lorda Hagena skazuję was na karę śmierci – mimo srogiego głosu w jego oczach Bezimienny dostrzegł coś na kształt szacunku i… strachu.

– Wy parszywi złodzieje – wykrzyczał piskliwie stojący koło paladyna sędzia. – Po sprawiedliwym procesie, któremu Ja będę przewodził zawiśniecie na szubienicy.

Bezimienny postąpił krok do przodu na co sędzia czmychnął poza kordon rycerzy, z których większość właśnie sięgała po broń. Andre powstrzymał ich jednak skinieniem ręki.

– Jesteście od tej chwili moimi więźniami. Pod nieobecność Lorda Hagena to ja sprawuję władzę w Khorinis. Jeżeli dacie słowo honoru, iż nie użyjecie broni to pozwolę ją wam zatrzymać i…

– Swój mogę ci oddać tylko ostrzem do przodu – przerwał mu z drwiącym uśmiechem Lee. – Gdzie jest Hagen? Czyżby schował się w jakiejś norze na nasz widok? – spytał z kpiną wodząc spojrzeniem po rycerzach.

Rozległ się szczęk dobywanego oręża. Tym razem Andre nie powstrzymał rycerzy.

– Uspokójcie się wszyscy, gniew jest złym doradcą – powiedział głośno Vatras stając pomiędzy Lee, a Andre. – Powróciliśmy do Khorinis aby zdać Lordowi Hagenowi relację z naszej wyprawy. Ten oto wojownik – tu mag wody wskazał na Bezimiennego. – Zgładził Smoka – Ożywieńca, który rozkazywał innym smokom, orkom i jaszczuroludziom. Wraz ze zgubą bestii do Khoronis powróci spokój, a strach odejdzie w niepamięć. Niech Adanosowi będą dzięki.

Tłum mieszkańców zaczął głośno wiwatować, ludzie na przemian dziękowali Bezimiennemu i bogom. Rycerze z wielkim trudem zapanowali na tłumem. Wszyscy paladyni spojrzeli po sobie niepewnie i znów rozległ się szczęk tym razem chowanego oręża. Andre też zrobił nietęgą minę. Nie spodziewał się takiego obrotu spraw.

– Czy to prawda? – zapytał Bezimiennego z naiwną podejrzliwością w głosie.

– Skoro Vatras tak mówi – mruknął Bezimienny wzruszając ramionami. Tłum znów zaczął skandować jego imię.

– Tak, zgładziłem Smoka – Ożywieńca. Zabiłem też cztery smoki w Górniczej Dolinie i jednego we Dworze Irdorath – oczy Bezimiennego zaczęły pałać dziwnym blaskiem, a przy następnych słowach jego głos zdawał się ciąć powietrze niczym ostrze miecza. – Wyrżnąłem też setki orków i jaszczuroludzi. Dałem wam wolność i nowe życie. A jak wy mi odpłacacie? – tu wskazał palcem stojącego za Andre sędziego. – Nazywacie mnie złodziejem. Mają rację ci którzy twierdzą, że zło można pokonać tylko innym złem. Zgadzam się z tym. Nie znalazłem się w Górniczej Dolinie przez przypadek. Ale teraz z nawiązką spłaciłem swoje winy i każdego kto będzie twierdził inaczej porazi mój gniew.

Tłum zamilkł. Tylko Lord Andre wytrzymał spojrzenie Bezimiennego.

– Wybacz, panie – ton jego głosu sugerował, że w pełni podziela zdanie Vatrasa. – Ale wiesz równie dobrze jak ja, iż zakon nie mógł ci powierzyć jedynego okrętu, którym mogliśmy przetransportować na kontynent rudę…

– Której nie ma – przerwał mu ostro Bezimienny. – Nie przybyłem tu jednak by wieść spory. Gdzie jest Hagen?

– Lord Hagen udał się do Górniczej Doliny – odparł szybko Andre. – Aby ostatecznie rozprawić się z hordami orków i przywieźć wydobytą rudę.

– Tyle w tym sensu co w rozpalaniu ognia podczas burzy – Bezimienny powiódł spojrzeniem po rycerzach. – Czy nie widzicie, że wasza wyprawa skończyła się fiaskiem? Nie ma rudy, nie ma chwały i nie ma magicznej broni. Dotarło to do was w końcu?

– Nie nam jest to oceniać – powiedział pojednawczo Vatras. – Takie były wyroki boskie. Najważniejsze, że zło zostało pokonane.

Andre skinął potakująco głową.

– Co mogę dla was uczynić – ton jego głosu wyraźnie zelżał co mag wody przywitał z wyraźną ulgą.

– Po pierwsze zagwarantujesz wszystkim moim ludziom bezpieczeństwo i wycofasz te kretyńskie oskarżenia – powiedział twardo Bezimienny.

Lord Andre skinął głową.

– Pod drugie strażnicy przestaną okradać okolicznych farmerów niby to na potrzeby wojska. Wojna już się skończyła, przynajmniej tutaj. Każdego kto o tym zapomni czeka katowski topór.

Andre znów skinął głową.

– Po trzecie zaschło mi już w gardle od tego gadania. Przydałoby się je przepłukać jakimś dobrym winem.

Na jego ostatnie słowa atmosfera wyraźnie zelżała. Tłum znów zaczął wiwatować.

– To da się załatwić – powiedział z lekkim uśmiechem Andre dając znak swym ludziom aby zrobili przejście. – Zapraszam na naradę do pałacu gubernatora.

– No myślę, że chwilowo osiągnęliśmy wystarczający konsensus aby zawiesić broń – odparł Lee podążając za Bezimiennym i Andre w stronę Górnego Miasta. – Ciekaw jestem co tym razem kombinuje nasz wybraniec? – spytał cichym szeptem idącego koło niego Miltena i Vatrasa.

– Wszystko w rękach Adanosa – powiedział sentencjonalnie mag wody wznosząc ręce w górę.

– Tego się właśnie obawiam – mruknął Milen, ale nie odważył się spojrzeć Vatrasowi w twarz.

 

*

 

Wino rzeczywiście było wyśmienite. Chłodne i klarowne a ten bukiet… Bezimienny wychylił już duszkiem dwa puchary. Poza tym pochodziło z prywatnych bagaży Lorda Hagena, jedna butelka kosztowała prawie tyle co rycerska zbroja.

– Takie wino jest równie dobre co i piękna kobieta – powiedział sentencjonalnie Andre chcąc jakoś zagaić rozmowę, który zasiadał za stołem na miejscu Hagena. Widać było, że nowa funkcja, którą teraz pełnił sprawia mu wyraźną satysfakcję.

– To zależy od rocznika – odparował Lee i wszyscy wybuchnęli śmiechem. Pierwsze lody zostały przełamane i atmosfera zrobiła się dużo lżejsza. Generał odłożył jedną skrzynkę na bok.

– To dla chłopaków – powiedział do Andre wyjaśniającym tonem. – Niech też dobrze wspominają wielkoduszność Lorda Hagena.

Andre łaskawie skinął przyzwalająco dłonią.

– No dobra na mnie już czas – westchnął Milten i z bólem na twarzy odłożył prawie już pusty kielich. – Muszę wyruszyć do klasztoru, a gdzieś zapodziałem tę cholerną runę teleportacyjną. Bawcie się dobrze – dodał po czym skłonił się lekko Andre i wyszedł szybkim krokiem.

– Ja muszę porozmawiać z Hagenem – wtrącił Vatras, który zaledwie zamoczył usta. – Bywajcie.

Mag wody wydobył runę, rozłożył ręce i po chwili został po nim tylko ostry zapach ozonu.

– No to zostaliśmy sami – skomentował Bezimienny wybijając szpunt z następnej, cudownie oszronionej butli. – No i dobrze, więcej wina do podziału.

Lord Andre lekko się uśmiechnął, ale zaraz na jego twarz powróciła poważna mina namiestnika Khorinis.

– Jeżeli zło zagrażające miastu przestało istnieć, a wszystka ruda została już wydobyta to pewnie Hagen zarządzi powrót do Myrtany – tutaj paladyn przybrał trochę zakłopotaną minę. – Jednak kwestia statku pozostaje wciąż otwarta – dodał patrząc wyczekująco na Bezimiennego.

Wybraniec na chwilę się zamyślił po czym przemówił:

– Zostawicie niewielki garnizon pod twoim dowództwem w mieście i dacie spokój Onarowi, a także innym farmerom. Wtedy dostaniecie okręt z powrotem. No i jest jeszcze sprawa najemników. Co ty o tym sądzisz Lee?

Były najemnik wzruszył głową.

– To ty rąbnąłeś statek, więc możesz z nim zrobić co chcesz. Ja podejmę decyzję po naszych dzisiejszych odwiedzinach u starej znajomej. Coś wymyślę bo wspólna podróż z paladynami mogła by się skończyć krwawą łaźnią.

– Niestety to wielce prawdopodobne – potwierdził Bezimienny wpatrując się w Andre. – Co ty na to namiestniku?

– Cóż, nie mogę sam podjąć decyzji, ale będę za tym aby Hagen przychylił się do waszych postulatów. I myślę, że z chęcią zostanę tu trochę dłużej. Polubiłem Hannę – dodał z lekko zakłopotaną miną Andre. – I jeżeli się zgodzi to…

– Gratulacje – powiedział Bezimienny i napełnił puchar rycerza. – Wypijmy za waszą pomyślność.

– Niech was bogowie obdarzą szczęściem, spokojem i małymi paladynkami – powiedział Lee i wychylił kielich.

– No dobra na nas już pora – Bezimienny odłożył puchar i zwrócił się do Lee. – No to chodźmy, przyjacielu.

– Aha, mam prośbę Andre – powiedział na odchodnym Lee. – Niech któryś ze strażników podrzuci tę skrzynkę na statek. I powiedz Gornowi, że wszystko w porządku.

– Bywajcie – pożegnał ich Andre i zawołał swojego adiutanta.

Bezimienny i Lee poszli w stronę zajazdu Hanny. Nagle wydało się wybrańcowi, że rozpoznaje wśród przechodniów znajomą twarz, jeszcze z czasów Starego Obozu. Nie to niemożliwe – przemknęło mu przez myśl – Przecież on nie żyje. Dalsze rozważania przerwał mu Lee.

– Jak tam wejdziemy?

– Drogi są dwie. Jedna przez kanały ściekowe, ale jakoś nie mam ochoty babrać się w fekaliach. Drugie wejście jest w gospodzie Hanny, mam klucz do drzwi.

– Muszę tam zejść sam – powiedział twardo Lee gdy stanęli przed zajazdem.

– Ona nie jest sama – ostrzegł go Bezimienny podając mu klucz. – Bądź ostrożny i nie rób nic pochopnie.

– Przecież mnie znasz – odparł z krzywym uśmiechem generał i weszli do zajazdu. No i właśnie dlatego się obawiam – pomyślał wybraniec.

Hanna zrobiła zdziwioną minę na ich widok.

– No proszę a oto i sam pogromca smoków w moich skromnych progach. Czym mogę służyć? – dodała z promiennym uśmiechem.

– Na razie miłą pogawędką, mój towarzysz ma sprawę do Cassii.

Hanna spojrzała podejrzliwie na najemnika, ale napotkawszy jego zimne spojrzenie szybko odwróciła wzrok.

– Ja tu tylko wynajmuję łóżka.

Lee otworzył grube, dębowe drzwi i szybko za nimi zniknął. Tymczasem Bezimienny słuchał trajkoczącej Hanny.

– Po waszym wypłynięciu paladyni byli wściekli. Latali z nabżdyngolonymi minami i pytali wszystkich o ciebie i tych podejrzanych typków z którymi wypłynąłeś. Oczywiście gildia milczała. Cztery dni po waszej ucieczce zaczęło się coś dziać. Hagena już nie było, pognał z większością swych rycerzyków zabawiać się z orkami. W Dolinie  zaczęli ginąć ludzie. Nikt nie wiedział co się dzieje. Pierwszy był Valentino, wracał jak zwykle nawalony z gospody i ubzdurał sobie, że musi odwiedzić Akila, bo to jest podobno jego krewny. No i nie wrócił. Tym akurat nikt się specjalnie nie przejął. Akil powiedział, że Valentina u niego nie było. No cóż pewnie zeżarł go jakiś wygłodniały ścierwojad. To i tak dobry koniec jak na takiego palanta. Ale później było już gorzej. Dwaj strażnicy ściągający haracz, ups przepraszam – powiedział z krzywym uśmiechem Hanna. – Dobrowolne daniny farmerów na straż miejską,  zniknęli bez śladu. No i Andre się wkurzył. Śmierć strażników jakoś by pewnie przebolał, ale mieli przy sobie okrągłą sumkę. Ciał nie znaleziono więc namiestnik przyjął, że zwinęli się z kasą zakonu. Poprosił o interwencję Pyrokara. Przywódca magów ognia znalazł ślady jakiejś niepokojącej energii. Od tego czasu magowie dwoją się i troją żeby dowiedzieć się co się dzieje. Andre wysłał dziesięciu paladynów do klasztoru aby w razie czego strzegli ich podczas rytuału. Od tego czasu żaden mag nie przybył do miasta ani żaden z wysłanych paladynów nie powrócił – Bezimienny zaczął niepokoić się o Miltena. Jednak Angar miał rację co do swoich przypuszczeń. Coś się działo. – No a ludzie ginęli dalej: Ruga, Mika, no i ten nowy uczeń Mateo. Oczywiście do tej pory nie odnaleziono żadnych ciał. No a dzisiaj powróciliście wy. Wszyscy się cieszą i mają nadzieję, że zrobisz coś z tym nowym zagrożeniem.

Nagle drzwi do gildii złodziei otwarły się z hukiem i wyszedł przez nie Lee niosąc na rękach nieprzytomną Cassię. Jego zbroją była brudna od krwi, jednak jak stwierdził Bezimienny „okiem znawcy” na szczęście nie była to krew najemnika.

– Co tu się dzieje?! – krzyknęła przerażona Hanna cofając się pod ścianę. – Zostawcie ją bo zaraz zawołam straż.

– Spokojnie Hanno – powiedział Bezimienny. – To wewnętrzna sprawa gildii. Musimy porozmawiać z Cassią i to wszystko o czym musisz wiedzieć. Czy wyrażam się jasno?

Hanna skinęła głową. Mężczyźni wyszli na zewnątrz. Na szczęście zapadł już zmrok i dość łatwo mogli prześlizgnąć się na okręt.

– A tamci? – spytał Bezimienny choć i tak znał już odpowiedź.

Lee pokręcił tylko głową.

– Szkoda – mruknął Bezimienny. – Co chcesz z nią zrobić? Mam nadzieję, że nie…

– Bez obaw, przyjacielu. Nie zawiodę twojego zaufania – Tak jak ja zawiodłem Cassię przemknęła Bezimiennemu przez głowę ponura myśl. – Gdy mnie tylko zobaczyła bez słowa zaczęła wywijać tym swoim rożnem. Uderzyłem ją płazem w głowę. Nic jej nie będzie. Jak odzyska świadomość to sobie porozmawiamy. Ale jej życiu nie zagraża żadne niebezpieczeństwo. Jest jedynym żyjącym świadkiem mojej niewinności. Jest taka podobna… – dodał z westchnięciem Lee. – W pierwszej chwili myślałem, że to Vinnona.

– Zrobisz co uważasz za stosowne przyjacielu – wybraniec wzruszył ramionami. – To twój wybór. Ja pójdę jeszcze do gospody Caragona i zaciągnę trochę języka. W Khorinis wcale nie jest tak spokojnie jak się nam wydawało na początku, a Andre jakoś nie raczył o tym nic wspomnieć.

Generał tylko skinął głową i rozeszli się w przeciwnych kierunkach.

Oberża była o tej porze zatłoczona, wszyscy świętowali powrót Bezimiennego. Na szczęście wybraniec zdołał jakoś dopchać się do wolnego stolika pod ścianą. Tłum podchmielonych mieszkańców zaczął wiwatować na jego część i wznosić toasty. Caragon postawił przed nim kufel ukoronowany białą pianką.

– To moje specjalne piwo, na koszt firmy.

Bezimienny skinął w podziękowaniu i upił łyk. Nagle do karczmy wszedł jakiś przybysz w czarnym płaszczu z kapturem i rozejrzał się uważnie po gospodzie. Gdy napotkał spojrzenie Bezimiennego zaczął się przepychać w jego stronę rozpychając ciżbę.

– Witaj – pozdrowił wybrańca gdy stanął przed nim i odrzucił kaptur.

– To jednak byłeś ty – warknął Bezimienny. – Dlaczego nie miałbym od razu cię pokroić, Kruk.

– Bo mam dla ciebie zaproszenie od pięknej kobiety – odparł z lekką drwiną były magnat. – I jeżeli rozmowa przebiegnie po jej myśli to będziemy grać w tej samej drużynie.

– Co ty nie powiesz – sarknął Bezimienny próbując ukryć zainteresowanie. – Mów.

– Porozmawiamy po drodze – powiedział Kruk.

– Mam iść z tobą po zmierzchu na spacerek do jakiejś pięknej nieznajomej – odparł z ujmującym uśmiechem Bezimienny. – Czy ty masz mnie za skończonego kretyna? Obrażasz mnie Kruk takimi słowami. Odejdź zanim zmienię zdanie co do nadziewania cię na sztych mojego miecza.

– To Sagita – powiedział spokojnie magnat. – I ma dla ciebie naprawdę ważną informację. Teraz pracuję dla niej – dodał Kruk i patrzył w oczekiwaniu na Bezimiennego.

Wybraniec długo mu się przyglądał. W końcu szybko dopił piwo i wstał z ławy.

– Dobra, Kruk – ton jego głosu był równie zimny co temperatura jego spojrzenia. – Jeżeli to pułapka to drogo za to zapłacisz.

Kruk bez słowa skinął głową i obaj wyszli w mrok.

 

*

 

Gdy tylko minęli bramę i zaczęli iść ścieżką w stronę tawerny Kruk pierwszy zabrał głos.

– Wiem, że mi nie ufasz i wcale ci się nie dziwię. Sagita wytłumaczy ci wszystko dużo lepiej ode mnie. Pozwól jednak, że opowiem ci swoją historię.

Bezimienny wzruszył obojętnie ramionami. Trzymał się pół kroku za byłym magnatem i uważnie lustrował okolicę. Dłoń, niby to niedbałym ruchem oparł na rękojeści Zguby Orków. Chłodny dotyk stali działał na niego kojąco.

– A więc po twojej wizycie na zamku – zaczął Kruk szczelniej owijając się płaszczem bo akurat zaczął siąpić deszcz. – Doszedłem do wniosku, że nie ma sensu stawać ci na drodze. Gomez popadł w szaleństwo, z którego nie było już powrotu. Pozostało mu tylko wybawienie od miecza. Już wtedy, kiedy kazał zabić magów ognia ostro mu się sprzeciwiłem. Na całe szczęście szybko biegam bo bez słowa rzucił się na mnie z mieczem. Po tym zdarzeniu porozmawiałem z Blizną. Znaliśmy się jeszcze sprzed zesłania. Obaj doszliśmy do podobnych wniosków, że trzeba się szybko ulotnić. Jeden z magów ognia przeżył masakrę. Nazywa się Ramirez. W nocy ukryliśmy go w lochach pod zamkiem. Blizna miał go stamtąd wyprowadzić jak dojdzie do siebie. No i wtedy rozpętało się piekło. Nie wiem po co wróciłeś,  ale jeszcze nigdy nie widziałem tyle krwi. Ukryliśmy się w sekretnym lochu, tuż pod celą tego kowala, po którego przyszedłeś. Słyszeliśmy każde słowo. I uwierz mi, nawet Blizna oblał się zimnym potem. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby się czegoś bał. Po twoim odejściu powrócili ci, którzy przeżyli rzeźnię…

– To nie była rzeźnia, Kruk – przerwał mu zimno Bezimienny. – To była spłata długu.

– Cóż, jak tam sobie chcesz – podjął przerwany wątek magnat. – Po twoim odejściu powrócili Cienie i niedobitki strażników. Na drugi dzień opadła bariera. Wszyscy rzucili się do ucieczki i Blizna też doszedł do wniosku, że nie ma na co czekać. Ramirez czuł się już lepiej, mógł iść o własnych siłach. Razem ruszyli na przełęcz. Ja zostałem bo chciałem jeszcze przeszukać prywatną komnatę Gomeza. Widzisz zawsze miałem słabość do błyskotek a ten sukinsyn zostawił całkiem sporą sumkę w złocie. Co prawda były to złote monety, ale bariera już nie istniała więc mogły się okazać całkiem przydatne. No i wtedy rozpętała się burza ognia – Kruk wyraźnie wzdrygnął się na to wspomnienie. – Nadleciały cztery smoki i skończyły to co ty zacząłeś. Ogień topił nawet mury zamku. W ostatniej chwili zdołałem skoczyć z okna poza mury i doczołgałem się do brzegu rzeki. Poza mną nikt nie przeżył.

Właśnie mijali farmę Akila i Bezimienny pozdrowił skinieniem Randolpha, który właśnie „trenował” z butelką Ginu w ręce.

– Cieszę się że żyjesz brachu. Niezła była ta akcja na wyspie. Może wypijemy za to kolejeczkę albo dwie– Akil skinął na niego zapraszającym gestem.

– Innym razem – odparł Bezimienny z lekkim uśmiechem. – Muszę jeszcze coś załatwić. Randolph, nie wypij wszystkiego sam.

– No cóż to będzie trudne, ale jak się pospieszysz to może kapka jeszcze zostanie.

Bezimienny jeszcze raz ich pozdrowił i poszli dalej w stronę mostu.

– Na czym to ja, aha… – kontynuował Kruk. – Pewnie wykrwawił bym się tam na śmierć albo zżarłyby mnie zębacze, ale nadeszła jakaś postać w czarnej szacie. Nieznajomy miał na twarzy maskę i mówił dziwnym głosem. Obiecał, że mi pomoże jeżeli ja później pomogę jemu. Wyjścia za bardzo nie miałem. Opatrzył moje rany i pomógł mi dojść do przełęczy. Podziękowałem mu i zapytałem się jak mam mu się odpłacić a on mi na to, że kiedyś sam się do mnie zgłosi. No i tak sobie żyłem w nieświadomości dopóki nie zaczęły dręczyć mnie koszmary senne. Czułem, że coś ze mną jest nie tak. Na farmie Bengara dowiedziałem się, że niedaleko Omara, w lesie mieszka jakaś stara wiedźma, która leczy okolicznych ludzi z wszelkich dolegliwości. Nie tracąc czasu odszukałem tą jej jaskinię. Sagita, bo tak się nazywała ta uzdrowicielka, gdy tylko na mnie spojrzała powiedział: „Wzrok Poszukiwaczy”. Wtedy jeszcze nie wiedziałem co to znaczy, ale zaraz mnie uświadomiła. I wtedy dała mi wybór. Pomoże mi pod jednym warunkiem, że będę dla niej pracował. Nie zastanawiałem się zbyt długo. Oczywiście się zgodziłem. Sagita uleczyła mnie z uroku jednak nie do końca. Poszukiwacz dotknął mojej krwi i skaził ją swoją mroczną esencją. Uzdrowicielka powiedziała mi, że od tej pory nie mogę walczyć z żadnym stworzeniem zrodzonym z chaosu. Widzisz nie mogę zranić nikogo ze sług Beliara bo wtedy on porwie moją duszę. Uwierz mi, że ciężko jest żyć z takim brzemieniem.

Minęli właśnie tawernę jak zawsze pełną gości o tej porze. Bezimiennemu przez chwilę zrobiło się żal Kruka. Ale tylko przez chwilę. Magnat w pełni zasłużył sobie na taki los.

– Po co mi to wszystko mówisz? – spytał Bezimienny idąc za Krukiem w stronę obozowiska Dragomira.

– Po to byś uwierzył w moje czyste intencję – odparł z prostotą Kruk – Wiem, że trudno w to uwierzyć ale od tamtej pory jestem całkiem innym człowiekiem. I wszystko zawdzięczam Sagicie. Blizna też mnie tam odnalazł bo rany Ramireza zaczęły się jątrzyć i potrzebował pomocy uzdrowicielki. Sagita też ich skaptowała. Niestety w tej chwili wyruszyli do Górniczej Doliny z pewnym zadaniem.

– Kto jeszcze dla niej pracuje? – spytał coraz bardziej zaintrygowany Bezimienny.

– Oprócz mnie, Blizny i Ramireza są jeszcze Dragomir i Niklas. Bartok także należy do rodziny. Jest naszymi uszami i oczami w Khorinis a Niklas jest kurierem pomiędzy nim a Sagitą. Poza nimi jest jeszcze Gann na przełęczy i Orlan, właściciel tawerny. W górniczej dolinie najważniejszy jest Gestath, on ma tam na wszystko oko. On też najdłużej współpracuje z Sagitą. W zamku kowal Jan i paladyn Tandor. Nie wiem czy słuchałeś jego historyjki o tym, że tylko on przeżył z patrolu wysłanego w góry. Ano przeżył rzeczywiście tylko on ale tylko dzięki Bliźnie i Ramirezowi. Sagita postawiła go na nogi no i teraz jest z nami. Na razie nie mamy nikogo w klasztorze ale to nie jest konieczne. Czy teraz mi ufasz?

– Kim naprawdę jest Sagita? – odparł pytaniem na pytanie Bezimienny czując dziwne zimno rozchodzące się po plecach. Czuł, że wplątuje się w coś co może go przerosnąć.

– O tym może ci powiedzieć tylko ona. Ale masz rację. Nie jest tym za kogo wszyscy ją biorą i jest dużo starsza niż na to wygląda. A czy mógłbyś teraz wyciągnąć miecz? – spytał znienacka Kruk.

– A po jaką cholerę?

– Jak tam sobie chcesz…

Stali właśnie na skarpie za obozem Dragomira. W dole rozciągał się las. Z tego co Wybraniec pamiętał była to najkrótsza droga do uzdrowicielki. Nagle Kruk obrócił się i pchnął go w dół. Poruszał się szybciej niż myśl. Bezimienny nie zdążył nic uczynić aby mu przeszkodzić. Na szczęście wylądował miękko na nogach i błyskawicznie się wyprostował. To co ujrzał sprawiło, iż na krótką chwilę krew zamarzła mu w żyłach. Pięć Nieożywionych Cieniostworów wbijało w niego puste oczodoły.

– A mówiłem ci żebyś wyciągnął broń – doszedł go z góry głos Kruka. – Ja nie mogę im nic zrobić a inaczej nie dojdziemy do Sagity.

– Niech cię szlag, Kruk – warknął Bezimienny i wyszarpnął miecz.

Czas był już najwyższy bo bestie rzuciły się na niego. Wszystkie równocześnie. Bezimienny zatoczył szerokiego młyńca i skoczył ku wysuniętemu najbardziej na lewo cieniostworowi. Jedno uderzenie miecza i stwór padł martwy na ziemię. Pozostałe cztery zmieniły taktykę. Osaczyły go parami z obu boków. Wojownik przywarł plecami do ściany i kiedy były od niego zaledwie o dwie stopy skoczył nad kościstymi grzbietami w locie uderzając najbliższego mieczem w kark. Zwierzę z głośnym rykiem osunęło się w miękki mech grzebiąc łapami ziemię. Zostały jeszcze trzy. Na szczęście stwory nie były za szybkie. Bezimienny zdążył uderzyć jednego po tylnych łapach ucinając je równo tuż pod stawem kolanowym. Pozostałe dwa rzuciły się na niego ale to była już tylko formalność. Łowca Smoków wyprowadził dwa szybkie ciosy i obie bestie legły bez życia. Podszedł do ostatniego, pozbawionego tylnych łap stwora i wbił ostrze dwuręcznego miecza w głowę bestii. Kruk skoczył z grani. Bezimienny błyskawicznie przyłożył mu sztych miecza do szyi.

– O co tu kurwa chodzi? – powiedział takim głosem, że magnat wyraźnie się wzdrygnął.

– Tylko spokojnie – na czole Kruka mimo wciąż siąpiącego deszczu pojawił się zimny pot. – Ja nie mogłem ich tknąć. Od wczoraj te bestie pilnowały lasu aby nikt nie dostał się do Sagity. Nie wiem kto je tutaj sprowadził. Uwierz mi. Ostatnim poleceniem jakie mi wydała uzdrowicielka było przyprowadzenie ciebie do niej. To wszystko co wiem. Możesz mnie zabić ale to niczego nie rozwiąże. Musisz porozmawiać z Sagitą.

Bezimienny jeszcze przez chwilę wbijał zimne spojrzenie w twarz magnata.

– Niech cię szlag, Kruk – wybraniec znów zawiesił miecz na plecach ale prawą dłoń położył na rękojeści przypiętej do pasa Zguby Orków. – Co to za gra?

– Porozmawiaj z Sagitą – odparł spokojnie Kruk – Ona ci wszystko wytłumaczy. A potem podejmiesz decyzję. Jesteśmy już prawie u celu. Wybieraj.

– Idziemy – warknął Bezimienny i podążyli w stronę oświetlonego pochodniami wejścia do jaskini, w której rezydowała Sagita.

Przed samym wejściem Kruk zatrzymał się.

– Dalej pójdziesz sam. Zaczekam tu na ciebie.

– Chyba śnisz – odparował Bezimienny posyłając mu wściekłe spojrzenie. – Przeceniasz moją głupotę myśląc, że wejdę tam bez ciebie – tym razem wyciągnął Zgubę, jeżeli w jaskini zastawili pułapkę to długi miecz będzie poręczniejszy w wąskich korytarzach niż dwuręczne ostrze. – Idziemy, magnacie.

Kruk wzruszył ramionami.

– Jak chcesz.

– Ty idziesz przodem, cwaniaczku – warknął bezimienny a kiedy Kruk go minął przyłożył mu sztych miecza do pleców. – I lepiej, żeby było tak jak mówisz bo inaczej ty zginiesz pierwszy.

Weszli razem do ciemnej groty. Zasadzki żadnej nie było. Sagita siedział jak zawsze na swoim fotelu. Bezimiennemu przez chwilę wydało się, że cienie na ścianach przyjęły materialną postać.

– Widzę, że ci się udało Kruk – głos uzdrowicielki był jak zwykle miękki niczym aksamit choć teraz zagrała w nim rozkazująca nuta. – Możesz już odejść. Czy może? – zwróciła się do Bezimiennego, który wciąż wbijał koniec miecza w kręgosłup byłego magnata.

Łowca Smoków bez słowa opuścił miecz jednak nie schował go do pochwy. Kruk skłonił się uzdrowicielce i szybko wyszedł.

– O co tu chodzi? – spytał zimnym tonem Bezimienny uważnie lustrując pomieszczenie.

– Mam dla ciebie propozycję – powiedział spokojnie Sagita. – Jednak pozwól abym najpierw opowiedział ci pewną historię. Usiądź proszę, to będzie długa opowieść.

Bezimienny westchnął z rezygnacją ale schował miecz i usiadł naprzeciw uzdrowicielki. Czuł w kościach, że długo będzie żałował tego, iż dał się namówić Lee na powrót do Khorinis. A przyszłość miała pokazać, że tym razem wyjątkowo się nie mylił.

 

*

c.d.n. (bądź nie ;-))

Leave a Reply