Wojna Bogów

Michał „Shergar” Tronina                                                          Dziadowa Kłoda, 07-07-2005 r.


 

Preludium.

 

„….Żyjąca w nas prawda staje się częścią naszej świadomości jeżeli zdołamy w nią uwierzyć…”

Anonimowe wersety.

 

BÓG:  Dałem Wam wolną wolę abyście byli Panami własnego losu,

            Podarowałem Wam wiarę w umysł abyście dojrzeli jego granice,

            Stworzyłem Was ze świadomością kruchości śmiertelnego życia,

            Naznaczyłem Was Prawdą Stworzenia dlatego poczuliście Ból istnienia,

            Światło, które ugodziło Wasze serca okazało się Waszym przekleństwem,

            Nie słuchacie głosu serca tylko podszeptu mrocznej głębi rozumu,

            Sami skoczyliście w otchłań  własnych słabości,

Poraziła Was prawda, której nie potraficie pojąć,

Nikt nie zrozumie istnienia Dobra bez mrocznych cieni,

Żyjcie i wierzcie a odnajdziecie to co umarło wraz z waszymi narodzinami…

 

CZŁOWIEK:  Droga i cel to jedno kiedy podąża nią ślepiec,

                        Krzyż i krew to wybawienie gdy pada pod nimi potwór,

                        Śmierć i Sen naznacza piętnem szaleństwo anioła,

                        Życie i strach to liście z jednego drzewa,

                        Wiatr i deszcz oczyszczają z wątpliwości,

                        Ogień i skała ukazują cierpienie i prawdę,

                        Nasz wybór jest Naszym przekleństwem,

                        Nasza wiara jest Twoim wybawieniem,

                        Nasza droga jest kluczem do początku końca,

                        Wolna wola jest naszą jedyną nadzieją…

 

CZTEREJ JEŹDŹCY: Nasz płacz oczyści Was z bólu,

                                    Nasze serca pochłoną wątpliwości śmiertelników,

                                    Wiara przepłynie przez Wasze dusze i przywróci Was PANU.

 

BESTIA: Jeżeli człowiek zejdzie na drogę nieprawości to któż ponosi za to winę?

    On sam czy też Bóg, który ośmielił się go stworzyć?

 

DZIEWICA: Prawo stworzenia daje Panu siłę umacniającą GO w przekonaniu, iż dobrze

                      czyni. Jednakowoż siła jego w dwójnasób staje się JEGO opoką gdy dzieci Jego

                      poznają prawdziwe imię swego OJCA.

MATKA: Ból towarzyszący narodzeniu jest niczym w porównaniu z bólem jaki czyni dziecię

                 odrzucając miłość matki.

BÓG: Cierpienie jest wyzwoleniem od miłości, Bestio. Ale to wolna wola czyni z mych dzieci

żywe życie, sami oni kują w kruchej glinie swą duszę. Jam jest tylko naczynie, które wypełnia miłość mych dzieci.

BESTIA: Zawsze to samo powiadasz, kreślisz złudzenie wolności, ale każesz im czcić samego

siebie. Hipokryzja twych osądów to krzyż ich istnienia. Kimże Ty jesteś aby odbierać

                im nieśmiertelność?

CZŁOWIEK: Zacznę więc swą wędrówkę i podążę drogą po kamienistym trakcie, wśród łąk i

lasów, ponad szczytami gór i pod taflą wody. Odnajdę swe jestestwo i wtedy dokonam wyboru.

CZTEREJ JEŹDŹCY: Podążymy za tobą, naznaczymy cię naszym piętnem. Będziesz stąpał

wśród ognia i lodu, zapadniesz się w ziemi i utoniesz w wodzie,   poznasz co to ból i cierpienie, zasmakujesz w krwi niewinnej i przelejesz ją w bratniej walce. Będziesz jadł robactwo a ono ciebie pożre, wykujesz posągi swej słabości i będziesz oddawał część martwym bogom. Kiedy zrozumiesz ostateczną prawdę, odejdziemy a wraz z nami odejdzie śmierć.

ŚMIERĆ: Ja nigdy nie odejdę, dopóki człowiek będzie wędrował, będę jego jedyną

towarzyszką niedoli. To mnie pokochasz prawdziwą miłością, to ja cię utulę do wiecznego snu i wtedy poznasz swą odpowiedź, człowiecze. Nie wcześniej ani nie później. Gdy poprowadzę ostatniego, odejdę wraz z nim. I tylko wtedy będę naprawdę wolna…

MATKA: Pobłogosławię cię człowiecze cudem narodzin, to będzie mój dar. Kiedyś ty ocalisz

                 mego syna  ukazując mu prawdę. Oto mój pocałunek płodności…

WYBRANIEC: Cholera, nic z tego nie rozumiem…

 

 

Wstęp.

 

Jest rok 2046, czasy obecne. Ziemska cywilizacja pogrążyła się w otchłani wojny. Wojny Bogów. Odkąd 11 września 2003 roku w ataku terrorystycznym zniszczone zostały dwie wieże World Trade Center świat na zawsze odmienił swoje oblicze. Ataki islamskich separatystów przybrały na sile i okrucieństwie. Zamachowcy samobójcy wysadzali metra, szkoły, kościoły i szpitale. Ginęli bezbronni ludzie. Zachodnia cywilizacja zjednoczyła się pod sztandarem walki z terrorystami. Irak, Iran, Arabia Saudyjska, Liban i Syria objęte zostały strefą militarną działań wojennych wojsk NATO. W odwecie terroryści przygotowali serię zamachów jakich świat jeszcze nie widział. Oficjalnie podano, że ładunki nuklearne zostały skradzione w kilku państwach byłego ZSRR. Nieoficjalnie wszyscy wiedzieli, że było to działanie zamierzone. W 2026 roku dwadzieścia dziewięć największych miast świata przestało istnieć. Nowy Jork, Waszyngton, Paryż, Londyn, Berlin, Madryt, Sztokholm, Wiedeń, Tokio, Pekin, Perth. Lista była długa. Zdetonowane drogą satelitarną ładunki nuklearne o łącznej sile sześciuset megaton wstrząsnęły ziemią. Japonia niczym legendarna Atlantyda pogrążyła się w morskich odmętach, Floryda, półwysep Kalifornijski, zachodnie, północne i południowe wybrzeże Europy zalała woda. Tylko w Moskwie i Rzymie siły szybkiego reagowania zapobiegły tragedii. Chaos, śmierć i opad radioaktywny uwieńczyły ten ziemski armagedon. Zachodnia cywilizacja popadła w anarchię. Biedni zabijali i okradali bogatych, silni zabijali słabych, wojsko było bezradne. Dwa lata później na Europę i Amerykę Północną uderzyły doskonale wyszkolone i uzbrojone w najnowszą technologię oddziały islamskich fundamentalistów. Nazwali się Armią Boga. Czterdzieści milionów zabójców i fanatyków religijnych rozpoczęło swój krwawy exodus na zachód. W USA władzę przejął generał Horn z Texasu, republikanin i konserwatysta, dla którego największym autorytetem był generał Caster. Pod jego dowództwem armia amerykańska odniosła błyskawiczne zwycięstwo. Jednak cena, którą przyszło im zapłacić była straszliwa. Zginęło prawie dziesięć milionów żołnierzy i dziesięć razy tyle cywili, ale wielki amerykański sen znów był bezpieczny. Europejczycy radzili sobie dużo gorzej. Jak zwykle wybuchły kłótnie o przywództwo. Anglia i Francja otwarcie zaczęły ze sobą walczyć. Skandynawia czekała. Szwecja, Norwegia i Finlandia zamknęły granice dla uchodźców z Europy. Niemcy, Włochy, Hiszpania i Polska zwróciły się o pomoc do amerykańskiej oligarchii. Niestety w USA zapanował totalitaryzm. Nowy władca obwołał się imperatorem i stanowczo odmówił pomocy. Morskie i powietrzne granice ze starym kontynentem zostały zamknięte. Amerykanie byli samowystarczalni. Oficjalnie Imperator obwieścił, że jego kraj za bardzo krwawi aby angażować się w nie swoją wojnę. Jednak nieoficjalnie mówiło się o wycofaniu pięćdziesięcioprocentowego udziału państw OPEC z amerykańskiej gospodarki jeżeli USA pomoże swym zachodnim sprzymierzeńcom. Oznaczałoby to krach ekonomiczny, który dla wciąż niestabilnego gospodarczo giganta mógłby okazać się ciosem w plecy. Europa została sama. Tymczasem w Chinach po śmierci cesarza i wszystkich dygnitarzy partii komunistycznej rozpoczęła się krwawa rewolucja. Chińczycy zalali Koreę Północną i Południową, Tajwan i Malezję. Powstało Cesarstwo Chińskie wierne starym tradycjom sprzed czterech tysięcy lat. Nowo wybrany cesarz, syn cieśli, ogłosił dwanaście praw Światła po czym zagroził Rosji i Honsiu, jedynej ocalałej japońskiej wyspie wojną jeżeli nie oddadzą się dobrowolnie pod protektorat Chin. Jednak te dwa od zawsze wrogie mocarstwa zawarły sojusz i wschód ponownie spłynął krwią. Europa znalazła się pomiędzy młotem a kowadłem. Dopiero delegacja, na czele której stanął sam papież doprowadziła do zawieszenia broni pomiędzy Anglią a Francją. Polska i Niemcy walczyły już z falą bożych wojowników. Stary kontynent poczuł na gardle nóż, który mógł na zawsze odmienić dawny porządek. Zagrożenie było realne. Islamscy przywódcy i kapłani byli świetnie zorganizowani i bezwzględni. Przewodził im sułtan Mahmet el Nokahir, który ogłosił się nowym wcieleniem Mahometa, jedynym prorokiem Światła i Ogniem Koranu. Europa rozpoczęła rozpaczliwą walkę o przetrwanie.

Jest rok 2034. Wschód tonie we krwi, zawierucha wojenna osiąga apogeum. Rosja przestała istnieć jako suwerenne mocarstwo. Na granicy Polsko-Chińskiej wciąż trwają walki z rosyjskimi partyzantami. Polska i Niemcy otworzyły granicę dla uchodźców ze wschodu a sojusz polityczny z Chinami sprawił, że te trzy państwa stworzyły swoisty triumwirat mający powstrzymać islamską pożogę. Zachód nadal walczy. Ameryka Północna ma nowy problem. Wielka Armia Rewolucyjna powstała w Brazylii i Argentynie prze na północ. Meksyk płonie. Amerykanie i Kanadyjczycy zbierają siły do walki. Rewolucyjne wojska liczą sobie pięćdziesiąt milionów głodnych i żądnych krwi ludzi. Ich przywódca zdobył poparcie kubańskich militarystów i karteli narkotykowych z Kolumbii, Peru i Boliwii. W walce pomaga mu wizerunek Czegewary, który jego armia umieściła na swoim sztandarze. Wolność, równość i sprawiedliwość. Nowopowstałe Imperium Amerykańskie może przejść do historii jako najkrócej istniejące mocarstwo. Ogień wolności zaczyna trawić nieśmiertelną demokrację.

Jest rok 2046. W Europie najbardziej zażarte walki toczą się o Rzym, stolicę chrześcijaństwa, kolebkę katolicyzmu, Piotrową dziedzinę. Miasto, które kiedyś spalił Neron teraz znowu płonie. Walki trwają nieprzerwanie od dwóch lat. Każdy kamień jest przesiąknięty krwią obrońców i atakujących. Plac świętego Piotra jest ostatnim bastionem papieskiej gwardii, pięćdziesięciotysięcznej włoskiej armii, prawie dwóch milionów żołnierzy z całej Europy gotowych umrzeć za swojego Boga i dwustu tysięcy najemników gotowych oddać życie za papieskie złoto. W Rzymie powrócił czas legendarnych herosów, tytanów prowadzących na śmierć swoich wojowników. Tam też rozpocznie się nasza opowieść i tam też poznamy jednego z tych bohaterów. Jednak tym razem złu nie zostanie przeciwstawione dobro. Tylko inne zło, jeszcze straszliwsze może rzucić wyzwanie fali płomieni. Wojna Bogów wciąż trwa, ale jej koniec jest coraz bliższy. Świat, świat nigdy się nie zmienia…

 

Prolog.

 

Całkiem niedawno, gdzieś w bliskiej galaktyce…

 

Wysmukły Korab, pompatycznie ochrzczony Wiecznym Cieniem zdawał się wtapiać w spowijającą go otchłań czarnej pustki kosmosu. Ten najszybszy spośród przemytniczych statków był chlubą i dumą klanu Monthar. Krasnoludzcy inżynierowie pracowali nad prototypem przez dwadzieścia lat a kiedy ukończyli swój projekt, pewien szubrawiec najzwyczajniej w świecie go ukradł. Kadłub, skrzydła i całe poszycie wykonane były z maskowanej stali politytanowej nazwanej przez konstruktorów Całunem Śmierci – krasnoludowi zawsze mieli słabość do pompatycznych nazw. Rzeczywiście stal była tak niesamowicie ciemna, że zdawała się pochłaniać otaczającą ją czarną pustkę próżni. Wysmukły i długi dziób, rozłożyste, ostro zakończone podwójne skrzydła i owalny mostek nadawały mu wygląd drapieżnego ptaka. Linia Korabu była niezwykle subtelna, statek zdawał się płynąć poprzez rozgwieżdżoną pustkę. Wyglądem do złudzenia przypominał elfickie myśliwce klasy Proton IV, co było zamierzonym efektem krasnoludzkich projektantów. Statek miał w ten sposób oszukiwać imperialne patrole i stacje kontroli lotów nadprzestrzennych. Mimo swej wielkości, dzięki zastosowaniu politytanu był nadzwyczaj lekki. Dwa zamontowane w kadłubie działka protonowe typu Zszywacz Gwiazd i cztery wyrzutnie rakiet klasy Ognisty Podmuch zapewniały mu wystarczająca ochronę. Statek był po prostu latającym ideałem, marzeniem każdego przemytnika w układzie Mantakar. Jednak właściciel Korabu lub raczej złodziej, który raczył go sobie przywłaszczyć ideałem nie był. Wprost przeciwnie był idealną karykaturą perfekcji. Ale tak to już w życiu jest, że skrajności najmocniej się przyciągają. Ponury krasnolud równie szeroki w barach co wysoki o zmierzwionej rudej brodzie zaplecionej w niechlujne warkoczyki siedział za sterami statku z nogami rozwalonymi na cyfrowych wskaźnikach lotu. Kombinezon pilota był w jeszcze gorszym stanie niż nastroszony i natarty olejem irokez. Łysą część kwadratowej głowy pokrywały krasnoludzkie glify. Tatuaże były tak niechlujnie wykonane, że zachodziło podejrzenie, iż ich właściciel musiał je zrobić osobiście, a do tego najpewniej po pijaku i jeszcze bez lusterka. Chamber Berkaz bo tak się zwał ów zacny przemytnik skończył właśnie dłubać w nosie po czym siarczyście kichnął i wytarł smarki w rękaw kombinezonu, na którym znajdowały się już dużo gorsze odpadki organiczne.

– Zaraz się porzygam – doszedł z tyłu dźwięczny głos z dziwnym akcentem przypominającym pieśń skacowanego słowika. – Jesteś bardziej obrzydliwy niż wszystkie paskudztwa, które dane mi było oglądać w moim nieszczęsnym życiu.

– Przestań się podlizywać – mruknął Chamber splatając dłonie za głową. – I tak wiem, że jestem chodzącym ideałem. Nie musisz wciąż mi o tym przypominać. Życie wielkich jest takie trudne – westchnął teatralnym tonem i łyknął samogon z pękatej butelczyny.

– Ciekawe czy gdybym cię zabił to też byś tak śmierdział? – zastanowił się na głos elf zasiadając w fotelu nawigatora.

Ubrany był w ciemny strój skrzący się od srebrnych inkrustracji i ćwieków. Do prawego przedramienia miał przypiętą ręczną wyrzutnię rakiet plazmowych. Skórzana kurta zakrywała miniaturową kuszę i krótkie ostrze wontarowe, które bez najmniejszego problemu przenikało grube wspomagane pancerze z taką lubością noszone przez krasnoludzkich wojowników.

– Znowu pijesz za sterami – warknął elf na widok opróżnionej do połowy butelki. – Ale to cuchnie. Mam nadzieje, że nie pędzisz tego z paliwa wodorowego.

– Spokojnie Eli. Ja nigdy nie prowadzę na trzeźwo. No, może gdybym miał licencję pilota, ale kiedy… pożyczyłem to cacko nie było czasu na takie drobnostki. Poza tym maszyny za mną nie przepadają. Chcesz łyka?

Elf z odrazą zmarszczył nos i spojrzał na hologramowy ekran nawigacyjny.

– To jest już chyba ten układ – na pociągłej twarzy pojawił się grymas mogący uchodzić za uśmiech zadowolenia. – Jak on się nazywał?

– Układ Słoneczny – odparł krasnolud. – Zdaje cię, że ci ludzie nie są zbyt poetyccy. Ale ja zawsze lubiłem prostaków. Właśnie minęliśmy ósmą planetę układu. Przy przechodzeniu z nadświetlnej wpadliśmy w pole asteroidów…

– Chciałeś powiedzieć, że wpadliśmy w nie przez twoją ignorancję.

– To nie ja – obruszył się Chamber i kopnął w emitujący błękitne światło moduł. – To ten głupi komputer znowu coś pochrzanił.

– Kopnij go jeszcze raz to na pewno go naprawisz – burknął Eli i wprowadził koordynaty do autopilota. – Namierzyłem cel. To trzecia planeta układu. Zdaje się, że nazywa się Ziemia. Uruchamiam zdalne… O cholera! Znowu rozwaliłeś stabilizatory lotu! – warknął elf i obrzucił Chambera zimnym spojrzeniem. – To już piąty raz! A do tego nie mamy części zamiennych bo jakiś kretyn rozwalił robota naprawczego.

– Bo on się tak dziwnie na mnie patrzył – próbował usprawiedliwić się krasnolud jednak w głosie nie było znać choćby krztyny żalu. – I ciągle mrugał tymi cholernymi światełkami. To mnie wkurwiło. Mówię ci, że roboty i droidy to podstępne bestie. Wystarczy, że na chwilę się do nich odwrócisz tyłem i trach! Masz już dodatkowy potwor po wiertle w tyłu.

– Jak będziesz rozwalał wszystkie mrugające części Korabu to nigdy nie dowleczemy się do Ziemi. Jeszcze jeden taki numer i będziesz go pchał.

– Może jednak się napijesz. Widzę, że jesteś jakiś taki sfrustrowany.

Eli bez słowa wyszedł z kokpitu. Chamber wzruszył ramionami i pociągnął solidnego łyka. Chwycił stery i wyłączył autopilota. Mocno pchnął drążek do przodu i Korab uderzył w niewielki asteroid rozbijając go na tysiące skrzących się kryształków

– Pięćdziesiąty ósmy. Jeszcze cztery i pobiję rekord – mruknął zadowolony z siebie pogromca asteroidów i poszukał wzrokiem następnego celu.

Zaabsorbowany zabawą krasnolud nie zauważył błysku na trójwymiarowej mapie nawigacyjnej. W cieniu planety Wenus pojawił się na kilka chwil niewielki obiekt kształtem przypominający podkowę. Komputer pokładowy automatycznie powiększył obraz i zdjął z siatkę bryły. Obiekt zniknął równie niespodziewanie jak się pojawił i komputer przerwał skanowanie. Zapamiętany obraz był niekompletny, ale widać na nim było srebrne gwiazdy klanu Monthar. Twórcy Korabu odnaleźli swoje ukochane dziecko. Niepomny niczego Chamber rozbił następny asteroid.

 

***

 

Rzym, 784 dzień walk o papieską stolicę.

 

Rzym tonął w ogniu. Nie było dnia bez huku wystrzałów i wybuchu granatów. Tyber nieustannie spływał krwią. Boży Wojownicy zdobyli wschodnie i południowe dzielnice miasta. Jednak pozostała część w tym plac św. Piotra pozostawały w rękach papieskiej armii. Najbardziej wysunięta na zachód barykada odgradzała niewielki placyk, za którym czaili się islamiści. Kiedyś był tu zielony targ z fontanną przedstawiającą tańczącą kobietę. Teraz zwały gruzu i kostki brukowej pokrywał kurz, odłamki i sterta gnijących od upału ciał. Barykadę nazywano Bramą Piekieł. Mierzyła sześć metrów wysokości i w całości wykonana była z wraków samochodów. Dolne dwa metry zalano żelbetonem. Ponad tą zaporą wznosił się podest, na którym czuwali kanonierzy i grenadierzy z czwartego pułku pancernego, łącznie stu pięćdziesięciu doświadczonych weteranów. Wspierał ich oddział najemników, którymi dowodził podejrzany typ o poparzonej twarzy. Dago. Dosłużył się stopnia pułkownika w Legii Cudzoziemskiej. Później został najemnikiem. Wybierał tylko najtrudniejsze i najlepiej płatne zlecenia. Nigdy nie liczył pozostawionych po sobie trupów. Dowódca pancerniaków zginął w nocnym ataku więc Dago miał teraz pod rozkazami ponad trzystu ludzi. Grenadierzy walczyli z nim od początku i przyjęli zwierzchnictwo z wyraźną ulgą. Ich były dowódca był już piątym porucznikiem, który dowodził na barykadzie. I był równie beznadziejny co poprzedni. Dago był doskonałym taktykiem. Tylko dzięki niemu barykada broniła się już od miesiąca. Wojownicy Allacha drżeli za każdym razem kiedy wysoki najemnik stawał na szczycie barykady. Był to rytuał, który powtarzał się zawsze o świcie. Dago wchodził na szczyt i witał wschodzące słońce salutem miecza, który nosił zawieszony na plecach. Wszyscy strzelcy po przeciwnej stronie barykady oddawali wtedy strzały, które niezmiennie omijały cel. Arabowie zaczęli szeptać, że Ish Anar jest demonem, którego nie można zabić. Ish Anar w dosłownym tłumaczeniu oznaczało Krwawy Miecz. Dago rzadko używał broni palnej. Kiedy dochodziło do walk na barykadzie to on pierwszy rzucał się z mieczem na pnących się w górę wrogów. Boży Bojownicy bali się go bardziej niż świńskich nieczystości, którymi grenadierzy obrzucali ciała ich poległych braci. Ataki straciły na intensywności i zaciekłości. Jednak emir Osama dowodzący arabami obrał sobie za punkt honoru zdobycie barykady i zatknięcie głowy Ish Anara na jej szczycie. Generał Ramsey dowodzący papieską armią nakazał utrzymanie barykady za wszelką cenę co oznaczało, że mają walczyć dopóki nie zginął. Dago nie za bardzo wziął sobie do serca ten rozkaz. Był najemnikiem a nie fanatykiem religijnym gotowym oddać życie za jakiegoś boga. Jego bogiem były pieniądze i tylko im służył. Mimo wszystko własne życie cienił bardziej niż papieskie złoto. Dlatego barykada została zaminowana i na wypadek zdobycia przyczółku przez arabów miała zostać wysadzona co dałoby obrońcom czas na ucieczkę. Pancerniacy o niczym nie wiedzieli. Oni byli tylko mięsem armatnim. Dago nigdy nie liczył trupów, które za sobą zostawiał.

– Potrzebujemy amunicji. Nich Gospel załatwi też kilka skrzyni z pociskami do moździerzy. Ty klecho zajmij się tymi pechowcami – Dago wskazał cztery nieruchome, na wpół spalone ciała. – Trafili w zbiornik z benzyną. Zabrali ze sobą dwudziestu arabusów.

– Niech Pan czuwa nad duszami tych nieszczęśników – wyszeptał brat Falgo. Zakonnik był chudym i młodym dominikaninem o smutnej twarzy. Poszarpaną sutannę zakrywała kamizelkę kuloodporną i pas z lugerem. – Ilu jeszcze nieszczęśników będzie musiało zginąć w tej okropnej wojnie?

– Tylu ile będzie trzeba aby ją zakończyć – odparł bez emocji Dago. Dowódca najemników ubrany był w czarne spodnie szturmowe i buty niemieckiej bundeswery. Czarna koszulka opinała smukłe ciało, pod którym prężyły się węzły mięśni. Pod pachami wisiały pochwy z glokami, przy pasie nosił nóż i zapasowe magazynki. Przez plecy miał przewieszony półtoraręczny miecz o czarnej rękojeści obciągniętej skórą kobry. Głowę miał gładko wygoloną, prawą połowę twarzy pokrywały paskudne blizny po oparzeniach. – Zresztą kogo to obchodzi klecho? My mamy tylko utrzymać tę cholerną barykadę.

– Tylko?!

– Prawda, że niewiele od nas wymagają – poparzona twarz wykrzywiła się w grymasie uśmiechu. – Zdaje się, że ktoś się za nami stęsknił – najemnik wskazał czerwoną chorągiewkę w jednym z okiem pobliskiej kamienicy.

Najemnik i mnich szybko wspięli się po zrujnowanych schodach. W obszernym salonie, w miejscu gdzie kiedyś stał kominek teraz ziała czarna dziura. Osmolone ściany i na wpół zawalony sufit wskazywały na to, że niedawno musiały odbyć się tutaj ciężkie walki. Dago rozkazał w tym miejscu zainstalować centrum łączności. W piwnicach tego samego budynku znajdował się polowy lazaret. Zapach krwi i śmierci nawet na tym piętrze był nie do zniesienia. Niski radiooperator zasalutował Dago i wskazał na teks depeszy.

– Wzywają brata Falgo do zakonu – dowódca najemników pochylił się nad stołem zbitym ze skrzyń po amunicji. – Kod czerwony.

– Czyżby nasz rozdygotany klecha coś przeskrobał? – spytał Dago z brzydkim uśmiechem na wąskich ustach. – A może żona się za tobą stęskniła?

– Bluźnisz najemniku – Falgo próbował ukryć wzburzenie pod maską spokoju. – Tylko papież mógł wydać opatowi takie polecenie. W zakonie musiało wydarzyć się coś… niepokojącego.

– Ale po co im taki strachliwy mnich? – Dago nie dawał za wygraną. – Kod czerwony oznacza, że masz tam wyruszyć natychmiast, i że dowódca oddziału, do którego zostałeś przydzielony odpowiada za twoje bezpieczeństwo własną głową. Będę musiał posłać z tobą kilku ludzi. Powiedz mi dlaczego mam to zrobić kiedy na barykadzie każda lufa jest na wagę złota? A może po prostu palnę ci w łeb i przekażę dowództwu smutną wiadomość o twoim niespodziewanym zejściu?

– Jesteś złym człowiekiem – mnich był wyraźnie poruszony. Nie wiadomo jednak czy to słowa najemnika tak na niego podziałały czy też kryjąca się za rozkazem powrotu tajemnica. – Wszyscy jesteśmy tylko sługami. Moim panem na ziemi jest papież, twoim generał Ramsey. Żaden z nas nie ma prawa kwestionować ich rozkazów.

– Dlaczego właśnie ty?

Falgo wbił wzrok w twarz najemnika. Dago pierwszy raz w spojrzeniu mnicha dostrzegł siłę i zdecydowanie.

– Są na tym świecie siły, o których nie śniło się nawet takim degeneratom jak ty.

Dago bez słowa wyciągnął rękę. Zakonnik błyskawicznie cofnął się do tyły jednak w dłoni najemnika pozostał srebrny krzyż otoczony wieńcem czerwonych róż, który Falgo nosił na szyi.

– Jesteś z Bractwa Róży – w głosie najemnika zabrzmiała nieprzyjemna nuta. – Dlaczego przysłali cię na barykadę?

– Miałem nieś pociechę walczącym…

– Przestań pieprzyć klecho – tym razem Dago wbił w kapłana lodowate spojrzenie. – Mów prawdę albo za chwilę spotkasz się ze swoim Panem.

– Nie ty mnie będziesz sądził najmito. Mój Bóg dał mi talent, który pozwolił mi walczyć ze sługami ciemności. W twoim pytaniu jest już zawarta odpowiedź.

– Mam dość tego bełkotu. Może jak wytnę ci oczy to zrobisz się bardziej gadatliwy.

– Jak śmiesz! – tym razem w głosie Falgo przebrzmiała nuta strachu. Zakonnik wiedział do czego zdolny jest najemnik. Nie mógł pozwolić sobie na żadne ryzyko. Nie teraz kiedy jego misja była już prawie zakończona. – Dobrze wiesz, że przybyłem tu przez ciebie. Albo raczej dla ciebie. Miałem sprawdzić, czy to co mówią ludzie jest prawdą.

– I co? Jest?

– Nie. W tych opowieściach nie zawiera się nawet część drzemiącego w tobie zła. Jesteś naznaczony Dago. Pan Ciemności obdarzył cię swoim mrocznym pocałunkiem. Nosisz jego ślad na karku. To ciebie moje Bractwo szuka od ponad dwóch tysięcy lat. Zostałeś wybrany do tego aby otworzyć bramę, aby przygotować drogę dla swego Pana. Jesteś przeklęty Dago, ty i twoje nasienie.

– Miałeś mnie zabić?

– Nie – zaprzeczył mnich. – Miałem cię… ocalić. Zostałem wysłany aby usunąć skazę i ocalić twoją potępioną duszę. Zawiodłem. Opat polecił mi sprowadzić cię do zakonu na ostateczną próbę.

– Dlaczego mi to mówisz? Przecież to oczywiste, że jak tylko zbliżę się do klasztoru zostanę „uleczony” z życia. Dlaczego nie miałbym cię po prostu zabić i wysłać im twojego bijącego serca?

– Bo wiesz, że mówię prawdę – strach zniknął z głosu zakonnika ustępując miejsca determinacji tonącego, który uchwycił się kawałka drewna. – Wiemy o twoich snach i o przepowiedniach. Pójdź ze mną do opactwa o poddany zostaniesz ostatecznej próbie. Nikt śmiertelny nie może ci pomóc, ale wskażemy ci drogę, którą jeżeli tylko zechcesz będziesz mógł podążyć. Wybieraj najemniku. Życie wieczne czy też śmierć i wieczne potępienie?

Dago zacisnął dłoń w pięść. Bractwo deptało mu po piętach już od dziesięciu lat. Miał nadzieję, że zdoła ukryć się w Rzymie. W końcu pod latarnią jest najciemniej.

– Na razie odroczyłem twoją egzekucję. Sam odeskortuję cię do klasztoru. Rick, leć do Mossa i powiedz mu, że barykada należy do niego. I lepiej, żeby wciąż tu stała jak wrócę.

Telegrafista wyprężył się jak struna i pognał schodami w dół.

– Ruszajmy klecho i módl się do swojego Boga, żeby ten spacerek mi się nie znudził.

 

*

 

Klasztor Bractwa Róży.

 

Opat Romario jak zwykle siedział przy prostym, dębowym stole uginającym się od zaścielających go papierów i ksiąg. Przenośny komputer z ekranem dotykowym pracował na najwyższych obrotach śledząc bieżące pozycje zakonników z Bractwa Róży. Opat od dwudziestu czterech lat pełnił funkcję Wielkiego Mistrza bractwa. To dzięki jego metodom infiltracji zdołano odszukać Przeklętego. Teraz kiedy byli już tak blisko ostatecznej konfrontacji wyrocznia zamilkła. Drzwi do gabinetu stanęły otworem i pojawił się w nich brat Ron, osobisty sekretarz opata. Wyglądem przypominał byłego zapaśnika a noszona pod habitem broń nie służyła do dekoracji.

– Inkwizytor prosi o widzenie Wasza Miłość.

Inkwizytorem nazywano w zakonie brata Oskara, który znany był z ortodoksyjnych poglądów i braku kompromisu w krzewieniu słowa bożego.

– Niech wejdzie – westchnął opat i ściągnął ogromne okulary.

Brat Ron skinął głową po czym przepuścił chudego i zgarbionego mężczyznę w kwiecie wieku. Inkwizytor z młodzieńczą werwą stanął przed opatem i zanim przebrzmiał odgłos zamykanych drzwi zaczął mówić monotonnym głosem.

– Dziecko zabiło dzisiaj kolejnego strażnika. Jego moc jest coraz większa. Obawiam się, że demon zbytnio urósł w siłę. Musimy zniszczyć jego cielesną powłokę póki nie jest jeszcze za późno.

– Musimy wierzyć drogi Oskarze, że Falgo zdoła pokonać zło, które opętało tę biedną duszyczkę. Jego dar nie raz już pomógł nam w walce z ciemnością.

– Ale ten przypadek jest inny – opat usłyszał w głosie Inkwizytora napięcie i strach. – Egzorcyzmy nic tu nie poradzą. Dziecko nie reaguje na rytuał jedności. Nawet krzyż Floriana już go nie rani. Niedługo uwolni się z krypty a wtedy niech Bóg ma nas w swojej opiece.

– Brat Falgo nie przyjdzie sam. Będzie mu towarzyszył Potępiony – na dźwięk tego imienia brat Oskar jeszcze bardziej się w sobie zapadł. – Wkrótce nasza misja dobiegnie końca.

– Wiesz co może się wydarzyć. Jeżeli demon przejdzie do ciała Potępionego…

– Dlatego zwołałem Radę Siedmiu – przerwał znużonym głosem opat. – Wszyscy strażnicy będą czuwać w krypcie. Rytuał poprowadzę osobiście. Tylko ty będziesz mi towarzyszył. Falgo i Potępiony zejdą do grobowca kiedy wszystko będzie już przygotowane. W razie niepowodzenia strażnicy wiedzą co mają uczynić.

– To zbyt duże ryzyko – Inkwizytor spojrzał z przerażeniem na opata. – Jeżeli demon opęta nas wszystkich Brama pozostanie bez opieki. Nie możesz podejmować takiego ryzyka!

– Po to właśnie zostało powołane Bractwo. Nie możemy ciągle unikać konfrontacji. Brama jest bezpiecznie ukryta i nawet demon jej nie znajdzie. A jeżeli zawiedziemy strażnicy zawalą kryptę i odprawią rytuał Odesłania.

– Skazujesz nas na wieczne potępienie! – krzyknął Oskar. – Nie możesz pozwolić im odprawić tego rytuału. Wtedy nasze dusze…

– Tylko w nich możemy na zawsze uwięzić demona. Nie zapominaj drogi przyjacielu do czego zostaliśmy powołani. Musimy być gotowi na taką ewentualność. Nasza ofiara ocali zakon i wiele niewinnych istnień ludzkich. Ale pamiętaj, że tak się stanie tylko wtedy jeżeli Falgo i Potępiony zawiodą. Musimy wierzyć w to, że brat Falgo udźwignie swój krzyż. Miej wiarę przyjacielu. Nasz Pan da nam siłę do walki ze złem.

– Obyś miał rację – wyszeptał Oskar i złożył dłonie jak do modlitwy. – W przeciwnym razie czeka nas coś dużo gorszego niż wieczne potępienie.

– Przygotuj Księgę Pieczęci – powiedział opat i ponownie założył okulary. – Muszę jeszcze sporządzić kilka listów. Niedługo zejdę do krypty. Przygotuj wszystko do rytuału. Niech miłość naszego Pana doda ci sił – Wielki Mistrz nakreślił znak krzyża.

Oskar przeżegnał się i bez słowa opuścił gabinetu opata. Jednak czarne myśli, które kłębiły się w głowie Inkwizytora zdawały się pożerać resztki jego wiary.

 

***

 

Klasztor jak i cały Rzym wzniesiony został na wzgórzu. Okalające go grube i wysokie mury emanowały zimną aurą tajemniczości. Ciężka wieża bramna i okuta brama z furtą nie zachęcały do schronienia się w murach klasztoru. Falgo trzykrotnie uderzył kołatką w metalowe okucie. Wizjer otworzył się z trzaskiem i niczym maska z najgorszego horroru pojawiła się w nim kostropata twarz. Falgo mimo, iż widział brata Rotgiera nie po raz pierwszy jak zawsze się wzdrygnął. Dago stał z boku. Nieufny najemnik przez cały czas trzymał dłoń na rękojeści miecza.

– Przyprowadziłem gościa – powiedział Falgo na co odźwierny z trzaskiem zatrzasnął wizjer i po chwili klasztorna furta rozwarła się z przeraźliwym skrzypieniem.

Falgo bez słowa ruszył szybkim krokiem ku owalnej bramie, za którą wznosił się klasztor Bractwa Róży. Napotkali po drodze kilku mnichów, którzy nie zwrócili na nich najmniejszej uwagi zajęci codziennymi pracami. Dago nie dał się jednak zwieść pozorom. Dostrzegł, że jeden z braci nosi wojskowe buty, znowu inny miał pod lewą pachą brzydkie zgrubienie. Klasztor był świetnie chroniony a pozory normalności były prawie idealne. Zanim minęli wysoki portyk najemnik dostrzegł kamerę noktowizyjną ukrytą wśród okalających mur bluszczy. Wewnętrzny dziedziniec był wybrukowany a po środku znajdowała się wyschnięta fontanna. Klasztor był monumentalną budowlą w stylu gotyckim wzniesioną przez jednego ze Sforsów. Czerwona cegła murów i żółty dach doskonale komponowały się w rodowe bary Sforsów. Wyrastająca z donżonu dzwonnica wznosiła się na ponad trzydzieści metrów w górę. Żółty dach został wykonany z pozłacanej blachy. Jednak zakonnik nie skierował się do głównego wejścia. Obeszli front donżonu i zeszli po kilku schodkach w dół gdzie za nieprzejrzystą zasłoną z winorośli znajdowały się dębowe drzwi bez klamki. Falgo wcisnął jedną z cegieł i masywne drzwierza ustąpiły odsłaniając mroczny otwór, z którego uderzył ich zapach wilgoci i stęchlizny.

– Ty naprawdę chcesz żebym zszedł do tej dziury? – Dago z politowaniem spojrzał na zakonnika. – Chyba zbyt dobrze cię osądziłem klecho.

– Zaufaj mi – Falgo próbował nadać swojemu głosowi jak najbardziej przekonujące brzmienie co zresztą nie za bardzo mu się powiodło – Odpowiedź, której szukasz czeka na ciebie w podziemiach klasztoru. Do krypty prowadzą kręte schody więc musisz ostrożnie stawiać stopy. Poza tym nie masz już drogi odwrotu najemniku. Tutaj łatwo jest wejść ale wyjść możesz tylko za zgodą opata.

– A gdzie jest ten twój opat?

– Czeka na nas na dole.

– No to nie pozwólmy mu usychać z tęsknoty. Pewnie ma mi do powiedzenie same przyjemne rzeczy.

Falgo z dziwnym błyskiem w oczach spojrzał na najemnika jednak nie powiedział nic i zaczął schodzić po krętych schodach w dół. Co kilka metrów tkwiły się w metalowych uchwytach pochodnie, których chybotliwe światło rozświetlało im drogę. Zanim stanęli w wilgotnym korytarzu Dago naliczył osiemdziesiąt pięć stopni. Z owalnego sklepienia kapała im na głowy woda a pod nogami plątały się szczury. Jednak nie to zaniepokoiło najemnika. Gdzieś z wnętrza lochów doszedł ich nieludzki krzyk.

– Co to kurwa jest? – nie wiadomo skąd w jego dłoni pojawił się bezgłośnie wydobyty miecz, którego sztych wbił się w kark zakonnika – Mów albo twoja głupia łepetyna potoczy się po posadzce. Przynajmniej szczury z niej skorzystają.

– Tam czeka na ciebie odpowiedź – wychrypiał przerażony zakonnik wskazując pogrążony w mroku korytarz – Nie możesz mnie zabić. Tylko ja mogę ci pomóc.

– A w czym ty chcesz mi pomóc klecho?

– W próbie, która tam na ciebie czeka. To dziecko zostało opętane ponad dwa tysiące lat temu. Mój zakon został powołany po to aby ustrzec świat przed jego straszliwą mocą. Przez tysiąclecia poszukiwaliśmy wybrańca, który zdoła przepędzić demona.

– Znaleźliście niewłaściwego – warknął Dago i zaczął wspinać się po chodach.

– On czeka na ciebie Potępiony. Poczuł twoją obecność i ogarną go strach.

Dago gwałtownie się zatrzymał.

– Jak mnie nazwałeś? – w jego głosie było tyle chłodu, że Falgo cofnął się kilka kroków w głąb korytarza.

– Potępiony. W twoich snach kryje się prawda o twojej przeszłości. Widzisz w nich to co było ale i też niektóre rzeczy, które mogą się wydarzyć. Mogą ale nie muszą. To twój dar i przekleństwo Potępiony. Jesteś Wybrańcem Pana Ciemności. Ale tylko od ciebie zależy, którą drogą podążyć. Drogą mroku, czy drogą światła.

– Mam nadzieję, że nie mówisz o świetle na końcu tunelu – Dago posłał mu brzydki uśmiech ale powoli zszedł ze schodów – Zabijałem ludzi za mniejsze brednie. Oby w twoich słowach znajdowała się choć cząstka prawdy klecho. Prowadź.

Falgo bez słowa skinął głową i zaczęli zagłębiać się w mroczną czeluść korytarza. Dago odniósł wrażenie, że korytarz prowadzi w dół do wnętrza ziemi. Najemnik miał coraz gorsze przeczucia a te jeszcze nigdy go nie zawiodły. Kiedy stanęli przed następnymi drzwiami dłonie miał już mokre od potu. Te były całe wykonane z ciemnego żelaza. Okucia w kształcie krzyży zdawały się emanować zimną energią.

– Co jest za tymi drzwiami?

– Strażnicy – odparł spokojnie Falgo i położył dłoń na wyrzeźbionej w żelaznej sztabie róży. Drzwi bezgłośnie rozwarły się ukazując ich oczom oświetlone pochodniami wnętrze owalnej komnaty. Po środku stał prosty ołtarz, na którym spoczywała gruba księga. Przed ołtarzem stało dwóch mnichów w czarnych habitach. Jeden z nich równie dobrze mógł mieć czterdzieści lat co i sto. Olbrzymie okulary przesłaniały mu pół twarzy. Dago instynktownie wyczuł z kim ma do czynienie. Drugi z zakonników mimo młodego wieku był dziwnie wykrzywiony i garbaty. Po drugiej stronie tego dziwnego prezbiterium stało czterech zakonników w czerwonych szatach. Każdy z nich dzierżył w dłoniach włócznię zakończoną czarnym grotem. Na płaszczach mieli wyszyte wieńce z żółtych róży. Pod ścianami stało kolejnych ośmiu strażników. Falgo z szacunkiem przyklęknął przed ołtarzem i nie podnosząc głowy powiedział.

– Przyprowadziłem go Wasza Miłość. Czy teraz jestem godzien próby?

– Nie wiesz o co prosisz Falgo – odparł smutny głosem opat – Ale dowiodłeś już swej wierności i oddania dla zakonu. Bóg ukochał sobie ludzi małej wiary ale ty dowiodłeś, że twoja wiara jest mocna i niezachwiana. Oby twoja siła nie przywiodła cię do zguby bracie.

– Związać go Wasza Miłość? – w głosie Inkwizytora przebrzmiała chłodna arogancja – Tak byłoby najbezpieczniej.

Dago z brzydkim uśmiechem podniósł miecz mierząc sztychem w inkwizytora. Strażnicy stojący pod ścianami opuścili włócznie i otoczyli go zwartym kordonem.

– Nie masz szans w walce z Kolcami – Inkwizytor był wyraźnie zadowolony reakcją najemnika – Rzuć miecz i rób co rozkażę.

– Jak sobie życzysz klecho – ciemne ostrze zafurkotało w powietrzu i uderzyło Inkwizytora w pierś. Siła uderzenia rzuciła zakonnikiem o ścianę. Zanim jego skręcone ciało osunęło się na podłogę już nie żył.

– Stać! W imię Boga opamiętajcie się! – w głosie opata nie było znać gniewu ale jego ton wibrował z niesamowitą siłą. Strażnicy posłusznie cofnęli się o kilka kroków. Dago stał na środku prezbiterium ściskając w dłoniach dwa gloki kal. 45.

– Chciał, żebym mu rzucił miecz. Ale dla was pozostał mi już tylko ołów – najemnik z brzydkim uśmiechem wzruszył ramionami po czym przyłożył lufę do głowy klęczącego Falgo – Tego klechę też ze sobą zabiorę jeżeli natychmiast mnie stąd nie wypuścicie. Nie podoba mi się ten cholerny klasztor i to wasze podejrzane bractwo. Wyjdę stąd żywy albo nie wyjdzie stąd nikt.

– Brat Rotgier zapłacił najwyższą cenę za swoja próżność – opat oparł się o ołtarz i wbił w najemnika pozbawione emocji spojrzenie – Ale więcej krwi już nie przelejesz w tym uświęconym miejscu.

– To się jeszcze okaże – w sali rozległ się odgłos przeładowywanej broni – Liczę do trzech i albo ta banda pajaców z patykami gdzieś sobie pójdzie albo zrobię Falgo jeszcze jedną dziurę w głowie. Raz, dwa…

Dago nie zdążył zakończyć odliczania. Opat uniósł w górę ręce i najemnik krzyknął z bólu głośno wypuszczając powietrze. Pistolety wypadły z nagle omdlałych dłoni. Głowę rozsadzał mu potworny ból a ogień palił wnętrzności. Opat opuścił dłonie dopiero wtedy gdy Falgo poderwał się na nogi i podniósł z posadzki broń najemnika.

– Ostatni raz obraziłeś mnie klecho – z trudem wychrypiał Dago wypluwając z ust czerwoną plwocinę – Nigdy więcej nie próbuj tych swoich sztuczek albo urwę ci głowę i wsadzę ci ją… – ostry kaszel nie pozwolił mu dokończyć. Spazmy bólu powróciły z gwałtownością huraganu targając jego ciałem niczym ogniste szpony.

– Nie zwykłem powtarzać swych słów śmiertelniku – opat przestał wyglądać jak nieszkodliwy dziadzio. Jego oczy pałały wewnętrznym blaskiem a twarz zasnuła mu smuga cienie – Spełnisz moją prośbę albo zginiesz. Wybieraj.

Dago z trudem uniósł głowę i ostatnim wysiłkiem woli podniósł się na nogi. Nawet nie próbował wypluć krwi zalewającej mu usta. Wbił w opata puste spojrzenie i skinął głową.

– Widzę, że jednak jesteś rozsądnym człowiekiem – opat otworzył spoczywającą przed nim księgę – Razem z Falgo wejdziecie do krypty. Strażnicy natychmiast zamknął za wami drzwi a ja zapieczętuje je rytuałem, który w razie niepowodzenia zatrzyma w środku wasze dusze.

– Dlaczego ja? – wychrypiał Dago podchodząc do ołtarza – Co to za cholerny rytuał? Czego wy ode mnie chcecie?

– Chcemy cię uwolnić Potępiony – przez czoło opata przebiegła pionowa bruzda – Od skazy, którą naznaczył cię Pan Ciemności. Dajemy ci szansę, która już nigdy się nie powtórzy.

– Jeszcze niedawno próbowaliście mnie zabić. Dlaczego teraz miałoby być inaczej?

– To była chwila słabości – opat był wyraźnie zmieszany – Brat Rodgier działał bez porozumienia ze mną.

– Obraziliście mnie wysyłając tylko sześciu zabójców – Dago splunął na ołtarz – I co ja niby mam zrobić w tej krypcie? Zesrać się ze strachu?

– Brat Falgo pójdzie razem z tobą – twarz opata znów stężała – Więcej nie mogę ci powiedzieć. Pamiętaj tylko, że siła tkwi w słabości. Okazując pogardę zapraszasz śmierć.

– Śmierć jest moją jedyną kochanką – Dago podszedł do leżącego pod ścianą ciała i mocnym ruchem wyszarpnął miecz – Miejmy to już za sobą klecho. Otwierajcie te cholerne drzwi.

Opat skinął na strażników, którzy odłożyli włócznie i wszyscy czterej pchnęli ciężkie drzwierza. Kiedy wejście do krypty stało już otworem znowu rozległ się przerażający, nieludzki krzyk.

– On się boi, pierwszy raz wyczuwam jego strach – wyszeptał opat kiedy Falgo wraz z najemnikiem zniknęli w czarnym otworze. Strażnicy natychmiast zatrzasnęli za nimi drzwi i ujęli w dłonie włócznie – Boże miej nas wszystkich w opiece – powiedział zakonnik i rozpoczął rytualną inkantację.

 

*

 

Kiedy drzwi się za nimi zamknęły Dago poczuł zimny dotyk śmierci. Korytarz, w którym się znaleźli był bardzo wąski. Jeden człowiek mógł z powodzeniem stawiać tu czoła wielu napastnikom. I chyba właśnie taki był zamiar budowniczych. Falgo ostrożnie przestąpił ludzkie zwłoki. Czerwony płaszcz, włócznia z czarnym grotem. Strażnik. Na jego ciele można było dostrzec liczne ślady walki. Potargane odzienie, złamana włócznia i zmiażdżona z potężną siła głowa. Dago miał coraz gorsze przeczucia. Zanim dobrnęli do zwieńczającego wyjście z korytarza łuku najemnik naliczył jeszcze osiem ciał i co najmniej drugie tyle ludzkich szczątków i kości.

– Ten wasz pieszczoszek zdaje się, że nie przepada za gośćmi – mruknął do idącego przed nim zakonnika – Po co tu wlazłeś klecho? Chyba nie chcesz dołączyć do kolekcji tego czegoś.

– Dzięki tobie dowiodłem swego oddania dla zakonu. Przyprowadziłem Potępionego. Teraz ujarzmię czyhającą w ciemnościach bestię abyś ty mógł zgładzić demona. Nic nie rób dopóki nie dam ci znać.

– Mam już dość tego bełkotu – Dago przyłożył do pleców mnicha sztych miecza – Mów o co tu chodzi albo wyciągnę to ostrze z twojego brzucha.

Falgo zatrzymał się w miejscu. Miecz przebił płaszcz i skórę. Zakonnik głośno wypuścił powietrze z płuc.

– Nie odważysz się – wychrypiał – Tylko ja mogę ujarzmić bestię! Beze mnie zginiesz. Musisz mnie posłuchać!

– Zdaje się, że tamten dureń mówił podobnie. Ja nic nie muszę klecho. Mów albo wypatroszę cię jak prosię.

– Moja śmierć nic ci nie da – Falgo wyraźnie zmienił ton, w którym po raz pierwszy przebrzmiały strach i wściekłość – Wspólnie wyjdziemy stąd żywi. A przecież swoje życie cenisz najbardziej na świcie.

– Mów! – Dago wbił sztych miecza w plecy zakonnika.

Falgo upadł na ziemię krzycząc z bólu. Ostrze zatrzymało się na żebrze.

– Nie mogę! – Dago wzmocnił nacisk przykuwając wijącego się z bólu zakonnika do posadzki – Dobrze! Powiem wszystko co wiem! Nie zabijaj mnie! Moja śmierć pogrąży i ciebie! Skazujesz cały świat!

– Mam to gdzieś klecho – tym razem w głosie najemnika było tyle zimnej obojętności, że Falgo całkowicie pozbył się złudzeń – Nie lubię jak ktoś się mną bawi. Mów albo zdychaj.

– Jesteś wybrańcem boga zła – głos zakonnika przeszedł w nieartykułowany skowyt kiedy Dago naparł na miecz – Mówię prawdę! Mój zakon szukał cię od ponad dwóch tysiącleci. Jesteś Potępiony, nosisz znak swego pana na karku. Zostałeś wybrany aby zabić obrońcę bramy, anioła strzegącego przejścia. Twoje sny, koszmary, które cię nawiedzają to rzeczywistość. To twoje wspomnienia. Narodziłeś się dwieście pięćdziesiąt lat przed Chrystusem…

Dalsze słowa przerwał krzyk bólu. Dago poczuł opór. Miecz przebił zakonnika na wylot i zatrzymał się na kamiennej posadzce.

– Czy ty naprawdę myślisz, że uwierzę w te brednie. Łżesz klecho a to ci raczej nie pomoże.

– Przysięgam na Boga, że mówię prawdę! – Falgo wył niczym potępieniec. Nawet mrok w korytarzu zdawał się wibrować od jego głosu  – Wiesz, że mówię prawdę. Twoje dzieciństwo, młodość… Nie pamiętasz nic bo nigdy ich nie było. Twoja pamięć odradza się co dwadzieścia lat. Rodzisz się na nowo, z kolejnym życiorysem. To przekleństwo twojego boga, klątwa Seta nad tobą ciąży. Śmierć nie ma do ciebie dostępu…

Kolejny krzyk. Dago wyszarpnął miecz. Falgo skulił się i przycisnął dłonie do rany na brzuchu.

– Zabiłeś mnie! – zaskomlał zakonnik. Ale w jego głosie nie było znać strachu przed śmiercią – To była moja próba, mój krzyż. Wszystko zniweczyłeś. Teraz musisz sam pokonać bestię i jego sługę. Wybaczam ci twoją zbrodnię Potępiony.

Dago uderzył z całej siły prawie przecinając zakonnika w pół.

– Niieee! – jego krzyk niósł się mrocznym korytarzem zwielokrotniony echem.

Wiedział, czuł, że zakonnik mówił prawdę. Jego dzieciństwo… Wiele razy próbował to sobie przypomnieć. Nie miał żadnych wspomnień. Tylko sny… Zawsze były inne. Żołnierz przebijający pierś Chrystusa, barbarzyński wódz unoszący w górę głowę zabitego wroga, nazista w czarnym płaszczu… Lubił te sny. Tylko dzięki nim czuł, że wciąż żyje. Były jego utraconą przeszłością, jego jestestwem. Były takie prawdziwe, że nie mogły być snami. Zakonnik powiedział, że to jego pamięć odradza się co dwadzieścia lat. Dago cofnął się wstecz. Był najemnikiem. Odkąd pamiętał był zabójcą do wynajęcia. Był nim od dwudziestu lat. A więc o ile te brednie nie były wymysłem zakonnika w tym roku stanie się kimś innym. Psychopatą, gwałcicielem, politykiem, złodziejem, zakonnikiem… Dago otrząsnął się niczym nurek wypływający na powierzchnię wody. W płucach czuł ogień, przez plecy przeszedł mu zimny dreszcz. Potępiony. Ładne imię, takie melodramatyczne. Najemnik roześmiał się. Głośno, długo i zapamiętale. Niemal histerycznie.

– Wiem kim jestem skurwielu! – jego krzyk zabrzmiał w wąskim korytarzu niczym wybuch wulkanu – Jestem twoim najgorszym koszmarem. I idę po ciebie przyjemniaczku!

Kiedy najemnik przestąpił kamienny próg znów uderzyła go fala fetoru i zgnilizny. Komnata była owalna i cała tonęła w mroku. Tylko w jej środku coś pulsowało krwawym, bladym blaskiem. Katafalk a na nim… Nagle z cienia wyłoniła się bestia. Potwór minął katafalk i bezgłośnie ruszył w stronę najemnika. Dago widział tylko zarysy jego ogromnej sylwetki. Nagle w ciemności rozbłysły dwie pary żółtych ślepiów. Bestia wydała z siebie przeraźliwy ryk. Potężne kły zajaśniały w trupim blasku niczym zapowiedź rychłej śmierci. Zanim przebrzmiało straszliwe echo potwór ruszył do ataku. Był nieprawdopodobnie szybki. Dago skoczył do przodu i przeturlał się pomiędzy pokrytymi zgniłą sierścią łapami. Cztery pary potężnych odnóży nie przypominały niczego co widział w życiu. Pomyślał, że gdyby śmierć musiała przyjąć cielesną powłokę to na pewno wyglądałaby tak jak to coś. Zanim poderwał się na nogi stwór już był przy nim. Poczuł uderzenie w bok i świat zawirował mu przed oczami. Po chwili osuwał się po ścianie, która przed sekundą znajdował się co najmniej sześć metrów od niego. Z trudem uniósł się na rękach. Miecz zgubił gdzieś w ciemnościach. Poczuł cuchnący oddech bestii. Potwór pochylił się nad nim i wydał okropny ryk. A więc tak wygląda piekło. Dago uniósł w górę głowę i spojrzał prosto w żółte ślepia.

– Mnie nie można zabić skurwielu!

Bestia znów wydała straszliwy ryk i potężne szczęki zamknęły się na głowie najemnika. Nagle blade światło jakim emanował katafalk rozbłysło oślepiającym blaskiem. Powała komnaty runęła grzebiąc wszystko pod zwałami gruzów…

 

***

Orbita okołoziemska, tysiąc dwieście kilometrów os Księżyca.

 

Kiedy pierwsza torpeda uderzyła w pole ochronne Korabu Chamber spał w najlepsze. Siła uderzenia rzuciła krasnoludem o aparaturę kokpitu wgniatając mu drążek sterowniczy w brzuch. Zanim odzyskał świadomość Eli już aktywował procedurę obronną. Urządzenia kamuflujące zaczęły działać i Korab zniknął z ekranu atakującego go pancernika.

– Musimy ukryć się za jakąś planetą – powiedział elf pomagając Chamberowi wstać – Jesteśmy już blisko Ziemi. Spróbujmy zadokować się po ciemnej stronie jej satelity. Podaj kod aktywujący pole maskujące.

– Nie znam żadnego kodu – warknął krasnolud i z trudem usiadł w fotelu pilota.

– Jak to nie znasz. Przecież to twój statek!

– Nie zawsze był mój – bąknął Chamber i posłał towarzyszowi rozbrajający uśmiech – Myślę, że oni właśnie chcą odzyskać swoją zgubę.

– Ukradłeś Koraba! – z twarzy elfa odpłynęła resztka krwi – Ty skończony kretynie! Co to za klan?

– Monthar.

Eli z rezygnacją oparł się o konsolę komputera nawigacyjnego.

– No to już po nas. Zestrzelą nas jak tylko ponownie namierzą nasz sygnał.

– Chcą odzyskać statek. Inaczej po co by się fatygowali taki kawał drogi – nagle dotarło do niego to co elf miał na myśli – To niemożliwe. Przecież Korab to ich najdroższe cacko. Jest wart…

– Więcej niż duma krasnoludów z klanu Monthar? – przerwał mu pytaniem Eli.

– O kurwa. Nie wysłali wiązki przechwytującej – bardziej stwierdził niż zapytał wbijając w towarzysza wybałuszone oczy.

– Czy muszę odpowiadać?

– O kurwa. Już po nas.

– Niekoniecznie. Pola maskującego nie odpalimy ale sami możemy stąd zniknąć.

– Niby jak? Spuścimy się razem z wodą w klozecie?

Elf spojrzał na niego z politowaniem.

– Słyszałeś kiedyś o czymś takim jak kapsuła ratunkowa?

Chamber spojrzał na towarzysza wybałuszonymi oczami a uśmiech na jego twarzy rozrósł się do rozmiarów przerośniętego banana.

– Czasami jesteś całkiem użyteczny. Oczywiście jak na elfa. No to spadajmy zanim ci psychopaci nas rozwałkują.

– Muszę przygotować koordynaty lądowania dla kapsuły.

– To ja lecę po Rębiroba i jakąś butelczynę na drogę.

Chamber wypadł z kokpitu, z siłą wodospadu. Tymczasem Eli wprowadził koordynaty lotu i odbezpieczył kapsułę.

– Duma Jeden gotowa do startu – rozległ się głos komputera pokładowego – Systemy podtrzymywania życia aktywne. Rozpoczynam procedurę startową. Pozostało pięć uderzeń do startu. Życzę miłego lotu.

Eli zatwierdził kurs i pognał do przedziału awaryjnego. Na szczęście kiedy tylko trafiła ich torpeda zabrał ze sobą swój ukochany łuk. Nic więcej nie potrzebował. Luk kapsuły był otwarty. Elf wskoczył do środka i zamarł w bezruchu. W kapsule było tylko jedno miejsce. Kiedy nadszedł krasnolud taszczący za sobą przepastny wór pełen brzęczących butelek elf siedział już przypięty pasami do fotela.

– Masz pecha, jest tylko jedno miejsce – powiedział głosem całkowicie wyzutym z emocji. Przeniesienie wzroku z ciemnego grotu mierzącego w jego pierś na twarz elfa zabrało Chamberwoi kilka uderzeń serca. Wyraz niedowierzania i wściekłości jeszcze bardziej zdeformował „przystojną” twarz krasnoluda – Zdaje się, że jednak będziesz mógł wytłumaczyć swoim braciom dlaczego bez pytania pożyczyłeś od nich Koraba. Ale możesz też jak każdy przyzwoity kapitan pójść na dno razem ze swoją krypą. Przynajmniej masz wybór. Do zobaczenia przyjacielu – zakończył Eli i wcisnął nogą przycisk startu awaryjnego. Luk kapsuły natychmiast się zatrzasną, procedura ewakuacyjna została zakończona.

– Ty parszywy sukinsynie! – krzyknął wściekły Chamber rzucając wór na pokład i zdejmując z pleców topór. Na szerokich, bliźniaczych ostrzach zatańczyły blade ogniki – Nie zostawisz mnie tu samego! – ryknął i z całej siły zamachnął się toporem.

Trafił jednak w pustkę bo kapsuła właśnie wystrzeliła przez luk awaryjny. Ognisty podmuch rzucił krasnoludem o ścianę grodzi i osmalił brodę. Ostatnim co Chamber zobaczył była uśmiechnięta twarz Eliego. Na szczęście drzwi ciśnieniowe natychmiast się zamknęły i próżnia nie wciągnęła pechowego złodzieja. Chamber klnąc i krzycząc wrócił do kokpitu. Rzuciła topór na miejsce nawigatora i usiadł za sterami.

– Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz cwaniaczku z odstającymi uszami – wyłączył autopilota i przesunął manetkę gazu do oporu. Cztery sprzężone silniki wodorowe ryknęły wypluwając obłoki ognia. Korab wystrzelił do przodu wgniatając krasnoluda w siedzenie.

– Instalacja kamuflująca zdezaktywowana – zakomunikował komputer – Zbyt duża prędkość. Za dziesięć uderzeń wybuchnie rdzeń reaktora. Proszę włączyć aktywne chłodzenie przepływowe albo przejść na napęd nadświetlny.

– Jakbym wiedział tępa kupo złomu gdzie się włącza to pieprzone chłodzenie to pewnie bym to zrobił. Zamknij się bo właśnie próbuję trafić w tę cholerną Ziemię.

– Namierzono nas promieniem lasera. Wystrzelono dwie torpedy. Trafienie nastąpi za dziewięć uderzeń.

– Niech to szlak trafi. To będą niezłe fajerwerki. Wprowadź koordynaty alarmowe z kapsuły do komputera pokładowego. A to się elfiak zdziwi.

– Koordynaty wprowadzony. Koordynaty błędne, lądowanie grozi kolizją. Uderzenie nastąpi za siedem uderzeń.

– No to wyląduję zanim wybuchnie reaktor i zanim trafią w nas torpedy. Nie jest tak źle – krasnolud z całej siły uderzył pięścią w konsolę jednostki centralnej – Nie jesteś mi już potrzebna ty przemądrzała kupo złomu.

– Uderze… – jednostka komputera spłonęła w snopie iskier wywołanym przez zwarcie modułu zasilającego.

– Nic co nie myśli samodzielnie nie powinno mówić – Chamber zapiął pasy i z napięciem spojrzał na niepokojąco szybko rosnącą mu w oczach błękitną planetę – To będzie największy asteroid w jaki trafię – powiedział przełykając ślinę. A przynajmniej spróbował ją przełknąć bo w ustach nie miał już ani grama wilgoci – Głupio byłoby umrzeć na trzeźwo – mruknął i pociągnął siarczysty łyk z piersiówki – Ciekawe jak się tą kupą złomu hamuje?

 

***

 

Głębia, więzienie o poczwórnie zaostrzonym rygorze.

 

Przed dziesiątkami tysięcy lat w tym miejscu znajdowało się jezioro, którego dno najeżone było skalnymi wyniosłościami i podwodnymi grotami. Wapienne skały i porowate korale, pozostałości po erupcji pradawnego wulkany ujrzały światło dzienne dwieście lat po zmierzchu ery dinozaurów. Uderzenie meteorytu wywołało ruch płyty tektonicznej i drapieżne szczyty zapadły się w poprzecinanej jaskiniami ziemi. W VI wieku miejsce to nazwano Rzymską Golgotą. To tutaj pewien wódz germańskich plemion został ostatecznie pokonany przez papieską armię. Nigdzie jednak w kartach historii nie znajduje się nawet wzmianka o tej bitwie. Dwieście lat później Karol Młot dzięki determinacji i konnicy właśnie tutaj zatrzymał turecki potop. Golgota wciąż spływała ludzką krwią. W XIII wieku tajemnicza sekta wyznająca mrocznego boga Seta ukryła się w tutejszych jaskiniach przed prześladowaniami papieskich inkwizytorów. Wzniesiono posępne zamczysko nazwane na część jego właściciela Kryptą Agnara. Ludzie i zwierzęta szerokim łukiem omijali to straszne miejsce. Każdej nocy w zamczysku odbywały się rytuały, podczas których fanatyczni wyznawcy składali ofiary swemu bogu. Z okolicznych wsi zaczęły znikać dziewice a rzymska nekropolia nocą aż tętniła życiem. To tutaj narodził się zakon Mrocznych Krzyżowców, który przetrwał aż do dziś. Stał się on największym wrogiem zakonu Róży i papieża. Kiedy Napoleon Bonaparte stanął na bezimiennym wzgórzu górującym nad Golgotą powiedział tylko jedno zdanie „Tak musi wyglądać przedsionek piekieł”. Rzeczywiście wiele było prawdy w tych słowach. Zamczysko wyciągało posępne szpony swych wieżyc ku zasnutemu ciężkimi chmurami niebu. Wiatr wył żałośnie pośród kamienistych wzgórz tańcząc z wisielcami rozwieszonymi na blankach murów. W 1941 roku naziści rozbudowali Kryptę Agnara i w podziemiach zamczyska powstało najstraszliwsze więzienie w dziejach ludzkości. Generał Heidrich nazwał je Głębią i pod taką nazwą funkcjonuje do dziś. Hitlerowcy w jego czeluściach przeprowadzali straszliwe eksperymenty na ludzkich ciałach i umysłach. Rezultatem tych badań były liczne istnienia potworów i bestii narodzonych z ludzkiego gniewu i cierpienia. Głębia rządzi się swoimi własnymi prawami. Nie ma tam strażników, nie ma tam krat, nie ma tam światła. Jest tylko mrok i śmierć. Do więzienia prowadziła tylko jedna droga, stu metrowy szyb windy, którym spuszczano do środka pechowych skazańców. Cztery poziomy labiryntów i lochów pełne były największych nikczemników i potworów, o których świat wolał zapomnieć. Szyb był pilnowany przez automatyczne działka typu Gatling i laserowe siatki, przez które nie mógł się prześliznąć nawet szczur. Krypta Agnara stała pozornie opuszczona jednak w jej trzewiach wciąż kołatało życie, tak mroczne i nieprzystępne, że nawet śmierć nie odważyła się o nie upomnieć…

 

*

 

Najpierw w Kryptę Agnara uderzyły dwie rakiety protonowe, które Chamber wystrzelił kiedy silniki wsteczne odmówiły posłuszeństwa. Dwie sekundy później w stołp twierdzy wbił się wysmukły kadłub Korabu. Siła eksplozji rakiet wywołała falę uderzeniową, która zahamowała pęd statku jednocześnie niszcząc tarcze pola ochronnego. Korab przebił się aż do szybu windy, którym spuszczano więźniów i zaczął płonąć. Skrzydła odpadły zaraz po uderzeniu w więzienie. Napęd nadprzestrzenny spłonął w fali uderzeniowej. Jednak Chamber jakimś cudem przeżył. Taszcząc swój ukochany topór zdołał wypaść z rozbitego kokpitu wprost w szyb windy. Na szczęście zaplątał się w liny wysięgnika i mocne szarpnięcie zatrzymało go sześć metrów od pierwszego poziomu lochów. Topór z głośnym brzękiem uderzył w dno szybu. Komputer, który zdołał uruchomić zasilanie awaryjne ostrzegł krasnoluda:

– Do wybuchu rdzenia reaktora wodorowego pozostało jedno uderzenie. Zaleca się…

Chamber nie dosłyszał już co się zaleca w takiej sytuacji bo właśnie dwie rakiety wystrzelone ze ścigającego go pancernika uderzyły w cel. Krypta Agnara zadrżała w posadach a resztki Korabu runęły w dół szybu windy. Na szczęście dla Chambera lina także została zerwana i krasnolud spadł w głąb tunelu. W ostatniej chwili chwycił topór i przetoczył się w głąb korytarza. Szczątki Korabu z łoskotem uderzyły w posadzkę całkowicie blokując szyb windy.

– Niech cię szlak Eli – wychrypiał Chamber wypluwając krew i dwa zęby.

Z trudem stanął na nogach i zaczął wlec się w głąb korytarza jak najdalej od szczątków swojego statku. Przeszedł może z pięćdziesiąt metrów kiedy masa krytyczna reaktora osiągnęła apogeum. Wybuch najpierw oślepił go przerażającym blaskiem a później pchnął w skalną wnękę. Nie było ognia ani huku. Wodór przepełnił zatęchłe powietrze lochów świeżością. Chamber sprawdził czy ma wszystkie kończyny. O dziwo miał tylko wybity bark, kilka pękniętych żeber i nadpaloną brodę. Oczywiście wolałby stracić nogę niż te kilka frędzli z brody ale musiał pogodzić się z tak straszliwą stratą. Ujął topór w dłonie i ruszył ku cuchnącym trzewiom Głębi. Dotyk zimnej stali dodał mu otuchy. Akurat tyle żeby nogi nie odmówiły mu posłuszeństwa. Przez chwilkę poczuł się jak w rodzinnym Konirze gdzie przemierzał podziemne otchłanie w poszukiwaniu przygód i niezmierzonych skarbów pilnowanych przez smoki. Jednak jedyne co tam znalazł był to kurz, hordy niesympatycznych potworów a wśród nich jego żona ale to była zbyt dramatyczna historia aby teraz zaprzątać sobie nią głowę. Chamber głośno wciągnął powietrze przez złamany nos i ostrożnie ruszył w głąb korytarza. Mimo, iż miał bardzo złe przeczucia postanowił zaufać instynktowi, który pewnie jak zawsze i tak go zawiedzie.

– Jak tylko dopadnę tego zdradzieckiego elfiaka…

Więcej krasnolud nie zdążył wymruczeć. Ciężka jak stodoła postać zwaliła się na jego plecy przygniatając go do posadzki i wytłaczając powietrze z obolałych płuc. Zwinne ręce szybko związały mu ręce i nogi za plecami. Po chwili dyndał już na grubym drągu wygięty w pałąk niczym myśliwskie trofeum. Ostatnim co usłyszał zanim stracił przytomność był żabi rechot i odgłos czegoś twardego uderzającego w jego głowę.

 

***

 

Dziedziniec klasztoru zakonu Róży.

 

Brat Hidalgo poprawił niewygodną berettę uwierającą go pod pachą i wrócił do pielenia ogórków. Osobiście uważał, że noszenie broni podczas prac gospodarczych jest pozbawione sensu, wręcz głupie ale opat Romario był nieugięty. Brat Hidalgo miał już najlepsze lata dawno za sobą. Ba można by powiedzieć, że te najgorsze też. Kiedy przed pięćdziesięcioma laty rozwiódł się z żoną z powodu jej bezpłodności i skłonności do tej samej płci doznał olśnienia. Może nawet było to powołanie. Zgłosił się do zakonu dominikanów. Ci przyjęli go bez żadnych pytań o przeszłość ale po cichu dokładnie sprawdzili jego dosie. Akademia wojskowa ukończona z wyróżnieniem, drugi fakultet z kryptologii. Dziesięć lat w korpusie ekspedycyjnym gdzieś w północnej Afryce, dwa lata w sztabie jako asystent dowódcy włoskich sił zbrojnych. Odznaczony sześciokrotnie za odwagę, dwa razy zdegradowany za uderzenie przełożonego i niesubordynację. Ostatecznie odszedł ze służby czynnej w wieku trzydziestu czterech lat w stopniu kapitana. Jednak mimo swych osiemdziesięciu czterech lat wciąż był sprawny i trzeźwo myślał. Dominikanie skierowali go do zakonu Róży. Tam szybko stał się człowiekiem od zadań specjalnych. Przez trzydzieści lat był najlepszy. Co prawda osobiście uważał, że tak jest nadal jednak jeszcze poprzedni opat odesłał go na zasłużoną „emeryturę”. Brat Hidalgo został przyklasztornym ogrodnikiem. Bardzo polubił nową pracę. Pomidory zdecydowanie nie mówiły tyle co ludzie. Zawsze uwielbiał spokój i ciszę. Swoje misje także przeprowadzał w ciszy. Jego ofiary prawie nigdy nie zdawały sobie sprawy z tego, że umierają. To właśnie on zlikwidował Wielkiego Mistrza zakonu Mrocznych Krzyżowców. Do tej pory krążą wśród młodych zakonników legendy o jego dokonaniach. Ktoś nawet nazwał go Mieczem Boga. Mimo swoich osiągnięć brat Hidalgo nigdy nie był pyszny i zarozumiały. Zawsze stronił od ludzi a przede wszystkim od kobiet. Najbardziej utkwiła mu w pamięci ostatnia misja. Jego celem była młoda dziewczyna. Wtedy to po raz pierwszy i ostatni nie wykonał rozkazu Wielkiego Mistrza. Nie sądził, że będzie to jeszcze możliwe ale zakochał się bez pamięci. Do dziś dnia śnił o jej oczach i zapachu jej ciała. Wciąż brzmiał mu w uszach jej śmiech. Miała na imię Rosa i była najpiękniejszym stworzeniem na tym łez padole. Jednak ich szczęście nie trwało długo. Opat wysłał za nim sześciu najlepszych „braci”. Wrócił tylko jeden prowadząc na wpół martwego Hidalgo. To właśnie obecny opat był tym jedynym ocalałym i do dzisiaj Hidalgo nie mógł pojąć mocy, którą władał Romario. To tylko dzięki jego wstawiennictwu jeszcze żył. Romario poprosił byłego opata aby dał bratu zakonnemu odpokutować winy. Starzec zgodził się pod jednym warunkiem. Brat Hidalgo nigdy już nie opuści klasztornych murów. Nigdy też nie dowiedział się co się stało z Rose. Tylko raz zebrał się na odwagę i zapytał Romario co zrobił z jego ukochaną. Brat Romario był już wtedy Wielkim Mistrzem zakonu Róży. Spojrzał na niego spod tych swoich ogromnych okularów i powiedział tylko dwa słowa „Uwolniłem ją”. Hidalgo o nic więcej nie pytał. Nie musiał. Stary zakonnik westchnął i z krzywym grymasem na twarzy rozprostował plecy. Niestety wiek ma swoje prawa. Z trudem usiadł na kamiennej ławeczce aby odpocząć i jak zawsze spojrzał na błękitne niebo. Nagle jego oczom ukazała się jasna smuga sunąca po bezchmurnym nieboskłonie. Brat Hidalgo przesłonił oczy dłonią i ze zdziwieniem rozdziawił usta. To nie był meteoryt. Było już jednak za późno aby ostrzec pozostałych. Stary zakonnik z wysiłkiem wczołgał się pod kamienną ławę i zakrył głowę dłońmi.

 

*

 

Kapsuła ratunkowa ścięła wieżę bramną wewnętrznego muru i z impetem meteorytu uderzyła w klasztor. Ściana nośna donżonu pękła z hukiem grzebiąc pod gruzami cały parter średniowiecznej  budowli. Kapsuła przebiła grubą na dwa metry posadzkę i utknęła w powale tuż ponad komnatą strażników. Eli kaszląc i dysząc wysunął się z fotela kriogenicznego i chwycił swój ukochany łuk. Na szczęście broń była cała. Tarcze ochronne kapsuły spłonęły w atmosferze. Widać krasnoludcy budowniczowie nie zaprojektowali jej do przechodzenia przez tak gęstą sferę. Na szczęście systemy podtrzymywania życia dotrwały do końca. Specjalne rusztowanie, na którym zawieszony był fotel zaabsorbowało wszystkie wstrząsy i uderzenia. Tylko dzięki temu elf jeszcze żył. Uprząż Hastiga, bo tak nazwał ją krasnolud, który wynalazł rusztowanie przetwarzało energię kinetyczną pochodzącą ze wstrząsów na energię potencjalną kumulowaną w specjalnym akceleratorze, który zamieniał ją na pole antystatyczne wokół zasiadającego w niej pilota. Pole to pochłonęło wszystkie spięcia i wyładowania, które powstały w kapsule. Wraz z odpięciem pasów lewitujących wszystkie sprawne jeszcze systemy automatycznie się wyłączały i otwarły się drzwi kapsuły, przez które elf wypadł wprost na kamienny katafalk. Eli z trudem podniósł się na nogi i uważnie rozejrzał się po owalnej sali. Kapsuła utknęła w powale. Na szczęście wystawał z niej bok, w którym znajdował się luk wyjściowy. Wszędzie walały się ciała istot w czerwonych płaszczach. Niektórzy z nich dzierżyli włócznie. Wszyscy zginęli pod gruzami. Niektóre z ciał wciąż jeszcze drgały w agonalnych konwulsjach. Krew zbrukała jasny marmur. Eli spojrzał w dół i szybko cofnął się o krok unosząc gotowy do strzału łuk. Pod katafalkiem leżał niewielki mężczyzna zwinięty w kłębek, kurczowo zaciskający w pokrwawionych dłoniach grubą księgę. Eli przełknął ślinę. Mężczyzna wcale nie był mały. Nie miał nóg, które zmiażdżyła kamienna płyta ołtarza.

– To wola Boga – wyszeptał mężczyzna.

Eli opuścił łuk. Rozumiał każde słowo konającego, gdyż ten posługiwał się sankretycznym językiem jego przodków. Ale przecież to niemożliwe, ten język był martwy od tysięcy lat.

– Jesteś Jego ramieniem – wychrypiał mężczyzna wbijając w elfa gasnące spojrzenie. Mimo, iż jego oczy utraciły swój blask Eli wyczuł w tym człowieku ogromną moc. Z szacunkiem przyklęknął i przyłożył ucho do martwiejących ust.

– Musisz coś dla mnie zrobić posłańcu – Eli z powagą skinął głową. Ten umierający mężczyzna musiał być kapłanem dawno zaginionego kultu boga Słońca. To właśnie jemu, Atonowi oddawały cześć wszystkie narody elfickie – W głębi, w drugiej komnacie znajduje się bestia. Zabij go póki nie jest jeszcze za późno… On nie może się przebudzić…

– Jak go rozpoznam?

– To on rozpozna ciebie. Nie miej litości. Strzeż się światła… – głos Wielkiego Mistrza zakonu Róży stawał się coraz słabszy – Ono cię pochłonie. Strawi twą duszę… – kaszel przerwał dalsze słowa. Krwawa piana popłynęła po brodzie opata – Tylko ona może przejść na drugą stronę. Ta Która Przybyła… Odnajdziesz ją u stóp Strażnika… Bóg otworzy ci drzwi… Jego oko ukaże ci prawdę…

Opat Romario wydał ostatnie tchnienie i zmarł. Jego dłonie wciąż kurczowo zaciskały się na starej księdze. Eli ostrożnie wyciągnął rękę w stronę woluminu. W tej samej chwili ciało zakonnika stanęło w płomieniach. Mimo, iż błyskawicznie odskoczył żar poparzył mu dłoń i przedramię.

– Wybacz mi Panie – Eli spojrzał w czerwone płomienie trawiące księgę. Zdawało mu się, że ujrzał w nich wysoką, zakapturzona postać. Nieznajomy, Ten Który Gasi Światło Życia, Pan Śmierci, Nocny Przędzarz Snów – Stanie się podług twej woli.

Eli wstał i ostrożnie ruszył w stronę kamiennych drzwi, które pękły na pół. Jedna z część rozpadł się na drobne kawałki. Elf powoli przecisnął się przez poszarpaną wyrwę. Jeden z zadziorów rozerwał rękaw jego kurty. Gdy tylko znalazł się po drugiej stronie uniósł łuk z nałożoną na cięciwę strzałą. Jego Bóg, Aton dał mu znak. Wysłał Nieznajomego aby go ostrzec. Musiał wypełnić ostatnią wolę martwego kapłana. Zapewne to sam Bóg przemawiał jego ustami. Eli został wybrańcem. Najpierw wszystkie elfickie narody wybrały go do wykonania niebezpiecznej misji, teraz sam Pan Światła dał mu znak. Mocniej zacisnął dłoń na wygiętym pałąku. Gdy tylko jego wzrok przyzwyczaił się do zalegających w korytarzy ciemności dostrzegł na jego końcu blade światło, które pulsowało w rytm bicia ludzkiego serca. To musiała być bestia, o której mówił kapłan. Strzeż się światła… Ono cię pochłonie. Strawi twą duszę… To były jego słowa, słowa Nieznajomego. Musiał zabić demona. Bezszelestnie przeszedł ponad zrujnowanym portykiem, który oderwał się od łuku wejściowego. W tym samym momencie jakiś olbrzymi kształt powalił go na ziemię. Padając uderzył głową w ostrą krawędź cegły. Ostatnim co zobaczył zanim pochłonęła go ciemność były oczy bestii. Dwie pary żółtych ślepiów przepełnione wściekłością zapłonęły w jego głowie i popchnęły go w nicość.

 

***

 

Głębia, drugi poziom lochów.

 

Chamber odzyskał przytomność. Z trudem uniósł ciężkie powieki i powiódł nieprzytomnym spojrzeniem wokół siebie. Stał przywiązany do grubego filaru. Nóg już nie czuł. Gruby powróż boleśnie wrzynał się w ciało. Zakrzepła krew pokrywała też jego uda. Z przerażeniem spojrzał na lewą dłoń. Nie czuł palców! Kiedy dotarła do niego straszliwa prawda wydać stłumiony krzyk.

– O, obbbiadddek się przzzebbbudzzził – głos, który wydobywał się z ciemności bardziej przypominał syk węża niż ludzką mowę. Przed wyruszeniem na wyprawę wszczepiono w krtań i uszy krasnoluda nanotranslatory, które potrafiły w tysięcznej części sekundy przetłumaczyć każdy język we wszechświecie. Krasnoludowie zawsze byli przewidujący. Szczególnie odkąd przed czterema tysiącami lat wybuchła wojna z Imperium Goraków. A wszystko przez to, że krasnoludzki wódz źle zrozumiał powitanie tych żyjących pod ziemią istoto przypominających dwunożne jaszczury – Ślllicznnnie sssmakujessssz mójjj ty tłuściossszku.

Chamber nie mógł oderwać wzroku od kikuta lewej ręki. Mimo, iż dookoła panowały nieprzeniknione ciemności widział to czego wolałby nie dostrzec. Jego dłoń została precyzyjnie odcięta tuż ponad nadgarstkiem. Dziwne, że nie czuł bólu. Szok i wściekłość paraliżowały jego język. Z kikuta kapała na ziemię czarna krew. Wtedy zrozumiał.

– Zatrułeś mnie bydlaku – wycharczał z trudem szarpiąc się w więzach. Ale powróz  trzymał mocno. Poza tym i tak był zbyt słaby nawet na to aby samodzielnie stać. Nie mówiąc już o walce czy ucieczce – Co to jest? Coś ty mi zrobił?! – Chamber pierwszy raz w życiu poczuł prawdziwy strach. Obawiał się jednak, że to dopiero początek. Początek jego końca.

– Tooo mojjja śśślina mójjj piiiękny – wysyczał głos i nagle przed twarzą krasnoluda zamajaczył jakiś płomień.

Mimo, iż pochodnia była raczej marnej jakości, więcej syczała i kopciła niż płonęła to chybotliwy płomyk w zupełności wystarczył aby Chamber dostrzegł gdzie się znajduje. To była jama albo grota. Zauważył odblaski światła odbijające się od granitowych ścian. Woda ściekała po kamieniach sprawiając, że powierzchnia granitów falowała. Upiorne cienie tańczące wśród skalnych załomów przypominały potwory z najgorszych koszmarów. Powała ginęła w mroku jednak krasnolud dostrzegł leżący przed nim kształt. Znów poczuł przypływ nadziei. To był jego ukochany topór, RębiRob. Musiał jakoś zyskać na czasie i wyzwolić się z pętów. Był już w gorszych sytuacjach. No może nie był ale to nie był jeszcze powód do rozpaczy. Uda się, musi się udać.

– Pokaż się padalcu żebym mógł zapamiętać twoją mordę zanim ci ją przerobię na siekane kotlety.

– Tsss – zasyczał głos i zza jego pleców wypełzła najpaskudniejsza istota jaką kiedykolwiek widział w życiu. Długi na kilka metrów ogon upstrzony był kolczastymi zadziorami, z których kapała ciemna ciecz. Tółw potwora trochę przypominał odwłok pająka z sześcioma kończynami zginającymi się w kilkunastu miejscach. Jednak najgorszy był łeb. Wężowa głowa była ogromna i bardzo płaska. Z czoła wystawały rogowe kolce a w paszy błyszczały równe rzędy straszliwych kłów. Na końcu czarnego języka drgał cienki kolec jadowy. Stwór nie miał oczu jednak Chamber wiedział, że bestia czuła każdy jego ruch. Z największą ostrożnością zaczął poruszać nadgarstkiem prawej ręki aby rozluźnić węzeł. Ostry gwizd i mocne uderzenie w nerkę natychmiast przerwało te wysiłki. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że potwór nie był tutaj sam. Jak niby miałby go przywiązał do pala? Językiem? Bestia wiła się cztery metry przed więźniem a wokół niej majaczyły ludzkie sylwetki.

– Mam go zabić? – doszedł go gardłowy głos stojącego za nim człowieka.

– Jessszcze nieee. Nieeech barrrdziej skrrruszeje.

– Podejdź tu tylko ty przerośnięta jaszczurko a wsadzę ci to co zostało mi z ręki w dupę – warknął Chamber z całej siły szarpiąc węzeł. Niestety rzemień zamiast puścić, jeszcze mocniej się zacisnął wokół nadgarstka przecinając skórę i trąc o kość. Krasnolud poczuł lepką maź na dłoni, która powoli kapała na ziemię. Stwór uważnie wciągnął powietrze i sycząc zbliżył się do więźnia.

– Lllubisssz ból zzzadawać sssobie? Twwwoja kreeew jessst taaaka sssłodka – potwór oblizał się przybliżając łeb do twarzy krasnoluda. Chamber o mało nie stracił przytomności, kiedy smrodliwe wyziewy z paszczy stwora uderzyły go w nozdrza – Sssmaczny jesssteś małyyy ludzzziku. Twojjje palussszki – bestia znów się oblizała. Chamber poczuł zimny dotyk ruchliwego języka. Kolec przesunął się niebezpiecznie blisko jego oka – Będddę sssię tobą rozsssmakowywaaać dłuuugo.

– Obiecałeś nam mięso. Zabij go. Starczy dla nas wszystkich.

– Nieee dllla wasss on jessst. Mojjja da waaam coś innnego. Odejdźcccie terazzz.

– Obiecałeś… – zaczęła jedna z postaci ale potężny ogon uderzył mężczyznę w głowę. Krwawa maź i kawałki mózgu z pluskiem uderzyły o ścianę.

– Jegggo wammm daaam. Terazzz idźcccie już. Mojaaa chceee zostać sammm.

Ludzie niczym hieny rzucili się na drgające jeszcze ciało towarzysza i wybiegli z jaskini unosząc swój łup. Tymczasem potwór znów zwrócił się w stronę krasnoluda.

– Nieee przybywasssz z tąd milusssi. Tsss. Jesssteś innny niż wssszystkie moje piessszczossszki. Nieee czuję twojeeego ssstrachu. Gdzieee on jessst?

– Zżarłeś go razem z moją dłonią – warknął Chamber szarpiąc się w więzach. Wiedział już, że nie zdoła się uwolnić. Strach rzeczywiście minął. Powróciła wściekłość i świadomość nieuchronnego końca. Nie bał się śmierci ale zginąć w żołądku takiego paskudztwa. Nawet jak dla niego taki koniec wydawał się zbyt odrażający.

– Pyssszna była, takkk. Całyyy jesteś słodzzziutki mój mały ludzzziku. Cały. Allle ja będę cccię jeść powolllutku. Pokkkażę ciii kawałeccczki twojeeego ciaaała, o któryyych nie miaaałeś pojęciiia.

– No to zacznij ucztę bo mam już dość tego bełkotu.

– Mojjja ma czasss. Moja poccczeka aż się ussspokoisz. Wtedy kreeew będzzzie wolllniej płynąć. Mniejjj jej ucccieknie a mojjja lllubi krew.

– Ty chory robalu! – wrzasnął Chamber rzucając się w więzach. Ogon bestii uderzył go w brzuch i pierś. Krasnolud zaczął łapczywie łapać powietrze. Czuł, że któryś z wewnętrznych narządów wyraźnie zastrajkował. Zwymiotował i bezwładnie zawisł w pętach.

– Mojjja nie jest roballl. Mojjja był kiedyś człooowiek. Ty nieee wieeerzyć? – stwór okręcił ogon wokół ciała krasnoluda. Jego pysk znalazł się tuż przy twarzy Chambera – Pannn zmieeenić mojjja w to coooś już dawwwno temu. Ale mojjja się ciessszyć. Ludzzzie są słabiii a mojjja jessst sssilna. Terazzz mojjja być głooodna. Ty możesssz krzyccczeć. Mojjja lubi krzzzyk. To jessst jak muzzzyka… Mojjja tęsknić zzza muzzzyka. Ale pannn nie pozzzwala mojjja śpiewać. Ty chcesssz posssłuchać śpiew mojjja?

– Rób co chcesz – wychrypiał Chamber. Było mu już naprawdę wszystko jedno. Co za hańba. Zginąć w paszczy takiego śmierdzielstwa. Na myśl o tym, że za jakiś czas zostaną z niego tylko cuchnące odchody znów się porzygał.

– Ty mmmiły dllla mojjja. Ja zaśpieeewam i zabiję cię ssszybko. Ty słuchajjj. Aghrrr…

Stwór nie zdążył jednak rozpocząć swojej arii. Pół gramowa klinga przeniknęła przez grubą czaszkę i trafiła w ośrodek nerwowy potwora. Bestia wydała ostatni syk i z łoskotem zwaliła się na ziemię. Ogon wciąż oplatał krasnoludowi pierś. Nie mógł się ruszyć, nie mógł oddychać, nie mógł nawet odlać się w portki. Ostatnim wysiłkiem woli skupił wzrok na szczupłej sylwetce, która przyklęknęła na ciele potwora. Zauważył w jej dłoniach dwa noże.

– Kim jesteś? – wyszeptał nie mogąc powstrzymać opadającej na piersi głowy. Jedno z ostrzy dźgnęło go w podbródek i uniosło głowę krasnoluda. Poczuł obrzydliwy fetor, a po jego brodzie popłynęła krwawa ślina. Gasnącym spojrzeniem dostrzegł najpiękniejszą twarz jaką widział w życiu. Zanim utonął w pustce doszedł go spokojny głos.

– Witamy w Głębi mały.

 

***

 

Podziemia klasztoru zakonu Róży.

 

Eli ocknął się i spróbował wstać jednak tępy ból głowy pozwolił mu tylko na przysiad. Czuł jakby mózg mu się ruszał w takt bicia jego serca. Pomacał ręką tył głowy. Wyczuł pozlepiane krwią włosy i syknął z bólu. Obrzęk był ogromny ale czaszka na szczęście była cała. Znów spróbował wstać. Tym razem zdołał nawet oprzeć się o kamienną ścianę. Kiedy rozejrzał się po zawalonej komnacie znów dostrzegł blade światło. Z największym trudem naciągnął cięciwę łuku i nałożył na nią czarną brzechwę. Chwiejąc się i zataczając podszedł do katafalku, na którym spoczywało niewielkie ciałko. Dziecko zdawało się spać. Jego nagie ciało było niesamowicie blade i wciąż pulsowało delikatnym światłem. Eli opuścił łuk. To nie mógł być potwór, którego szukał. Czuł aurę dobra bijącą od dziecka. Teraz sobie przypomniał. Wielki czarny kształt i żółte ślepia. Ta bestia rzuciła nim o skałę. To ją miał zabić. Miał dużo szczęścia, że nie stało się na odwrót. Potwór go zaskoczył. Pierwszy raz w życiu dał się podejść. Jednak najstraszliwsze było to, że stwór biegł po pokrytej kamiennymi odłamkami posadzce a on go nie usłyszał. Miał szczęście. Jednak wola Atona przekazana przez Nieznajomego była święta. Będę musiał odnaleźć bestię i zabić ją albo zginąć. Jeszcze raz spojrzał na niewinnie wyglądające dziecko. Spowijająca je aura wciąż pulsowała słabym blaskiem. Krótkie ciemne włoski były potargane i brudne. Dopiero teraz zauważył, że to chłopczyk. Nagle jego uwagę przykuło niewielkie znamię na lewej piersi. Tuż nad sutkiem chłopca widniało rozmazane słońce. Eli z niedowierzaniem przeniósł wzrok na twarz dziecka. Chłopiec nosił znak jego boga, Pana Światła i Życia. To niemożliwe… Eli poczuł, że ból głowy znów powrócił. Z westchnięciem bólu oparł się o katafalk, na którym spoczywało ciałko. Myśli mącił mu ból. Nie potrafił pojąć dlaczego bestia go nie zabiła. Nagle zdał sobie sprawę, że potwór uciekał. Ale przed czym? Przed śpiącym dzieckiem? I wtedy wyczuł poruszenie w najmroczniejszym zakątku sali. Tym razem strzała błyskawicznie powędrował na swoje miejsce. Z napięciem wbijał spojrzenie w zasnuty cieniami kąt, w którym wyraźnie coś się poruszyło. Krople potu zrosiły mu czoło. Ale ręka nie drgała. Strzał musiał być pewien. Coś przed czym uciekała ta bestia nie da mu żadnej szansy. Kawałki gruzu posypały się na ziemie. Jakiś ciemny kształt poruszył się na posadzce. Eli cofnął się za katafalk aby odgradzał go on od zagrożenia. Tymczasem kształt wyraźnie urósł i zaczął przypominać humanoidalną istotę, która zajęczała i powoli uniosła się na rękach. Eli przełknął ślinę. Widział już cel, mierzył dokładnie w miejsce zetknięcia szyi z torsem. Ale wciąż targały nim wątpliwości. Dlaczego potwór miałby uciekać przed tak słabą istotą? Postać zdołała powstać z ziemi. Był to człowiek. Cały podrapany i brudny od kurzu. Ubranie wisiało na nim w strzępach ale wciąż żył. Eli z trudem wniknął w jego umysł. Na chwilę przytłoczyła go wiedza tej istoty. Kiedy w końcu dotarł do pamięci kory mózgowej był już cały zlany potem. Zwoje odpowiedzialne za mowę były „przepełnione” kilkunastoma językami. Wchłonął wszystkie, uciekł z niego i zaczął powoli mówić. Człowiek dopiero teraz zauważył, że nie jest sam. Przekrzywił głowę w bok i spoglądał na niego beznamiętnym spojrzeniem. Elf wciąż ponawiał swoje pytanie. Człowiek jakby zrozumiał bo sięgnął dłonią do uszu. Te całkowicie zasklepiła krew. Z trudem wydłubał strupy z uszu.

– Kim jesteś? – doszedł go dźwięczny głos mierzącego w niego przybysza – I co tutaj robisz?

Człowiek spojrzał na swoje pokryte krwią dłonie jakby zobaczył je po raz pierwszy w życiu i pokręcił głową. Kiedy podniósł wzrok na elfa w jego oczach pojawiło się zdziwienie i strach. Eli powoli opuścił łuk. Czuł emocje targające tą istotą. Wiedział, że się boi. To dziwne ale przez chwilę poczuł też jego ból. Tak ogromny, że aż pociemniało mu w oczach. On nie mógł być potworem.

– Kim jesteś? – ponowił pytanie.

Mężczyzna wciąż wbijał w niego puste spojrzenie. Kiedy w końcu poruszył ustami jego głos był martwy i suchy.

– Nie wiem – człowiek znów spojrzał na swoje dłonie. Kiedy zacisnął je w pięści, w jego oczach zatańczyły płomienie – Nie wiem! – krzyknął i rzucił się na elfa.

 

*

 

Brat Hidalgo z trudem przepchnął się przez zawalone przejście do klasztornych piwnic. Mimo, iż przyzwyczajony był do widoku śmierci wciąż stały mu przed oczami ciała porozrzucane po klasztornym dziedzińcu. Znał ich wszystkich. Brat Mario, brat Huno, akolita Fredo, emerytowany brat Juan… Wszyscy oni zginęli pod gruzami. Całe zachodnie skrzydło runęło na ziemię. To właśnie tam mieściły się mieszkalne cele zakonników. Hidalgo wolał nie myśleć o tym ilu jeszcze z jego braci straciło życie w kataklizmie. Odmówił kolejną cichą modlitwę wstawienniczą za umarłych i głośno sapiąc zszedł do lochów. Jakimś cudem korytarz wciąż był drożny. Z modlitwą na ustach i sękatą lagą w ręku brat Hidalgo zagłębił się w mroczny korytarz. Zejście po schodach było niezwykle ryzykowne bo większość stopni popękała tworząc zdradliwe wyłomy ale w końcu poczuł pod stopami gładką powierzchnię piwnicznej podłogi. Tutaj gruzu było niewiele. Szybko dotarł do komnaty sanktuarium i zamarł w miejscu.

– Nie wiem! – krzyknął obdarty mężczyzna i rzucił się na wysoką postać mierzącą do niego z dziwnego łuku.

Wysmukły mężczyzna zwinnie uskoczył przed obdartusem a ten wyrżną w kamienny ołtarz. Jakimś cudem zdołał odzyskać równowagę i odwrócił się w stronę swego przeciwnika. Jednak zanim zdążył ponowić atak ten wysmukły uderzył go w skroń końcem łuku. Obdartus bez czucia zwalił się na katafalk.

– Nie zabijaj go! – krzyknął staruszek i ruszył w stronę nieznajomego.

– Nie podchodź bliżej – brat Hidalgo jeszcze nigdy nie słyszał tak śpiewnego głosu. Nieznajomy zdawał się emanować wewnętrznym blaskiem niczym… anioł. Jednak wymierzona w zakonnika czarna strzała była jak najbardziej ziemskiego pochodzenia.

– Nie zabijaj go – powtórzył zakonnik posłusznie zatrzymując się w miejscu. Z ulgą oparł się na sękatym kosturze – To wybraniec. On nie może zginąć. Nawet z twojej ręki.

Nieznajomy spojrzał na niego z taką mocą, że hidalgo aż zachwiał się na nogach. To nie mógł być człowiek. Pozbawione białek oczy zdawały się wdzierać w duszę zakonnika.

– Dlaczego ten szaleniec jest taki ważny? – tym razem głos nieznajomego już tak nie wibrował – I dlaczego uważasz, że chciałem go zabić?

– Uderzyłeś go…

– Ogłuszyłem tego biedaka – przerwał mu Eli – Kim on jest?

– Czy mogę podejść bliżej? – spytał spokojnie Hidalgo.

– Pod warunkiem, że się na mnie nie rzucisz – odparł Eli z beznamiętnym wyrazem na twarzy. Znał jego najskrytsze myśli. Wiedział kim był kiedyś ten niepozorny starzec i wolał zachować ostrożność.

– Tę prośbę mogę spełnić – odparł Hidalgo i zaczął przedzierać się przez zwały gruzu. Kiedy stanął przed nieznajomym już głośno dyszał i z wyraźnym trudem podpierał się na kiju. Zaledwie o krok przed Elim potknął się. Elf błyskawicznie pochylił się aby pomóc staruszkowi i to był jego błąd. Hidalgo z całej siły wpakował mu kolano pomiędzy nogi. Z elfa jakby uciekło powietrze i z jękiem osunął się na ziemię. Łuk wypadł ze sparaliżowanej bólem dłoni. Kiedy spróbował podnieść się na nogi tępy koniec kija uderzył go w krtań. Eli zaczął się dusić a Hidalgo przyparł go kosturem do ziemi.

– Jeżeli chcesz jeszcze mieć dzieci to mów co tutaj robisz – z twarzy staruszka zniknęło wyczerpanie i brzemię osiemdziesięciu lat. Hidalgo znów był chłodnym i wyrachowanym zabójcą. Wiedział, że ten dziwny przybysz nie jest człowiekiem jednak nie to było jego największym zmartwieniem – Czego tutaj szukasz? – powtórzył pytanie mocniej napierając na kostur.

Eli z trudem złapał oddech. Obolała krtań przy każdych przełykaniu śliny pulsowała tępym bólem. Ten niepozorny starzec bez trudu sobie z nim poradził. Nie mam coś szczęścia do tych ziemian – przemknęło mu przez myśl.

– Jestem tu z tych samych powodów co ty – wyszeptał z trudem przełykając ślinę – Służymy temu samemu Bogu.

– W więc Bóg przysłał cię tutaj po to, żebyś zabijał moich braci i zniszczył to poświęcone miejsce? – kostur jeszcze mocniej naparł na pierś Eliego – Ty chyba niezbyt cenisz swoje życie. A to wielki grzech przybyszu. Zacznijmy więc od początku – tym razem Eli prawie stracił przytomność. Zakonnik nosił wojskowe buty a kopnięcie w nerkę było wymierzone z precyzją chirurga.

– No więc co tutaj robisz i dlaczego zniszczyłeś klasztor?

– To był przypadek – wyjęczał Eli tym razem szczerze – Moja kapsuła rozbiła się, a ja znalazłem się właśnie tutaj. Wasz prorok przemówił do mnie. Chciał żebym zabił zło. Wyznajemy tego samego Boga ludzka istoto. Przez twojego proroka przemówił Nieznajomy i nakazał mi zgładzenie zła. Kiedy zszedłem do tej krypty coś mnie powaliło na ziemię. Kiedy odzyskałem przytomność zaatakował mnie ten nieszczęśnik a później ty. To wszystko co chciałeś usłyszeć. Czy teraz mogę wstać?

Hidalgo bez słowa odsunął się od elfa, wziął szeroki zamach kijem i z całej siły uderzył go w pośladek. Eli poderwał się z krzykiem na nogi i chwycił się za pałające ogniem pośladki.

– To za to, że okłamujesz starszych chłopcze. Wyczuwam w twoich słowach prawdę. Widziałem w życiu wiele dziwnych rzeczy ale ty przerosłeś wszystkie z nich. Jestem brat Hidalgo i nie zawsze byłem zakonnikiem. Zresztą jak większość z moich braci. Ten jak go nazwałeś nieszczęśnik jest naszym… specjalnym gościem. A prorok, o którym mówiłeś jest, to znaczy był naszym opatem. Nazywał się Romario i skłonny jestem uwierzyć w to, że ten twój Nieznajomy przemówił jego ustami. Romario władał niezrozumiałą dla mnie mocą ale był prawym człowiekiem a to w dzisiejszych czasach rzadkość. Czego tutaj szukasz przybyszu? Tylko mów szybko bo cierpliwość nigdy nie była moją największą cnotą.

– Szukam… kogoś – mruknął Eli wciąż rozcierając siedzenie – Jest jednym z was ale śmierć nie ma do niego dostępu.

– Czy ty przypadkiem nie pomyliłeś się o jakieś dwa tysiące lat chłopcze? A ten twój nieśmiertelny nie nazywa się przypadkiem Jezus Iskariota?

– Nie wiem jak się zowie. Ale wysłano mnie do tych czasów. Wiesz człowieku czym jest Wojna Bogów.

Hidalgo ze smutkiem przytaknął głową.

– Lepiej niż byś sądził młodzieńcze. Ziemia od dziesięcioleci spływa ludzką krwią bo jakiś głupiec zasiał ogień w imieniu boga.

– To co dzieje się na waszej planecie jest zaledwie kroplą w oceanie ognia starcze. Wojna Bogów toczy się w całym wszechświecie. Dlatego zostałem przysłany. Mam odnaleźć wybrańca, który przywróci równowagę. Przed milionami lat wasza planeta należała do mojego ludu. Pozostawiliśmy tutaj bramy, którymi można dostać się do każdego zakątku uniwersum. Ale tylko wybraniec może odnaleźć Bramę Bogów. Rada mędrców, która mnie tutaj przysłała zobaczyła go w wizji. Wybraniec jest człowiekiem przeklętym przez waszych bogów. Śmierć nie ma do niego dostępu. Tylko on może stanąć pomiędzy waszymi stwórcami.

– Bluźnisz chłopcze. Bóg jest tylko jeden – przerwał mu ze zmarszczonym czołem Hidalgo – Ten drugi jest tylko upadłym aniołem.

– Mylisz się śmiertelniku. Wasz Bóg umiera tak samo jak jego mroczny brat. Dzieje się tak w całym wszechświecie. Ktoś zakłócił równowagę pomiędzy naszymi stwórcami. Bogowie nas opuszczają by wspólnie stawić czoła potężnej sile. Moc naszych bogów daje życie. W każdym z nas zostaje cząstka stwórcy, która po śmierci wraca do niego.

– Dusza…

– My nazywamy to Ilanatirr – Ogniem Życia. Ale od wielu milionów lat te jak to nazywasz dusze ginął albo raczej nie potrafią odnaleźć właściwej drogi. Przyciąga je straszna siła, która rzuciła na kolana naszych stwórców. Każda z trzech boskich postaci jest skażona i słaba.

– Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty… – wyszeptał zakonnik robiąc znak krzyża.

– My nazywamy ich In’Aton – Bóg Światła, Sehirr’Ahr – Nieznajomy i Bala’Iahrr – Zmierzch Życia. Nieznajomy zniknął przed wieloma milionami lat. Równowaga przestała istnieć. Chaos, który nastał niszczy nasze nieśmiertelne Ilanatirr. Albo raczej pochłania ich moc.

– Nie rozumiem – przerwał mu Hidalgo – Ktoś kradnie nasze dusze? Ale dlaczego?

– Aby spętać naszych stwórców i posiąść ich moc. To wy ludzie jesteście siłą waszych bogów. Bez was nie ma też ich. Ale wy bez nich możecie żyć.

– Po co mi to mówisz? Kim ty jesteś?

– Jestem przybyszem, który chce odnaleźć prawdę – odparł spokojnie Eli podnosząc łuk – A mówić ci prawdę bo chcę mieć jeszcze dzieci – skwitował z lekkim uśmiechem.

 

*

 

c.d.n. (bądź nie)  

Leave a Reply