Początek (Almanach)

Pierwsze z opowiadań poprzedzających Almanach Zapomnianych (Exomonigus.) Dzięki nim chcę nakreślić rys geopolityczny krain Avar al‘Aden i odkryć rąbek tajemnicy o przeszłości niektórych z bohaterów Exomonigusa. Mam nadzieję , że okaże się to wystarczającym wstępem i zachętą dla desperatów decydujących się na przeczytanie powieści. Poszczególne opowiadania poprzedzane będą krótkimi cytatami z nieistniejących (jeszcze) „Roczników Andavarela – ostatnich przekazów starszego ludu.”

Autor.


 

  1. Początek.

 

„…Szybkie, prawie niewidoczne cięcie. Obrót i parada. Doskok, krótki piruet poprzedzony poprzeczną zasłoną. Błyskawiczny sztych, delikatny ruch nadgarstka. Błysk stali i potężne cięcie z półobrotu tuż pod biodro. Znów odskok, boczny piruet i wyskok. Lekki półobrót w powietrzu równoważący siłę odśrodkową i miękkie lądowanie na leśnej ściółce. A wszystko w rytm bicia serca. Taneczny krok i kocie ruchy. Precyzja, szybkość i śmierć…”

 

Tak Andavariel opisywał „taniec” Azahir ell’Blord – Mrocznych Łowców, kasty elfickich mistrzów miecza. W czasach niepokoju stali się oni najskuteczniejszym narzędziem starszego ludu w walce z ludźmi.

„…Legenda staje się częścią przeznaczenia gdy zawarta w niej prawda stanowi o losach jej twórców…”

 

Trakt z Izilenov do Arell nigdy nie miał dobrej sławy. Większość uczciwych podróżnych starała się go omijać wybierając dwukrotnie dłuższą drogę przez królestwo Mythen. I nawet wysokie myto na granicy było dla nich milszą perspektywą niż podróż w cieniu Inoren de’Sellar. Tak, Wieczna Puszcza miała złą sławę. Od czasów bitwy w dolinie Letirineo i ostatecznej klęski magów stała się ostoją wolnych narodów elfickich. Mimo, iż elfy nigdy nie niepokoiły karawan kupieckich mało kto dobrowolnie decydował się na wybór tego szlaku. Zawsze jednak znajdzie się śmiałek lub idiota, który albo nie potrafi przeczytać ostrzegawczych znaków wywieszonych na przydrożnych drzewach albo jest zbyt głupi by zdać sobie sprawę z czyhającego w głębi puszczy niebezpieczeństwa.

– Ty, Elenthill jak myślisz co to znaczy : „Każdy kto wybierze tę drogę spotka się ze sprawiedliwością Jasnej Pani”? – zza niewysokiego wzgórka, którym biegł trakt od strony Izilenov dobiegł głos z fiêreńskim akcentem.

– Wiesz co g’Astoin – odparł znudzony głos bez wyraźnego akcentu – Myślę, że nie powinieneś ściągać tego kretyńskiego kapelusza bo dzisiaj strasznie słonko przygrzewa.

– A ja myślę – kontynuował niczym nie zrażony głos z fiêreńskim akcentem – Że jeżeli ktoś zadał sobie tyle trudu by napisać to ostrzeżenie w starszej mowie to musiał mieć ważki powód. Bo to jest ostrzeżenie. Ale po co strzeżenie, którego nikt i tak nie potrafi przeczytać. Prawda?

– No i co z tego? – w znudzonym głosie lekko zadźwięczała nuta rezygnacji – Może mamy wierzyć we wszystkie przeczytane bzdury? Poza tym skąd ty znasz starszą mowę?

Zza niewielkiego pagórka, który wyrastał z traktu wyłonili się dwaj jeźdźcy na karych wierzchowcach.

– Ano wyobraź sobie ty troglodyto, żem szlachetnej krwi i nie obca mi mowa twojego ludu – odparł dumnie prostując się człowiek z fiêreńskim akcentem. Ubrany był w zielone pończochy, niebieskie pantalony spięte pod kolanami, czerwony kubrak spod którego wystawał koronkowy kołnierz białej koszuli i czarne skórzane trzewiki. Przepasany był kolorową szarfą jaką zwykli nosić paziowie, do której przypięty miał pięknie zdobiony rapier. Całość uzupełniał szeroki, kawaleryjski kapelusz z wpiętym w otok pawim piórem – Liczne nauki, które odebrać mi było dane wyryły trwałe piętno na mej niepospolitej eurydyce. Do tego wrodzona ogłada, rzadka umiejętność pojmowania rzeczy prostych i przyswajania niezrozumiałych dla pospolitych śmiertelników zawiłości tego świata pozwoliły mi zjednać niejedno dziewczę zali różnych stanów i urody wszelakiej. Nie obce mi są też dwory jak i chłopskie chaciny. Na dworze Estenela Fiêreńskiego nie bez powodu zwano mnie Arbitrem Elegancji.

– To fajnie – skwitował drugi jeździec. Ten ubrany był w ciemny strój podróżny. Długie czarne włosy spadały kaskadami na ramiona. Na plecach przewieszone miał dwa miecze. Był elfem.

– Ach ta twoja arogancja i brak perspektywicznego oceniania sytuacji – g’Astoin westchnął poprawiając kapelusz – Próbuję tylko zwrócić ci uwagę na to, że ten trakt nie ma zbyt dobrej sławy. On w ogóle nie ma dobrej sławy. To najbardziej osławiony trakt w Gathandzie. Nawet bandy z pogranicza nie skracają sobie tędy drogi. No ale my przecież jedziemy z całą armią więc nie mamy się czego obawiać. Potencjalni grasanci lub pałające nienawiścią do zewnętrznego świata elfy beztrosko żyjące w Inoren de’Sellar na pewno pierzchnął w popłochu na widok takiej potęgi militarnej!

– Przecież ja cię do niczego nie zmuszam – powiedział spokojnie Elenthill stając w strzemionach i przepatrując z wysokości wzniesienia szlak pełznący w kierunku ciemnej ściany boru – Jesteś już dużym chłopcem i możesz sam dobierać sobie kompaniję. Osobiście  byłbym wielce rad gdybyś zechciał zaszczycić kogoś innego swą zacną osobą.

– Łatwo ci mówić – g’Astoin znów westchnął – Bo nie musisz ukrywać się przed wyssanymi z palca pomówieniami, które pewne persony spreparowały by mnie ostatecznie pogrążyć w otchłani zapomnienia.

– Nazywaj rzeczy po imieniu – Elenthill lekko się uśmiechnął – Jesteś banitą i wyrzutkiem społeczeństwa ściganym we wszystkich zachodnich królestwach za zbrodnie, których nie powstydził by się sam Al Asd Lodor. Do tego zhańbiłeś honor szlachecki i nastawałeś na cześć dziewicy, która…

– K woli ścisłości, to ona nastawała na moją cześć – przerwał mu Gastoin – Nic nie poradzę na to, że mam słabość do płci pięknej. Gdybyś tylko zobaczył z jakim zapałem rozchylała uda… Poza tym zostałem skazany za zbrodnie, których nie popełniłem. Więc nie próbuj mi tu imputować takich fanaberii i szykanować dobre imię szlachcica fiêreńskiego.

– Skoro jesteś niewinny to przecież możesz oddać się dobrowolnie w ręce władz do tego z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku obywatelskiego – parsknął Elenthil poganiając wierzchowca.

– No dobra mamy pat. Ja nie mogę zawrócić a ty z niewiadomych mi przyczyn pchasz się tam dobrowolnie – człowiek pogonił konia i zrównał się z elfem – Poza tym tak łatwo się mnie nie pozbędziesz. Mogłeś mnie zostawić – dodał kiwając głową – Oboje byśmy mieli problem z głowy.

– Ta i to całkiem dosłownie – tym razem to Elenthil westchnął. Dlaczego wtedy pomógł temu narcyzowi.

– Może w końcu wyjawisz mi dlaczego chcesz zwiedzić Las Darmoth? – g”Astoin mimowolnie wzdrygnął się na widok ciemnej linii lasu.

– Wiesz my elfy mamy taką tradycję. Jak czujemy, że zbliża się koniec to wracamy do miejsca gdzie narodziło się nasze życie i tam w świętej ziemi, wśród zielonych gajów i pachnących mchów składamy nasze kości – widać było, że jego cierpliwość jest już na wyczerpaniu.

– Wiesz byłbyś niezgorszym poetą. Już cię widzę jak pobrzękujesz na lutni i pląsasz w rajtuzach wśród rozpalonych do czerwoności dziewek chłonących całym ciałem twoje rymy – zaśmiał się g’Astoin – Mógłbym nawet pożyczyć ci swój kapelusz.

– A czy mógłbyś się zamknąć! – tym razem głos Elenthilla był zimny jak północny wiatr – Nie słyszę własnych myśli.

– To ten cholerny las tak na mnie działa – usprawiedliwiał się g’Astoin rozglądając się lękliwie dookoła.

Do ściany drzew zostało już tylko pół mili. Nagle elf wstrzymał konia. Przesłonił oczy dłonią.

– Nie jesteśmy tu jedynymi podróżnymi – wskazał na wijący się przed nimi gościniec.

Niewielki obłoczek kurzu ledwo widoczny na wschodnim krańcu traktu powoli przesuwał się w ich kierunku. Elenthill naciągnął kaptur tak aby widać było tylko lekko rozchylone usta.

– Jak by co to ja będę mówił – syknął do fiêreńskiego szlachcica – I trzymaj ten swój rożen w gotowości.

G’Astoin przełknął ślinę i położył prawą rękę na gardzie rapiera. Lewą poprawił kapelusz by zasłonić oczy przed słońcem.

Elf rzucił na niego uważne spojrzenie.

– Szybko się uczysz jak na człowieka – w palącym słońcu błysnęły przez chwilę równe, białe zęby – Mamy ich pod słońce. Jeżeli nas zaczepią to zasłaniasz się rapierem i wiejesz w gąszcz. Rozumiesz?

Szlachcic skinął głową.

– Może przejadą ? – zagaił z nadzieją w głosie.

– Nie przejadą – stanowczość w głosie elfa rozwiała jego złudzenia jak jesienny wiatr pożółkłe liści – To ciężkozbrojny oddział  – Elenthil uniósł się w siodle i przez chwile przyglądał się rosnącemu tumanowi kurzu , w którym można już był rozpoznać konie z kropierzami i jeźdźców w płytowych zbrojach – Widzę jakiś proporzec. To jakieś herbowe pajacyki. Pamiętaj , to ja gadam – spiął konia – Dalej nie dajmy im zbyt długo czekać!

G’Astoin krzyknął na swoją klacz i pognał za nim. Po chwili osadzili ostro konie. Rycerzy było sześciu. Pierwszy z nich trzymał proporzec: miecz skrzyżowany z toporem na czerwono-żółtej szachownicy. Wszyscy mieli niebiesko szmelcowane zbroje i otwarte hełmy o kształcie rozwartego pyska pantery. Prawie wszyscy. Drugi z jeźdźców nosił półpłytówkę gizeryjską. Ta zbroja wykonana była z rzadko spotykanego metalu zwanego akshel. Stop akshelu i stali gizeryjskiej wytrzymywał bez problemów nawet uderzenie kopii. Do tego był niezwykle lekki i sprężysty. Na napierśniku rycerz wygrawerowanego miał czerwonego smoka. Wykonał ruch ręką. Czwórka jeźdźców otoczyła elfa i człowieka. Ten w gizeryjskiej zbroi zagrodził im drogę. Za nim stał rycerz z proporcem.

– Odrzuć kaptur – twardy i chropowaty jak skała głos nie dawał złudzeń łatwej rozmowy – A ty kapelusz – nie widząc żadnej reakcji podniósł rękę.

Błysnęły obnażone miecze. Ten z proporcem wbił go w ziemię i zarepetował kuszę.

– Nie lubię się powtarzać – rycerz w gizeryjskiej zbroi podjechał do elfa. Konie zaczęły parskać i próbowały gryźć – Zdejmuj kaptur albo zginiesz!

Elenthill wiedział , że nie ma szans. Wykonał polecenie. Wbił zimne i ostre jak sople lodu spojrzenie w przywódcę rycerzy.

– Może być – chłód głosu niewiele ustępował temperaturze spojrzenia – Mam nadzieję , że masz panie jakiekolwiek podstawy by nagabywać spokojnych podróżnych.

– Spokojnych podróżnych? – prychnął rycerz – Jadących w stronę Lorien de’Sellar? Do tego elfa wyglądającego jak zabójca z książek Arthurda Maloina? Śmiesz żartować mości elfie. Postawiłbym konia z rzędem na to , że nie jedno masz na sumieniu. Ale masz szczęście. Nie szukam parszywych szaraczków. Możesz jechać. Ale twój kolorowy towarzysz jest chyba głuchy lub ociemniały umysłowo. Ściągaj ścierwo kapelusz. Ulbrecht!

Jeden z rycerzy zamachnął się mieczem. Rozcięty kapelusz wyleciał w powietrze i opadł pod kopyta konia jak przebity rybi pęcherz.

G’Astoin podniósł twarz ku słońcu i spojrzał na rycerza.

– Wystarczy tej zabawy Geron – ton szlachcica zabrzmiał niezwykle władczo i dobitnie. Elf spojrzał na niego nie kryjąc zdumienia. Potem spojrzał na rycerza w gizeryjskiej zbroi , którego g’Astoin nazwał Geronem. Ten wybałuszył oczy na g’Astoina.

– Wybacz paniczu – Geron zeskoczył z konia i podjął szlachcica pod kolana. Pozostali rycerze zsiedli z koni i przyklękli pochylając głowy w wyrazie największego szacunku. Szacunku jakiego zwykle okazuje się tylko koronowanym głowom. – Nie poznaliśmy cię w tym przebraniu. Szukamy cię już od roku. Jakiż to szczęśliwy dzień dla nas i dla twego ojca.

Jeszcze raz proszę o wybaczenie.

– Wstańcie – g’Astoin wskazał w stronę , z której przybyli – I wracajcie.

– Ależ panie – Geron powstał. Oburzenie w jego głosie przemieszało się ze strachem – Nie możesz odjechać. Czas wrócić do domu. Oto list od twojego ojca. Zechciej  go przeczytać nim podejmiesz pochopną decyzję – Wyjął zwinięty, zalakowany i zapieczętowany pergamin. Elf niezbyt znał się na heraldyce ale mógłby przysiąc , że na pieczęci odciśnięte były insygnia fiêreńskiego domu królewskiego.

G’Astoin bez słowa wziął dokument. Przełamał pieczęć i zaczął czytać. Mimo , iż na twarzy nie było znać żadnych emocji w oczach zapłonął mu ogień. Po chwili złożył list i dał go Geronowi.

– Czytaj – powiedział na pozór spokojnie.

– Ależ panie to królewski pismo. Jam nie godzien – próbował bronić się przed nakazem.

– Czytaj Geron – tym razem głos szlachcica zabrzmiał jak wyrok kata.

Rycerz skinął głową. Wziął pismo i rozłożył.

– A oni – wskazał na otaczających ich rycerzy – i ta przybłęda – dodał wskazując na elfa.

– Niech słuchają – g’Astoin spojrzał na elfa – Ta przybłęda to Elenthill. I zawdzięczam mu życie.

– Rozumiem, panie – Geron lekko skłonił się Elenthillowi i zaczął czytać :

„ Ja , Władca Ziem Księstwa Bordoux , Hrabstw i Baroni Rodów de’Manvillów , Królestwa Fiêreńskiego i Zwierzchnik Zakonu Vingora , Ludwik IX podpisuję się pod tym dokumentem i nakazuję memu synowi – g’Astoinowi księciu Amensor , po przeczytaniu tej wiadomości natychmiastowy powrót do  Senholmu aby tam stanął przed Najwyższym Sądem Konstytucyjnym i oczyścił w świetle prawa swe imię oraz zmazę jaka spadła poprzez jego poczynania na rodzinę de’Manvillów. Zarazem nakazuję też dostarczycielowi tego listu aby przyprowadził on powoda niezależnie od jego woli lub intencji.

Podpisano : Ludwik de’Manvill.

p.s. Drogi synu , nie czas na wewnętrzne spory i niesnacki. Dobre imię naszej rodziny jest najważniejsze. Musisz stawić czoła swemu przeznaczeniu. Dzięki tobie i twojemu małżeństwu z Klarą Mytheńską umocnimy naszą pozycję i staniemy się największą potęgą w krainach Avar al’Aden. Zwarz , że są rzeczy ważne i ważniejsze. Niestety twoje własne szczęście i wolna wola muszą zejść na drugi plan. Taka jest powinność władców : to nie ludzie są dla nas lecz my dla nich.

Zwarz na me słowa i wracaj.

Ludwik – Twój ojciec.”

Po przeczytaniu listu długo trwało milczenie , które przerwał g’Astoin.

– Na co czekasz Geron – głos miał już spokojny. Słychać w nim było podjętą decyzję –Prowadź mnie do ślubnego kobierca.

– Ależ ja panie…

– Wiem Geron – książe lekko się uśmiechnął – Ale to królewski nakaz. A woli mego ojca lepiej się nie sprzeciwiać.

– Tak , panie. Na koń! – ryknął na rycerzy Geron wskakując na wierzchowca – Formować szyk. Sztandar do przodu. Jesteśmy gotowi panie – zwrócił się wyczekująco do g’Astoina.

Książe spojrzał na elfa. Uśmiechnął się ale tylko ustami. Wzrok miał smutny i zasępiony.

– A ty drogi towarzyszu. Co zamierzasz? – w głosie zabrzmiała nutka nadziei.

Elf spojrzał na niego z drwiną. Naciągnął kapelusz tak , że widać było tylko lekko rozchylone usta.

– Ano tak łatwo się mnie nie pozbędziesz – uśmiechnął się ukazując białe i równe zęby – Dług wdzięczności zaciągnięty u banity przechodząc na księcia zyskuje na wartości.

Oboje się roześmieli. G’Astoin skinął na Gerona.

– Ruszamy – zakomenderował rycerz i niewielki orszak księcia g’Astoina de’Manvill podąrzył na północ w cieniu Lorien de’Sellar.

 

*

 

 

Słońce zaczynało powoli chylić się ku zachodowi gdy przystanęli.

– Panie, musimy gdzieś się zatrzymać na noc. Tu niedaleko jest drużka prowadząca na sporą polankę. Jest tam świeża trawa i źródło czystej wody – Geron wyrwał g’Astoina z zadumy.

– Chcesz nocować w Lorien de’Sellar? – Książe myślał , że rycerz żartuje.

– Oczywiście. Miejsce dobre jak każde inne. Już wcześniej zatrzymaliśmy się tam na spoczynek – dodał widząc wahanie g’Astoina – Zawierz mi panie. W końcu jestem tu dla twego bezpieczeństwa.

– A co ty o tym myślisz? – g’Astoin zwrócił się do elfa , który z głową opuszczoną na piersi zdawał się spać.

– Myślę , że to nie jest najlepszy pomysł – Elenthill lekko podniósł głowę – Las na obserwuje. I to odkąd jedziemy na północ.

– Co ty bredzisz? – Geron machnął w stronę elfa ręką – Jak to niby ma nas obserwować? Ja nikogo nie widziałem. Zresztą nawet jeżeli to sześciu ciężkozbrojnych potrafi się obronić przed kilkoma łachmaniarzami z Lorien de’Sellar.

– Nadmierna pewność siebie nie jest dobrym doradcą Geron – g’Astoin popatrzył w zamyśleniu na ścianę drzew – Ale chyba wiesz co robisz.

– Oczywiście , panie – rycerz dumnie się wyprężył –Inaczej nie byłbym kapitanem królewskiej straży. Ulter i Mirn jedźcie na tą polanę. Ino żwawo. Przed zmrokiem wszystko ma tam być przygotowane na nasz przyjazd. A i sprawdźcie czy jakieś przybłędy się tam nie przyplątały.

– Tak jest, panie – rycerze spięli konie i pomknęli przodem.

– Nie lubisz elfów, panie rycer – zagadnął niby od niechcenia Elenthill.

– Nie za bardzo – Geron spojrzał na niego zaczepnie – to banda tchórzliwych obdartusów co jeno ludzkie dziewki potrafią niewolić. A te wasze latawice. Tfu. Tylko ogniem można was oczyścić – dodał z nieprzyjemnym blaskiem w oczach.

– Może niedługo zmienisz zdanie kapitanie – Elenthill spojrzał mu w oczy. I mimo , iż Geron nie zwykł spuszczać oczu nawet przed królewskim spojrzeniem teraz opuścił wzrok. Zobaczył w oczach elfa śmierć. Własną śmierć.

– Zobaczymy elfie co nam przyniesie bogini przeznaczenia – burknął nieswoim głosem i pogonił konia.

G’Astoin spojrzał na towarzysza.

– Może wytłumaczysz mi co się dzieje?

– To ja mam ci coś tłumaczyć? – elf drwiąco pokiwał głową – A może ty mi coś wytłumaczysz? O co w tym wszystkim chodzi książólku?

G’Astoin wbił wzrok w ciemniejący horyzont pokryty krwistymi cieniami powoli zachodzącego słońca.

– Wolisz wersję skróconą czy pełną retrospekcję wydarzeń? – spróbował zażartować ale Elenthillowi jakoś do śmiechu nie było – No dobra. Zacznę od początku – g’Astoin nabrał powietrza jakby miał zamiar zanurzyć się w spienione nurty Izny.

– Nazywam się g’Astoin de’Manvill. Jestem pierworodnym synem ludwika de’Manvill obecnego króla Fiêren. Co prawda z drugiego małżeństwa ale z prawego łoża. Niestety. Nie masz pojęcia ile dorastający królewski syn ma nakazów i zakazów – Książe lekko się wzdrygnął – A do tego ta Klara. W życiu nie widziałeś takie monstra. Nie żeby była brzydka. Wprost przeciwnie. Zachowuje się, mówi i wygląda jak rasowa dziwka. Zresztą opinia wcale nie pozostaje za nią daleko w tyle. Ale ta kobieta jest jak wampir. Ona wysysa siły witalne z człowieka. Nigdy nie spotkałem tak pewnej siebie i wyrachowanej istoty. Uwierz mi próbowałem z nią wytrzymać ale mimo, iż widziałem ją tylko trzy razy to i tak było o trzy razy za dużo. Próbowałem iść na kompromis, tłumaczyłem sobie, że może zdołam ją zmienić pod swoim wpływem , że są jeszcze gorsze potwory od niej. Ale jakoś nie poskutkowało.

– Może nie lubisz jak kobieta jest na górze – przerwał mu elf – A do tego jak jest jeszcze inteligentna.

– No, no. Tylko bez oszczerstw – g’Astoin aż się wzdrygnął – nawet jej nie tknąłem. Rok temu wynająłem zbójcę by upozorować własną śmierć. Załatwiłem lewe papiery nadania ziemi i tytuł szlachecki.

– Chylę czoła przed taką determinacją – zaśmiał się elf – to zaczyna robić się ciekawe.

– Nie przerywaj jeśli łaska – książę nerwowo otarł usta – bo nie jest łatwo mi się przed tobą uzewnętrzniać.

Elf skinął bez słowa głową.

– No więc wynająłem zabójcę – kontynuował g’Astoin z wyrazem twarzy męczennika skazanego na czyszczenie miejskich latryn – Ale ten kretyn za bardzo przejął się swoim zadaniem i zamiast załatwić mnie próbował zaszlachtować jakiegoś porucznika kawalerii setholmskiej. No i jak pewnie się domyślasz i to z opłakanym skutkiem. Żołnierz zaczął się bronić , zabójca ratując własne rzycie poddał się a gdy oficer próbował go związać i oddać w ręce gwardii królewskiej ten pchnął go sztyletem w gardło. Zabójca prysnął, sikający krwią porucznik i ja zostaliśmy. Po chwili zlecieli się gapie i zaczęli krzyczeć, że go zabiłem. No to co miałem robić. W ostatniej chwili zdążyłem zaokrętować się na jakiejś krypie handlowej. Tak znalazłem się w Lien. A resztę już znasz.

– Ano resztę już znam  – przytaknął Elenthill.

 

***

 

Karczma „Wesoły Majtek” była największą portową speluną w Lien a co za tym idzie posiadała najszerszy „asortyment” gości w mieście. Dwupiętrowy , murowany budynek wyglądał wystarczająco zachęcająco nawet dla szlachcica z nienaganną reputacją. Przestronne dwuizbowe pomieszczenie dla gości mogło pomieścić prawie setkę ludzi. Dwa kontuary były ciągle oblegane przez tłumy rządnych trunków i najświeższych wiadomości z szerokiego świata. Właściciel oberży – Askor , półelf o aparycji żmii często przesiadywał w niewielkiej loży na pierwszym piętrze skąd miał doskonały widok na bawiących w jego wcale nieskromnych progach gości. Mógł też w każdej chwili wskazać szefowi zbirów – których tutaj nazywano ochroniarzami , gości kwalifikujących się do opuszczenia lokalu. Szef ochroniarzy nazywał się „Exequto” co w języku starszego ludu znaczy „Kat”. I w pełni zasłużył na ten przydomek : prawie siedem stóp mięsni do tego rozsadzająca go  żądza udowodnienia całemu światu , że jest najwredniejszym osobnikiem jakiego stworzyła nie zawsze nieomylna matka natura. Co prawda on nigdy nie spotkał Feallana – ale to już inna historia. Trzeba mu jednak oddać , że swoich ludzi potrafił utrzymać w ryzach.

Było trochę przed południem więc gości jak na lekarstwo. Askor oglądał felietony Izerielskie w których zamieszczono ryciny znanego seksisty Alfonsa Kuydaka. Kuydak znany był z typowo „konsumenckiego” postrzegania kobiecych wdzięków. Często jego muzami były Lienskie prostytutki. Kat oddawał się bardziej prozaicznym zajęciom. Siedział przy kontuarze i zaciekle dłubał zaostrzoną wykałaczką w uchu. Oberżysta , gruby typek z chropowatą jak nie okorowany pień drzewa twarzą leniwie wycierał wiecznie brudną i tłustą ścierą kufle i kubki.

Dzień jak co dzień. Nagle drzwi z hukiem się otwarły. Do środka wpadł przewracając ławę i dwa zydle osobnik upstrzony jak krasnolud w święto Genderona – czyli Tego co wydestylował pierwszy bimber. Ubrany był w zielone pończochy , niebieskie pantalony spięte pod kolanami, czerwony kubrak spod którego wystawał koronkowy kołnierz białej koszuli i czarne skórzane trzewiki. Przepasany był kolorową szarfą jaką zwykli nosić paziowie , do której przypięty miał pięknie zdobiony rapier. Całość uzupełniał szeroki , kawaleryjski kapelusz z wpiętym w otok pawim piórem.

– Ratujcie – ryknął w niebogłosy jakby go żywcem ze skóry darto – Uczciwego szlachcica ścigają psubraty. Pomóżcie!

Kat spojrzał z nadzieją na Astora ale ten zaprzeczył ruchem głowy. Szef ochroniarzy westchnął zawiedziony po czym wrócił do grzebania wykałaczką w uchu. Półelf wstał i z zaciekawieniem spytał :

– Kto cię goni panie i dlaczego?

G’Astoin właśnie barykadował ławą drzwi do karczmy.

– Musisz ich naprawdę nienawidzić skoro próbujesz im zabronić wstępu do najlepszej karczmy w tej plugawej mieścinie – dodał elf oglądając z rozbawieniem poczynania uczciwego szlachcica.

– Wybacz panie gospodarzu – g’Astoin zgiął się w pół głośno sapiąc ze zmęczenia – pozwól zaczerpnąć tchu.

Półelf skinął na karczmarza. Ten nalał do tłustego kubka wina i zaniósł szlachcicowi. G’Astoin duszkiem wypił trunek i oddał kubek korowatemu.

– Dzięki ci zacny gospodarzu za zratowanie szlacheckiej czci – powiedział lekko kłaniając się Askorowi – Już składam wyjaśnienia. Jam jest g’Astoin – szlachcic fiêreński i przyjaciel dworu Jego Królewskiej Mości Ludwika IX. Przybyłem tu na szkunerze z Usteru zaledwie przed dwoma dniami. Dziś miałem udać się po odbiór zakwaterowania na „Gwiazdę Południa” , która odpływa o zmierzchu ku wybrzeżom Biaary. Jak wiecie ludzie południa używają do nawigacji gwiazd z równym powodzeniem jak my sekstansu więc podróż powinna być bezpieczna. No ale wymogi armatora , pod którego banderą pływa „Gwiazda” jasno stwierdzają , że każdy pasażer płynący dalej niż pięćdziesiąt mil zobowiązany jest do zawarcia ubezpieczenia z firmą przewoźnika. Takie ubezpieczenie od nieprzewidzianych wypadków , żywiołów , piratów , etc. To podobno normalka więc nie zwlekając udałem się do armatora , pana de Luisa. A tam zamiast złożenia kilku podpisów stałem się gwiazdą teleturnieju portlandzkiego „Sto pytań do…”. Nie ukrywam , że lubię mówić o sobie ale trochę mi się spieszyło więc szybko udzieliłem odpowiedzi. Chyba musiałem coś pokręcić bo pan de Luis zaprosił mnie do salonu i poprosił mnie bym napił się z nim szklanki szampana. Jestem człowiekiem życzliwym , nie chciałem urazić starszego pana więc przyjąłem zaproszenie. Gdy miałem już się zbierać do wyjścia nagle do saloniku wpadła jakaś zgraja podająca się za łowców nagród. Pan de Luis wskazał na mnie i czmychnął do przylegającej do pokoiku alkowy a te zbiry rzuciły się na mnie. Na szczęście mam silny instynkt samozachowawczy więc wyskoczyłem przez okno. Tu los się do mnie uśmiechnął bo akurat przejeżdżała kryta dorożka i wylądowałem u boku żony prokuratora okręgowego. Ten co skoczył za mną miał zdaje się mniej szczęścia bo słyszałem jakiś łomot i krzyki. Kobiecina po usłyszeniu mojego pobieżnego tłumaczenia zgodziła się pomóc i kazała wieź mnie do portu. Tak też znalazłem się w dokach. Podziękowałem z wrodzonym wdziękiem za okazaną łaskę starszej pani – w końcu rzadko ludzie okazują bliźnim bezinteresowną pomoc. Ach ta znieczulica społeczna. No nic idę dalej pytam się jakiegoś majtka o „Gwiazdę Południa” a on mówi mi z głupkowatym uśmieszkiem , że krypa rzuciła przed chwilą cumy. Wstrząśnięty i załamany zwróciłem swe kroki ku temu zacnemu lokalowi by znaleźć trochę ukojenia w ciężkich chwilach a tu z za węgła wypadają ci chędorzeni łowcy nagród i z wrzaskiem znów się na mnie rzucają. Na szczęście było już niedaleko do „Wesołego Majtka” więc dałem susa i oto jestem.

G’Astoin skłonił się nonszalancko Astorowi.

– Wartka opowiastka panie g’Astoion – półelf był coraz bardziej ubawiony historyjką g’Astoina – Mówisz , że to łowcy nagród cię szukają panie? A za cóż to oni cię szukają? Tak zacnego i uczciwego szlachcica?

– Gdybym to ja wiedział – g’Astoin ciężko usiadł na zydlu i skinął  na karczmarza by ten napełnił pusty kubek – Pewnie pomylili mnie z jakimś włóczęgą.

– A wiesz co ja myślę o tym wszystkim panie g’Asoin – Astor usiadł w swej loży kładąc nogi obute w lśniące oficerki na balustradzie – Że nie do końca jesteś ze mną szczery. Kat – skinął na olbrzyma , który jak pies na dźwięk swego im imienia stanął w pełni gotowości – Zwiąż pana szlachcica tylko delikatnie byś mu aby czegoś nie połamał bo zdaję się , że to cenny nabytek.

G’Astoin zachłysnął się winem ale to było wszystko co zdążył zrobić. Jego dalsza reakcja ograniczała się do wicia w ramionach krępującego go olbrzyma , który zanim ten zdążył choćby krzyknąć wetknął mu kawałek rękawa białej koronkowej koszuli.

– Teraz ja wysnuję pewną opowiastkę panie g’Astoin – Astor założył ręce za głową – Ale wpierw zróbcie tu porządek i odryglujcie drzwi.

Dwóch dryblasów z twarzą wioskowych głupków odrzuciło barykadę , którą g’Astoin zablokował drzwi po czym stanęli po obu stronach futryny a karczmarz zaczął skrzętnie układać powywracane ławy i zydle.

– No więc jak już nadmieniłem wcześniej – kontynuował Astor popijając wino z eleganckiego kryształowego kielicha – Nie do końca byłeś ze mną szczery panie szlachcic. Po pierwsze żaden armator nie poszedł by na układ ze zwykłymi łowcami nagród bo zepsułoby to doszczętnie jego reputację. Kto zaufa przewoźnikowi , który wydaje swych potencjalnych klientów na pastwę jakiegoś podejrzanego typka tylko dlatego , że ten rości sobie do niego jakieś pretensję? No bo kto w dzisiejszych czasach ma nieskalane sumienie? Niestety konflikt z prawem to szara rzeczywistość. Po wtóre „Gwiazda Południa” owszem zabiera czasami pasażerów ale nie są to zwykli zjadacze chleba. Prawdziwym właścicielem tej karaweli jest Korporacja Świetlisty Szlak a ci panowie znani są z tego , że pomagają tylko bogatym i niezwykle wpływowym osobistościom. Więc jeżeli w ogóle pozwolono ci się tam zaokrętować to jest to już co najmniej cyfra z trzema zerami. No cóż pech chciał , że niestety korporacja płaci podatek dochodowy od przewożonych osób więc wymogi prawne zmuszają ją do przestrzegania prawa przewozu morskiego. Tak to jest z legalnymi interesami. Więc musieli zgłosić cel twojej podróży do kapitana portu a ten nakazał zgodnie z prawem – aby nie ponosić odpowiedzialności prawnej w razie jakiegoś wypadku pasażera, wizytę u armatora i ubezpieczyciela – tu elf zrobił krótką pauzę delektując się karminowym trunkiem – Więc jak widzisz drogi panie g’Astoin dobrze znam obowiązujące tu prawidła ludzkie. Pozwolę sobie nawet na wysnucie tezy , że jeżeli de Lusi poszedł na układ to tylko z kimś kto przedstawił mu pismo uwierzytelniające i to podpisane przez co najmniej królewskiego doradcę. Ano z władzą się nie zadziera. A zaraz się przekonamy kto tą władzę reprezentuje.

Elf spojrzał znacząco na drzwi. Na drewnianym podeście przed wejściem do karczmy rozległ się tupot ciężkich butów. Drzwi z hukiem rozwarły się. Do środka wpadło trzech uzbrojonych po zęby ludzi w barwach gwardii królewskiej. Strażnicy oberży szybko zatrzasnęli drzwi , kat skinął na pozostałych czterech dryblasów popijających przy kontuarze. Żołnierze byli w potrzasku.

– Jestem kapitan Martin z gwardii królewskiej – pierwszy z nich wyjął zwinięty pergamin przepasany czerwoną wstążką z królewską pieczęcią – Mam glejt bezpośrednio od jego wysokości Ludwika IX uprawniający mnie do pojmania tego przestępcy – wskazał na skrępowanego g’Astoina – Karlos bierz go.

Jeden z żołnierzy ze świeżą raną na głowie i potarganą bluzą podszedł do szlachcica a przynajmniej spróbował bo kat jedną ręką uniósł go w powietrze i rzucił pod nogi kapitana.

– Jak śmiecie występować przeciw władzy królewskiej – Martin spąsowiał i wyszarpnął miecz. Stojący za nim żołdak jak i gramolący się z posadzki Karlos poszli za jego przykładem – Ten sukinsyn należy do nas a każdy kto sprzeciwi się temu zawiśnie – Martin wskazał ostrzem Kata – Odsuń się bydlaku bo zatańczysz na końcu mojego miecza.

Katowi aż się oczy z radości zaświeciły. Spojrzał błagalnie na Astora elf jednak przecząco skinął głową. Kapitan powiódł za spojrzeniem dryblasa. Spojrzenia Matina i Astora zetknęły się.

– Niech mnie zaraza zimpotenci – Kapitan ukazał pożółkłe zęby w uśmiechu – Przecież to Astor. Co to starych towarzyszy nie poznajesz?

Elf też się uśmiechnął.

– Gdybym cię nie poznał Kat już by okładał twoją nogą żołnierzyków – Astor wstał – Karczmarzu wino. Już schodzę.

Elf zszedł na dół. Uścisnęli sobie z kapitanem prawice.

– Kopę lat. Jakem cię ostatnio widział okradałeś bogatych snobów grając w Sektensa karcianego – zaśmiał się Martin poklepując elfa po ramieniu – A teraz proszę. Szanowany obywatel i do tego właściciel całkiem niezłej speluny. Tylko pogratulować. Lepiej przyznaj się komu wyprułeś flaki za tę oberżę? – dodał komfrackim tonem.

– Wygrana karciana – zaśmiał się Astor i wskazał Martinowi przedzieloną storą lożę – odprowadźcie  szanownego szlachcica na pokoje. Barman wino – te z górnej półki. A i chłopców mego przyjaciela też ugośćcie.

Astor wraz z kapitanem zniknęli za grubą storą. Pokoik był dość przestronny pozbawiony okien. Był tu tylko rzeźbiony stół i dwa fotele. Na ścianie wisiał zielony arras z roślinnymi motywami. Usiedli w wygodnych fotelach.

– Nie wierzę w przypadek Martin ale to jedyne sensowne wytłumaczenie – zaczął elf uważnie przyglądając się kapitanowi – Przypadek i ten szlachcic?

– Jak zawsze trafiłeś w sedno – odparł lekko uśmiechając się Martin – Ścigam go już pół roku. Zabił oficera kawalerii setholmskiej. Król chce go żywego. Ma być pokazowy proces z pokazowym ścięciem. Rozumiesz taka przestroga dla innych.

– Rozumiem panie kapitanie – elf skinął głową – Kiedy zmieniłeś zainteresowania? – dodał zmieniając temat.

– Wiesz zawsze było mi w mundurze do twarzy – zaśmiał się Martin – Poza tym król ogłosił amnestię dla wszystkich, którzy będą walczyć po stronie Fiêren z Marchią. No to skorzystałem. Do tego wsławiłem się trochę w walce i zostałem porucznikiem. Po dwóch latach kapitan a jak dostarczę tego szlachetkę w jednym kawałku, do tego oddychającego to będzie buława pułkownika. Sam widzisz żyć nie umierać.

Oboje się zaśmiali. Wszedł barman, postawił karafkę z karminowym trunkiem, kielichy i wyszedł. Elf nalał aromatyczny trunek.

– Za życie – wzniósł toast – Za życie w dobrobycie drogi przyjacielu.

Wychylili kielichy.

– Zbyt długo cię znam Martin – elf jeszcze raz napełnił kielichy – Aby dać się nabrać na to, że gonisz pół roku za tym g’Astoinem myśląc tylko o buławie pułkownika.

– Widzę, że umysł ci od przedniego wina i uciech nie stępiał – zaśmiał się Martin – Nie będziesz chyba jednak próbował wyzyskać starego przyjaciela?

– Wyzyskać nie ale widzisz trzeba zrobić nowe elewacje a i stropy się już sypią. Skromny datek dla starego przyjaciela na rozwój inwestycji nie uszczupli zbytnio twojej gaży pułkownika.

– Nigdy nie byłeś tani Astor – Martin wychylił duszkiem kielich i napełnił go do pełna – A mi zależy na tym szlachetce. Co powierz na dwieście liwrów?

Astor zaśmiał się bawiąc kryształowym kielichem. Karminowy trunek lekko falował zabarwiając brzegi kielicha.

– Coś ci opowiem – zaczął enigmatycznie elf – Nie znam zbyt dobrze Fiêren, byłem tam może ze trzy razy a i to nocą. Ale wiem, że król Ludwik IX ma jedynego syna g’Astoina. I dziwnym zbiegiem okoliczności ten mój więzień nosi sygnet z herbem do złudzenia przypominającym królewskie insygnia. Poza tym księcia od kilku miesięcy nikt nie widział. Sekretarz królewski twierdzi, że następca tronu wyjechał do ciepłych źródeł Edenlandu by podreperować nadwątlone zdrowie. A na zakończenie dodam, że na wewnętrznej części dłoni masz wytatuowaną runę eld – symbol sił specjalnych fiêren. Dużo tych zbiegów okoliczności prawda drogi przyjacielu?

– Niech cię szlak Astor – Martin rzucił kielichem o ścianę. Karminowy trunek zabarwił arras –

Nic się przed tobą nie ukryje.

– Czy wszystko w porządku panie? – rozległ się zza story baryton Kata.

– Nie spuszczaj oczu z więźnia Exequto – odparł Astor – I z naszych gości.

– Jestem z tobą szczery przyjacielu –zwrócił się elf do Martina brzydko się uśmiechając – Kogoś innego już Kat by spławiał w ściekach miejskich.

– Doceniam to przyjacielu – Martinowi wydało się, że w saloniku zrobiło się jakoś duszno. Rozpiął kołnierzyk – Ale wiesz, że teraz nie mam przy sobie gotówki.

– Ale masz pewnie weksle w czekach podróżnych – uśmiechnął się uroczo elf – Poza tym masz tu wpływowe kontakty. Więc nie widzę problemu.

Przez chwilę panowało milczenie.

– Ile? – spytał z rezygnacją przyszły pułkownik.

– Trzy tysiące – odparł spokojnie elf patrząc przyjacielowi w coraz szerzej otwarte oczy – Koron mytheńskich.

– Ile?!! – Martin wyraźnie spąsowiał – W życiu tyle nie uzbieram!

– Ja złożyłem ci tylko propozycję. I to przyjacielską propozycję – Astor spoważniał, odstawił kielich – Król zapłaci trzy razy więcej. Więc jak będzie, przyjacielu?

Martin uderzył pięścią w stół.

– Zedrzesz ze mnie ostatnią koszulę, przyjacielu – prawie wypluł ostatnie słowo – Niech będzie. Daj mi czas do jutra.

– To mi się w tobie zawsze podobało – zaśmiał się Astor – Zdecydowanie i cwaniactwo. Daleko zajdziesz panie pułkowniku.

Martin wstał. Podał elfowi rękę.

– Pilnuj go dobrze i tego Kata też. Nie może spaść mu nawet włos z głowy.

– Bez obawy przyjacielu – Astor też wstał – Będzie tu bezpieczniejszy niż na dworze tatusia.

– Oby – Martin odsunął storę i wyszedł.

– Za mną – ryknął do żołnierzy popijających w najlepszej komitywie piwo z Katem.

Drzwi do karczmy otworzyły się,stanęła w nich zakapturzona postać w czarnym płaszczu.

– Z drogi psie – syknął do niego Martin wychodząc z karczmy. Jeden z żołnierzy próbował odepchnąć nieznajomego ten jednak zwinnie uniknął zaczepki i najspokojniej w świecie przestąpił próg tawerny.

– A ty tu czego – przywitał go Kat dając gestem znak swoim ludziom by pozbyli się nieoczekiwanego gościa.

Astor właśnie wyszedł z loży. Spostrzegł nowoprzybyłego. Było coś w jego wyglądzie, coś znajomego i… niepokojącego.

– Zostawcie – powiedział spokojnie do „chłopców” Kata. – Każdy gość spragniony dobrego napitku jest tu mile widziany. I to o każdej porze dnia i nocy. Prawda Exequto?

– Tak panie – Kat w mig zrozumiał zamierzenia szefa. Skinął na chłopców, którzy się rozstąpili a gdy nieznajomy ich minął szybko podszedł do drzwi i z hukiem je zatrzasnął. – Prać, panie?

– Jeszcze nie – Elf wbił wężowe oczy w postać przybyłego – Poczekajmy aż nasz gość się przedstawi.

Nieznajomy spokojnie podszedł do baru. Odrzucił kaptur. Kaskada kruczoczarnych włosów opadła na ramiona. Dopiero teraz można było zauważyć smukłe jelce dwóch elfickich mieczy wystające sponad ramion.

– Jestem Ulendor app’Akheirr – głos miał dźwięczny choć o ostrym brzmieniu – I mam nadzieję ukoić tu pragnienie winem godnym mego podniebienia.

– O, swojak – Astor udał zdumionego na widok spiczastych uszu przybyłego. Dał znak Katowi by ten odstąpił od drzwi – I to nowa twarz w mieście. Wielcem rad żeś swe pierwsze kroki skierował do mego skromnego lokalu. Jestem Astor. Witaj w „Wesołym Majtku”. Karczmarzu podaj no wino tylko takie by nie urazić podniebienia naszego gościa ale co najwyżej jego kiesę – zaśmiał się półelf przysiadając się do elfa.

Ulendor skinął głową i spojrzał na właściciela „Majtka”. Mimo, iż Astor czuł za plecami oddech Kata na widok tego spojrzenia poczuł się nieswojo.

– Mam nadzieję, że moja kiesa przetrwa tę konfrontację – elf lekko się uśmiechnął – A trunek tak zachwalany przez gospodarza okaże się godny tego poświęcenia.

– Jestem o tym przekonany panie Ulendor – Karczmarz właśnie przyjął wino nalał karminowy trunek. Elf uchwycił nozdrzami delikatny bukiet napitku po czym przyłożył kielich do ust i powoli wlał kilka kropel trunku w rozchylone usta. Rozmasował słodkawą ciecz językiem po podniebieniu. – Południowe winnice Perv – dodał z widocznym uznaniem po czym przechylił kielich – Rzeczywiście wino godne mego podniebienia choć nie wiem czy stać mnie na następną kolejkę.

– Brawo. Jestem pod wrażeniem znajomości Pervskich skarbów – Astor całkowicie już uspokojony skinął na karczmarza – Napełnij kielich naszego gościa – widząc obronny gest Ulendora dodał – Na koszt firmy. I mi też nalej.

– To bardzo uprzejme z pana strony – elf był niezgorszym aktorem niż Astor – Wielcem rad na tak zacną kompaniję.

– Cóż sprowadza cię do tej zapadłej dziury jaką jest Lien – niby od niechcenia zagaił Astor – Bo na pewno nie słynące z przednich win karczmy.

– Rzeczywiście jestem tu poniekąd z przymusu – elf powoli sączył wino z nowo napełnionego kielicha – Interesy zmuszają mnie do wizyt w miastach portowych na całym wybrzeżu – a na zaciekawione spojrzenie Astora dodał – Zarządzam winnicą „El Kas”, dwadzieścia mil na zachód od Izilenow – to w Aspenii. Większa część naszych wyrobów trafia do Biaary a niestety mało, który armator wysyła tam statki. Szczególnie ostatnimi czasy na morzu zrobiło się dość niebezpiecznie. A na usługi „Srebrzystego Szlaku” nie stać mego pracodawcy. Więc muszę kombinować. Znaleźć przewoźnika, najlepiej nie zrzeszonego, takiego który nie obawiał by się podróży na dalekie południe. No i musi mieć on układ z Bractwem Mórz czyli naszymi szlachetnymi piratami. Bo inaczej nie ma sensu wysyłać ładunku – elf znów upił niewielki łyk – Więc jak widzisz panie Astor sporo muszę pokombinować zanim zdołam znaleźć odpowiedniego kandydata.

Astor spojrzał na niego uważnie. Może to królewski szpicel próbujący go wybadać. Cała brać portowa wie, że Astor oprócz karczmy para się jeszcze przewozem „trudnych” ładunków. I dziwnym zbiegiem okoliczności korsarze nigdy jeszcze nie ograbili jego karawel.

– W rzeczy samej czasy niepewne – westchnął półelf – A interesy prowadzić trzeba. Mam rację panie Ulendor?

Elf lekko się uśmiechnął. Znów spojrzał na elfa, jego oczy nadal się nie śmiały.

– Wydaje mi się, że trafiłem pod właściwy adres – położył na kontuarze przed Astorem pękatą sakwę – Tu jest półtora tysiąca koron mytheńskich a tu jest kwit z magazynu, w którym zdeponowałem ładunek. Port docelowy – Ugtur, cech księżyca – położył przy sakwie złożony, zielony pergamin – To oczywiście zaliczka na poczet kosztów manipulacyjnych oraz wyposażenia statku i załogi.

Astor wahał się ale tylko przez chwilę. Zwarzył sakiewkę w dłoni. Wesoło się uśmiechnął. Przeczytał kwit.

– Interesy z tobą panie Ulendor to czysta przyjemność – odparł podając sakwę i kwit karczmarzowi, który zaraz udał się na zaplecze – Potwierdzenie odbioru z pieczęcią czy asygnatę towarową?

– Niech cech wystawi potwierdzenie – elf wychylił resztę wina – Nie pierwszy raz robię z nimi interesy. Zgłoszę się za trzydzieści dni panie Astor z zapłatą. Siedem tysięcy. Myślę, że to powinno wystarczyć.

– Aż nadto – półelf uprzejmie skinął mu głową.

Obaj wstali.

– Więc do zobaczenia panie Ulendor – Astor wyciągnął prawicę.

– Mam nadzieję do rychłego – odparł elf ściskając podaną dłoń z dziwnym błyskiem w oku.

Ulendor odwrócił się i szybko skierował się do drzwi. Nim wyszedł naciągnął na głowę kaptur i poprawił płaszcz tak by nie było widać przewieszonych na krzyż przez plecy mieczy. Otworzył drzwi i wyszedł bezszelestnie niczym duch. Mimo iż gościa już nie było Astor wciąż czuł się niepewnie. Gdzieś już widział tę twarz i to nie były miłe wspomnienia. Przeczucie jeszcze nigdy go nie zawiodło. Skinął na Kata.

– Po północy wybierzemy się na spacer – położył katowi dłoń na ramieniu – Dobierzesz sobie dwóch najlepszych ludzi i sprawdzicie co za towar jest w tym magazynie.

Kat skinął głową i odwrócił się by odejść lecz półelf nie zdejmował ręki z jego ramienia więc spojrzał na niego i posłusznie czekał.

– Przejdę się z wami – dodał zamyślony Astor –Przyda mi się trochę ruchu.

– Oczywiście panie – olbrzym był wyraźnie zmieszany. Astor jeszcze nigdy nie towarzyszył mu w takich wyprawach. Albo sprawa była bardzo poważna albo… – Panie – chrząknął zakłopotany olbrzym – Jeżeli mi nie ufasz to…

Astor przerwał dalsze tłumaczenie Kata wesołym śmiechem.

– Nie obawiaj się Exequto. Gdybym ci nie ufał już by na tobie rosły vileńskie tulipany – spojrzał na odzyskującego pewność siebie olbrzyma – Wydaje mi się jednak, że ta sprawa może kryć w sobie jakąś niemiłą dla nas tajemnicę. Trzeba ufać przeczuciu drogi Kacie.

Elf dopił wino po czym skierował się w kierunku schodów prowadzących do jego prywatnych pokoi.

– A co z tym szlachetką, panie? – w oczach kata pojawił się brzydki błysk.

– Zamknij go w piwnicy i dwóch ludzi niech go nie spuszcza z oka – już wchodząc po schodach rzucił przez ramię – Nie może spaść mu nawet rzęsa z oka. Zbyt cenny to dla nas towar. Zrozumiałeś?

– Tak, panie – olbrzym nie lubił protekcjonalnego tonu elfa jednak nigdy mu się nie sprzeciwiał. Lubił swoją pracę.

 

*

 

Lienskie doki były najlepiej strzeżonym miejscem w całym mieście. I bynajmniej nie było w tym żadnego absurdu. Lien jako port międzykontynentalny gościł karawany kupiecki z całego znanego świata. Wielu z przewoźników decydowało się na przechowanie drogocennego ładunku aby nie wpadł on w ręce korsarzy. Bo dziwnym zbiegiem okoliczności większość statków z ładunkiem bez problemów dobijała do Lienskiego portu. Kiedy jednak kapitan decydował się na dalszą podróż z spotykała go na morzu niemiła niespodzianka w postaci pirackiej bandery. I też dziwnym zbiegiem okoliczności piraci najpierw pokazywali się na horyzoncie manifestując wszem i wobec, swoją obecność a dopiero później jeżeli kapitan okazał się zbyt butny lub zbyt głupi by kontynuować dalszą podróż z obciążonymi przedziałami towarowymi, atakowali i jak można się domyślić towar znikał bez wieści. Na szczęście większość kapitanów zawracało i deponowało towar w magazynach miejskich doków. Snując dalsze domysły można stwierdzić, że najwięcej na tym procederze korzysta rada miejska z burmistrzem na czele ponieważ miasto pobiera za magazynowanie podatek w wysokości pięciu procent wartości przechowywanego ładunku plus opłata magazynowa oraz plus koszty wynajęcia strażników. Oczywiście w klauzuli umowy o przechowaniu bagażu małym drukiem jest napisane: „…W razie zaboru, spalenie, podtopienia, zniszczenia przez szkodniki, tajemniczego zniknięcia lub kradzieży tudzież defraudacji przez skorumpowanych urzędników towaru, rada miasta wraz z burmistrzem nie ponosi odpowiedzialności osobistej czy tez prawnej na rzecz poszkodowanego…”. Poza tym lądowe przedsiębiorstwa transportowe w liczbie dwa (słownie dwa) z czego jedno należy do żony burmistrza a współwłaścicielem drugiego jest Astor zbijają niezłą fortunę na przewozie towarów tradycyjnymi metodami. A na zarzuty innych firm przewozowych o monopol w transportowaniu ładunków jakoś nikt nigdy nie odpowiedział. Może dlatego, że posada sędziego wakuje średnio co pół roku – ach te nieszczęśliwe wypadki poza tym nikt nie powiedział, że życie jest sprawiedliwe.

Wracając jednak do Astora i jego wesołej kompanii…

Było niewiele po północy. Cztery ludzkie cienie chyłkiem przemykały się wzdłuż południowej ściany hali magazynowej nr 14 w miejskich dokach. Exequto szedł pierwszy, lekko dysząc. Bezszelestnie w cieniu kata podążał Astor ciągle trzymając dłoń na rękojeści sztyletu. Złe przeczucia nie opuszczały go. Przeciwnie, uczucie niepewności i lęku wzmagało się im bliżej byli hangaru. Nagle Kat przystanął.

– To tutaj, panie – zwrócił się do półelfa odwracając jego uwagę od ponurych myśli – Mam wyważyć drzwi?

– Trochę subtelności – Astor znów był sobą. Jednym z najlepszych włamywaczy w historii krain Avar al‘Aden – Niech no obejrzę zamek.

Olbrzym posłusznie zrobił mu miejsce. Astor podszedł do okutych drzwi. Trzystopniowy zamek marki Zelman był nie lada wyzwaniem.

– Obserwujcie strażników – półelf zwrócił się do ludzi Kata nie odwracając głowy od zamka – A ty pójdziesz za mną.

– Ale przecież drzwi… – Kat przerwał zdumiony. Astor lekko pchnął ciężkie drzwi, które powoli, nie skrzypiąc na dobrze naoliwionych zawiasach rozwarły się ukazując ciemne wnętrze magazynu.

– Idź pierwszy – powiedział mile połechtany spojrzeniem Kata Astor chowając niewidocznym ruchem wytrych za skórzany pas – I poszukaj jakiejś pochodni.

Olbrzym bez słowa wyciągnął zza pasa potężny, bliźniaczy topór i wszedł w czerń magazynu.

Astor poczekał chwilę, rozejrzał się dookoła. Nie dostrzegł niczego niepokojącego. Powoli wszedł do hangaru i zamknął drzwi stojąc do nich tyłem. Jego oczy szybko przyzwyczaiły się do spowijających wszystko ciemności. W takich chwilach dziękował losowi za elfiego tatusia. Zauważył Kata próbującego dojść po omacku do schodów prowadzących na piętro gdzie było biuro magazyniera. Ruszył za nim.

Ani Astor, ani tym bardziej Kat nie mogli dostrzec przykucniętej postaci, która obserwowała ich z dachu magazynu odkąd weszli do doków. Dwaj ludzie Kata stanęli na czatach obserwując strażników patrolujących z pochodniami teren magazynowy. Postać zręcznie zsunęła się z dachu lekko lądując na ugiętych kolanach. Nieznajomy bezszelestnie podbiegł do drzwi po czym zniknął w jego wnętrzu zamykając za sobą drzwi. Delikatnie brzęknęła spuszczona zapadka. Drzwi znów były zamknięte. Jeden z ludzi Kata odwrócił się, jednak nie widząc nic niepokojącego powrócił do obserwacji strażników.

Kat wgramolił się w końcu po schodach. Drzwi do pomieszczenia magazyniera były otwarte. Przy wschodniej ścianie na niewielkim stojaku stały pochodnie. Wziął jedną i wyciągnął krzemienie. Po chwili przesiąknięte oliwą szmaty zajęły się mętnym płomieniem. Odwrócił i… zamarł w bezruchu. Jakaś postać w kapturze przyłożyła mu sztych miecza do szyi.

– Oj, nieuważny jesteś Exequto – Kat odetchnął poznając głos Astora.

Półelf odrzucił kaptur i lekko się uśmiechając schował miecz.

– Zobaczmy co to za przesyłkę chce nam powierzyć ten Ulendor – Astor wziął pochodnię ze stojaka i odpalił od tej, którą dzierżył Kat – Zejdźmy na dół i oglądnijmy skrzynie.

– Tak, panie – odparł posłusznie Kat i poszedł za Astorem.

Gdy znaleźli się przy skrzyniach Kat podważył toporem wieko pierwszej z nich. Astor przyświecił pochodnią rozświetlając bladym blaskiem wnętrze paki. Obaj zamarli przez chwilę. Spojrzeli po sobie. Dobrze się znali, słowa nie były potrzebne. Odskoczyli od skrzyń przywierając do siebie plecami. Exequto odrzucił pochodnię i ścisnął mocniej dwiema dłońmi trzonek topora. Astor cisnął swoją pochodnię prawie pod drzwi, prawą ręką wyszarpnął miecz, w lewej błysnęło ostrze pięciostalowego sztyletu przypominającego jelcem lewak.

– Skrzynie są puste. To pułapka – syknął przez zaciśnięte zęby Astor – Ten Ulendor nas wystawił.

– Co robimy, panie – spytał Kat takim tonem jakby rozmawiali o anomaliach pogodowych w Biaarze.

– Powoli wycofujemy się do wyjścia – odparł spokojnie półelf – Droga jest oświetlona. Kimkolwiek jest ten Ulendor zapamięta mnie na resztę życia.

– Nie nazywam się Ulendor – dobiegł ich z wnętrza magazynu dźwięczny głos.

Obaj stanęli gotowi do walki. Nerwowo rozglądali się próbując dostrzec napastnika.

– Tam! – skinął głową Astor na piętro z którego właśnie zeskakiwała postać w płaszczu.

Astor przesunął się lekko w bok dając miejsce Katowi na pełną swobodę ruchów.

Nieznajomy wylądował lekko na przygiętych kolanach. Powoli wyprostował się odrzucając kaptur. Kaskada kruczoczarnych włosów opadła na ramiona. Migotliwe światło pochodni błysnęło w ciemnych oczach i odbiło się krwawymi refleksami na jelcach mieczy wystających sponad ramion.

– Nie nazywam się Ulendor – powtórzył elf powoli dobywając mieczy. Ciemne ostrza zdawały się być utkane z otaczającego wszystko cienia – Przypomnij sobie co wydarzyło się piętnaście lat temu.

Astor nerwowo przełknął ślinę. Już wiedział skąd zna tę twarz. Wiedział też, że nie wyjdzie stąd żyw. Chyba, że Kat da mu na to czas. Dał znak olbrzymowi, który zaczął powoli zbliżać się po łuku do elfa. Astor zaczął wycofywać się tyłem do drzwi.

– Miało to wyglądać na napad przypadkowych rabusiów – kontynuował elf stojąc bez ruchu jakby zbliżający się olbrzym był tylko zjawą z koszmaru – Strzały z kusz, rabunek, gwałt. No może niekoniecznie w tej samej kolejności – elf zaśmiał się nieprzyjemnie.

Exequto poczuł zimny dreszcz na plecach. Był już zaledwie o dziesięć stóp od elfa. Zaczął zataczać toporem delikatne kręgi w kierunku przeciwnym do łuku po którym zachodził nieznajomego.

– Była młoda, pełna życia, którego wy w przeciągu jednej chwili ją pozbawiliście – elf ciągle zdawał się nie dostrzegać Kata. Jednak jego głos zaczął dorównywać temperaturą zimowym soplom – A teraz nadszedł czas by zapłacić za tę zbrodnię.

Astor był już prawie przy drzwiach. Szybko okręcił się na pięcie i kopnięciem spróbował je otworzyć. Jednak zamiast otwartych drzwi poczuł tępy bul w stłuczonej stopie.

W tym samym momencie Kat zaatakował potężnym, poziomym ciosem, który byłby w stanie rozpołowić bawołu. Elf zawirował w bocznym piruecie obok furkoczącego ostrza i lekko przenosząc ciężar ciała na lewą nogę ciął od dołu w odsłoniętą, wewnętrzną część uda olbrzyma. Exequto nawet nie jękną. Wykorzystując bezwładność topora znów uderzył poziomo całą siłą jaką skumulował w obrocie. Tym razem elf nie szukał uniku. Doskoczył do zwarcia i zasłonił się postawionymi w sztorc mieczami. Efekt był zaskakujący nawet dla Kata. Ostrza zamiast odbić się od trzonka topora, przecięły go jednocześnie w dwóch miejscach. Zanim z twarzy olbrzyma zniknął wyraz zdumienia elf wyprowadził mieczem delikatny cios trafiając sztychem w gardło Kata. Exequto próbował krzyknąć ale z rozpłatanego gordła wydobył się tylko niezrozumiały bulgot. Olbrzym padł w konwulsjach na kolana. Po chwili bezwładne ciało opadło z hukiem cetnarowego worka na kamienną posadzkę magazynu. Kałuż krwi powoli dopłynęła do bytów elfa plamiąc je karminową posoką.

Astor oparł się plecami o zamknięte drzwi. Ze świstem wciągnął powietrze w rozchylone nozdrza. Spojrzał na ciało Kata. Powoli przeniósł wzrok na elfa, który nie odrywając od niego ciemnych oczu stał z opuszczonymi mieczami. Z jednego kapały na posadzkę krople krwi.

– Teraz sobie przypominasz kim jestem? – głos nieznajomego mógłby zamrozić nawet niedźwiedzia polarnego.

– Tak, Elenthill – odparł drżącym głosem Astor mocniej ściskając broń w rękach – Może zdołam zrekompensować ci tę stratę – dodał z nadzieją tonącego w głosie – Mogę uczynić cię bogatym. Bardo bogatym i bardzo szczęśliwym. Znam wiele nadobnych elfek, które z rozkoszą pozwolą ci zapomnieć o tamtej. To hojna propozycja!

– Już nie nazywam się Elenthill – elf zaczął iść w stronę Astora – Elenthilla śmierć zabrał razem z nią. Ciebie zabije Sheer’Ghar.

Obydwaj skoczyli. Zadźwięczała szlachetna stal, posypały się iskry. Opadli na ziemię. Sztylet Astora z brzękiem uderzył o posadzkę. Lewa ręka bezwładnie obwisła mu przy ciele. Z rozciętego ramienia zaczęła obficie wypływać krew.

Astor przełknął ślinę. Mocniej zacisnął dłoń na rękojeści miecza i zasłonił się górną paradą.

– Daruj – jęknął.

Sheer’Ghar tylko się uśmiechnął po czym podrzucił prawą rękę do góry i gdy Astor próbował zasłonić się przed ciosem, drugim mieczem wykonał płaski sztych trafiając go w brzuch, tuż pod mostkiem. Ciało Astora obwisło na ciemnym ostrzu. Znów zabrzęczała stal uderzająca o kamienną posadzkę. Elf wyszarpnął miecz. Astor upadł w kałużę własnej krwi zwijając się w konwulsjach.

– Trochę potrwa zanim umrzesz – powiedział pochylając się nad nim Sheer’Ghar – Wspomnij mnie jak będziesz zdychał.

– Nie! – krzyknął zdławionym głosem, który przeszedł w szloch – Nie zostawiaj…Dobij…

Elf bez słowa wytarł miecze o płaszcz Astor po czym przestąpił nad dogorywającym. Podszedł do drzwi. Schował miecze. Cienkim sztyletem podważył zapadkę i drzwi ustąpiły. Nie oglądając się za siebie odszedł w mrok nocy.

 

*

 

– Posłuchajcie mnie uważnie!

G’Astoin siedział w niewielkim pokoiku bez okien przywiązany mocnym powrozem do krzesła z oparciem. Wszystko przenikał zapach stęchlizny i kiszonych ogórków. Kilka zadeklowanych beczek stojących pod ścianą pozwalało się domyślać zawartości. Przy mocnych dębowych drzwiach stało dwóch dryblasów wbijających tępe spojrzenia w ścianę za g’Astoinem. Widać było, że ze strachu przed Astorem lub raczej Katem czy też z zamiłowania do pracy wykonują ją sumiennie i zapamiętale.

– Uczynię was ludźmi bogatymi i szczęśliwymi – szlachcic starał się nadać głosowi przekonujący ton – Będziecie spać w jedwabiu z kobietami pachnącymi aksamitem.

Nie widząc jednak żadnej reakcji ze strony strażników kontynuował z zapamiętaniem :

– Nigdy się nie zestarzejecie …

– Nie judź szlachetko – odparł ze zniecierpliwieniem jeden ze strażników – Masz rację gdybyśmy to uczynili Kat nigdy nie pozwoliłby się nam zestarzeć.

– Zamilknij jeżeli lubisz swoje zęby – dodał drugi sugestywnie poklepując się po drewnianej pałce zawieszonej przy pasie.

– Ale … – g’Astoin nie dawał za wygraną jednak gdy zobaczył że strażnik na poparcie swej groźby sięga po pałkę westchnął z rezygnacją – No dobra będę już grzeczny.

Strażnicy znów wbili tępe spojrzenia w ścianę. Nagle pozorny spokój przerwał barman wbiegając do pokoiku. Strażnicy spojrzeli na niego z niemym pytaniem w oczach.

– Astor i … – wychrypiał ciężko dysząc gruby szynkarz – ..i Kat zabici. W magazynach.

G’Astoin uważnie nastawił uszu.

– Mów do cholery co się stało! – jeden ze strażników potrząsnął cielskiem karczmarza, drugi z niedowierzaniem rozdziawił usta – Kto to powiedział? Czy widział ciała?

– Elor i Vig przeżyli – barman próbował się bezskutecznie uwolnić od uścisku przerażonego strażnika – Usłyszeli jakiś hałas i weszli do magazynu. To co zobaczyli… Elor zahaftował Viga i spieprzali jakby ich horda demonów goniła. Astor podobno jeszcze się ruszał, coś mamrotał… Leżał wypatroszony jak wieprz we własnych wnętrznościach!

Strażnik bezwiednie puścił grubasa. Wszyscy trzej spojrzeli po sobie.

– Gdzie Vig i Elor? – spytał ten od pałki.

– Zwiali w cholerę – Barman odwrócił się do drzwi – I wam radziłbym to samo.

– A jeżeli on … żyje? – strażnicy nie mogli uwierzyć w to, że Kat i Astor nie żyją.

– On NIE ŻYJE! Rozumiecie tępaki! – szynkarzowi puściły nerwy, dla niego też było już za wiele mocnych wrażeń – Ja tu nie zostanę! – krzyknął wybiegając z pokoiku – Ci co ich załatwili mogą i tu przyjść.

– Cholera, ma rację – strażnicy jeszcze raz spojrzeli po sobie – Oni mogą tu wrócić. Jedyne co jeszcze możemy zrobić to zaopiekować się sakwą tego elfiaka – strażnik siarczyście splunął pod nogi – W końcu dostał to na co zasługuje, parszywy zając. Idziemy!

– A co z tym? – drugi strażnik wskazał pałką g’Astoina – Może go załatwimy?

– Nie! – g’Astoin aż się zapowietrzył na tą łaskawą propozycję. Z wrażenia nie mógł wydobyć słowa.

Drugi strażnik spojrzał na niego, wzruszył ramionami.

– A po co? Pewnie tamci go wykończą. Spadamy stąd – dodał po czym zniknął w korytarzu.

Drugi strażnik pacnął kilka razy pałką w dłoń ale widząc błagalne spojrzenie szlachcica odwrócił się na pięcie i wybiegł z pokoju.

– Pieprzony sadysta – mruknął z ulgą g’Astoin i zaczął wiercić się na krześle.

Niestety, nogi mebla były zaklinowane w specjalnie wydrążonych dziurach. Widać nie pierwszy raz posłużył do podobnych celów. Szlachcic z rezygnacją opadł na krzesło jak przebity rybi pęcherz.

Tymczasem strażnicy po przetrząśnięciu apartamentów Astora wlekli się do drzwi uginając się pod ciężarem dwóch worków wypełnionych srebrną zastawą, kielichami wysadzanymi drogimi kamieniami, figurkami z bezcennego drzewa Liri’Een, złotymi lichtarzami a nawet jaspisowym popiersiem Sahirell – elfickiej bogini rozpusty. Dziesięć stóp przed drzwiami stanęli, drogocenna zawartość worków z brzękiem rozsypała się po podłodze. Figurka Sahirell potoczyła się pod otwarte drzwi. Zatrzymała się na ciężkich wojskowych butyach.

– Co tu się kurwa dzieje! – ryknął kapitan Martin przepuszczając swoich ludzi, którzy kopniakami i razami „obezwładnili” byłych strażników.

– Gdzie jest Astor wy skurwysyńskie złodziejaszki?!– Martin z hukiem zatrzasną kopnięciem drzwi, wskazał na Karlosa – Stój przy drzwiach i jak kogoś tu wpuścisz własnoręcznie cię wykastruję.

Żołnierz bez słowa, choć ze strachem w oczach stanął przy zamkniętych drzwiach z obnażonym mieczem.

– A wy śpiewajcie słowiczki! – Kapitan kopnął tego z pałką w brzuch – Ostatni raz powtarzam : Gdzie jest Astor i co tu się kurwa dzieje?!

– To nie my panie – ten bardziej wygadany strażnik widząc, że jego towarzysz właśnie wypluwa ostatni posiłek przejął inicjatywę – To ktoś zabił… My tylko chcemy żyć… Astor miał wielu wrogów…

– Co ty pieprzysz?! – kapitan zmarszczył czoło, brwi prawie zlały się w jedną, grubą krechę – Gdzie jest Astor?!

– On nie żyje panie – zaczął trochę składniej były strażnik a niedoszły bogacz – W magazynie, w dokach. Tam gdzie ten elf dał mu adres… Poszedł z Katem sprawdzić towar…On tam zaszlachtowany jak prosię. Puśćśccciiieee panie – objął Martina pod nogi i dodał szlochając – Ja tylko chcę żyć. Oni mogą tu wrócić!

– Jacy oni i co to za elf? – Martin skinął swoim ludziom by przeszukali gospodę – Jak odpowiesz będziesz żył!

– Dziękuję łaskawy panie – złodziejaszek zaczął całować buty Martina ten jednak kopnął go w twarz.

– Mów! – ryknął  tak, że ten z pałką znów zaczął wymiotować.

– Ten elf cożeście się zawżdy w wejściu zminęli – strażnik jeszcze drżał ale powoli zaczął się uspokajać pewny, ze ocali życie – On rozmawiał z naszym… z Astorem. Dał mu kwit do magazynu. Zapłacił zaliczkę i odszedł. Astor z Katem i jeszcze dwóch przed północą poszli sprawdzić co to za magazyn i co to za towar tam jest. No i już nie wrócili. To znaczy – dodał szybko widząc, że kapitanowi twarz czerwienieje – Ci dwaj wrócili. Powiedzieli, że Astor i Kat nie żywi, i uciekli. My też chcieli uciec bo ci co to zrobili mogą i gospodę najść. A to tylko – wskazał głową rozsypane skarby – Chcieliśmy zabezpieczyć aż…

– Gdzie szlachcic? – Martin wyciągnął miecz i przyłożył strażnikowi sztych do gardła, drugi znów zaczął wymiotować – Żyw?!

– Żyw, panie! – wykrzyczał ten rzygający jakby obwieszczał całemu światu wygraną na królewskiej loterii pantofelkowej – Na dole w spiżarni związany. Żyw… – dodał bezwiednie szlochając.

– Wypierdalać stąd – spokojnie powiedział Martin – i jak was tu jeszcze zobaczę to będziecie żałować, że wasze matki się urodziły.

Zanim skończył po strażnikach zostały tylko rozrzucone bogactwa i wymiociny.

– Karlos zarygluj drzwi i pozbieraj co lżejsze rzeczy – Martinowi zaświeciły się nieładnie oczy, pochylił się i podniósł jaspisową Sahirell – A później rozlej te szczyny – wskazał na butelki równiutko ułożone na półkach ponad kontuarem – Po podłodze i ścianach.

– Tak, panie – żołdak uśmiechnął się i z werwą wziął się do roboty a widząc, że Martin znika w korytarzu prowadzącym do piwniczki szybko schował kilka srebrnych sztućców za pazuchę.

Martin wszedł do niewielkiej izdebki śmierdzącej stęchlizną i kiszonymi ogórkami.

– Witaj g’Astoin – wesoło przywitał szlachcica, który powoli podniósł głowę. W jego oczach nie było bynajmniej radości na widok swego wybawcy. Z rezygnacją opuścił głowę.

– Co to nie cieszysz się książę na mój widok – Podszedł do szlachcica i wyjął krótki żołnierski nóż. Przez chwilę ważył go w dłoni. Ciął mocno. Powrozy opadły. G’Astoin znów podniósł głowę.

Wszedł jeden z żołnierzy.

– Skrępuj mu ręce i zaknebluj – Martin schował nóż i czule pogładził jaspisowe popiersie  – Później poszukaj tylnego wyjścia i podpalcie tę budę – odwrócił się i wyszedł na korytarz.

G’Astoin głośno westchnął i wyciągnął złożone ręce przed siebie.

 

*

 

Trakt z Lien na północ ku innym prowincjom Liemnu i Fiêren nazywano „Perłową Serpentyną”. Z racji tego, że dawniej był to jedyny szlak, którym transportowano perły i bursztyny wydobyte przez poławiaczy u wybrzeża prowincji Ŭoman. Teraz stał się najpopularniejszym szlakiem handlowym prowadzącym z południa na północ zachodnich mocarstw. Można nim było dotrzeć aż do Sadynii. Choć trzeba przyznać, że karawany kupieckie podróżowały tylko w uzbrojonych konwojach i to za dnia. Bo niestety chętnych na przewożone towary było więcej niż najemników skorych do ochrony karawan – i to za niezgorsze wynagrodzenie. Dlatego na wniosek Rady Gildii Kupieckich królewski skarbnik podjął decyzję o  wybudowaniu co dziesięć mil stanic gdzie podróżni mogliby bezpiecznie stanąć na noc i odpocząć. Stanice obsadzane były niewielkimi oddziałami gwardii a dodatkowo co trzydzieści mil była jeszcze odprawa podatkowa gdzie karawany płaciły jeden procent wartości przewożonych towarów. Było to więc pewne i intratne źródło wpływów do skarbca królewskiego. Dodatkowo szlak był patrolowany nawet przez przepatrywaczy i pograniczników królewskich.  Cóż, każda moneta ma jednak też i rewers. Oddziały grasantów były liczne i dobrze uzbrojone przez co potyczki zazwyczaj kończyły się niezmiernie krwawo. Ten właśnie trakt wybrał kapitan Martin, jako najbezpieczniejszą i najpewniejszą drogę powrotną do Fiêren. Jego trzyosobowy oddział eskortował ciasnym kordonem g’Astoina, który i tak nie miał szans na ucieczkę z rękami przywiązanymi do łęku siodła i nogami związanymi pod końskim brzuchem. Było już późne popołudnie. I do tego ciągle mżyło. Powoli zbliżali się do kolejnej stanicy. Podjechali do blokady z drabiniastego wozu przy, którym stało trzech gwardzistów z dziesiętnikiem.

– Zatrzymać się! – ryknął dziesiętnik z sumiastym wąsem – Coście za jedni i dlaczego ten człowiek jest związany?

Martin odwrócił się do g’Astoina i posłał mu zniewalający uśmiech. „Całe szczęście, że zakneblowaliśmy tego ciastocha” przemknęło mu przez myśl. Pochylił się z kulbaki i podał dziesiętnikowi glejt z królewską pieczęcią.

– Jestem kapitan Martin z przybocznej gwardii królewskiej – Dziesiętnik i pozostali żołnierze wyprężyli się niczym struny. Dziesiętnik zasalutował Martinowi. Mile połechtany kapitan kontynuował – Ten osobnik to niezwykle groźny przestępca. Polityczny – dodał komfrackim tonem do dziesiętnika, który z udawanym zrozumieniem pokiwał głową – A ja pod eskortą mam go dostarczyć samemu królowi. Więc jeśli łaska mości dziesiętniku…

– Tak jest kapitanie! – dziesiętnik odwrócił się i ryknął do swych żołnierzy – Odsunąć wóz!

Po chwili droga była przejezdna.

– Posłuchaj mnie uważnie dziesiętniku – Martin przepuścił swój oddział po czym kontynuował – Jeżeli będzie tędy jechał jakiś oddział bez kupców masz go przetrzymać do świtu pod pretekstem królewskiego zakazu podróżowania nocą. Jasne?

– Tak kapitanie! – dziesiętnik znów się służbiście wyprężył – Zatrzymać każdy oddział bez kupców do świtu!

Martin w pełni kontent uśmiechnął się do dziesiętnika.

– Jakże się zwiecie mości dziesiętniku? – spytał łaskawym tonem.

– Maloy, panie – odparł skonsternowany dziesiętnik.

– Wiedz panie Maloy, że wspomnę o tobie królowi. O tym z jaką sumiennością i zaradnością pełnicie swoje obowiązki.

– Ależ to zaszczyt panie! – Maloy wyraźnie pokraśniał – Nikt nie przejedzie!

– Oby, panie Maloy, oby – Martin pokiwał mu palcem po czym spiął konia ostrogami i pognał za swoim oddziałem.

 

*

 

Ujechali z dwie mile gdy nagle Karlos jadący w kordegardzie wyrwał Marina z zadumy.

– Panie ktoś stoi na drodze!

Kapitan podniósł wzrok. Wciąż siąpiło. Do tego zapadał już zmrok. Dostrzegł jednak zamazane kontury postaci stojącej na środku drogi. Nie spostrzegł nikogo więcej ale to mogła być zasadzka.

– Do broni – powiedział spokojnie do swoich ludzi – Ale czekajcie na mój rozkaz.

Sam też obnażył miecz. Karlos zarepetował kuszę reszta wyciągnęła długie miecze.

Powoli zbliżyli się do jednoosobowej blokady. Nieznajomy stał niczym posąg. Po czarnym jak noc płaszczu spływały strumyczki deszczu. Spod naciągniętego na głowę kaptura można było dostrzec tylko podbródek.

– Zejdź z drogi świnio – powiedział rozkazująco Martin wstrzymując konia gdy byli już zaledwie trzy jardy od nieznajomego – Bo każe cię wypatroszyć moim ludziom!

„Świnia” szybkim ruchem odrzuciła kaptur. Kruczoczarne włosy upięte w koński ogon opadły na plecy, sponad ramion lekko wychynęły jelce dwóch mieczy. Nieznajomy powoli podniósł głowę. Martin przełkną ślinę. Był to ten sam elf, którego minął w karczmie Astora. Nagle z zakamarków pamięci doszedł go przebłysk wspomnienia, wspomnienia, o którym wolałby zapomnieć. I ta twarz wykrzywiona bólem i rozpaczą. Twarz elfa.

– To ty? – bardziej stwierdził niż zapytał Martin – Ty jesteś…

Elf wbił spojrzenie w kapitana królewskich gwardzistów. Martinowi przeszedł zimny dreszcz po kręgosłupie. Spiął konia i krzyknął:

– Zabić go!

Zajęczała spuszczana cięciwa kuszy. Elf błyskawicznie odchylił się w bok, bełta zaledwie musną ciemne sukno płaszcze. Prostując się powoli znów wbił w Martina zimne spojrzenie czarnych jak najgłębsza otchłań oczu.

– Dalej na niego! – Martin przepuścił swoich ludzi szarżujących na elfa a sam uchwycił cugle konia g’Astoina i zaczął się z nim szarpać by obrócić go w stronę, z której przybyli.

Dwaj gwardziści uderzyli jednocześnie podjeżdżając z obu stron do elfa. Ten jednak nie wyciągnął broni, uchwycił wędzidło tego z prawej, mocno odbił się od ziemi i z niemożliwą wprost zręcznością skoczył pod szyją konia, wykonując w powietrzu półobrót wylądował za zaskoczonym jeźdźcem. Elf chwycił jego głowę i szybkim ruchem skręcił ją w bok. Trzasnęły pękające kręgi szyjne. Ciało zwiotczało i zsunęło się pod kopyta konia. Drugi z jeźdźców ciął poziomo chcąc trafić go przez pierś. Ten jednak odchylił się do tyłu kładąc się na wznak na końskim grzbiecie. Przestraszony koń skręcił ostro w lewo. To elfowi wystarczyło. Szybko wyprostował się wsadzając nogi w strzemiona. Szarpnął lejce w bok i do tyłu. Biedne zwierzę prawie zaryło zadem ale zdołało zawrócić. A czas był najwyższy bo Karlos odrzucił już kuszę i nacierał z krzykiem dodając sobie otuchy. Niewiadomo kiedy w rękach elfa znalazły się dwa ciemne jak noc ostrza. Starli się. Karlos pchnął z całej siły przechylając się w kulbace. Elf  lekką paradą odbił cios po czym drugi miecz wbił w odsłonięty tors Karlosa. Gwardzista ze stłumionym krzykiem zsunął się z konia. Na nieszczęście noga utknęła mu w strzemieniu i rozpędzony koń powlókł go wzdłuż traktu. Ostatni z gwardzistów zatrzymał się. Przez chwilę patrzył jak zahipnotyzowany na zbroczone krwią ostrze elfa po czym mocno okładając konia płazem miecza ruszył za znikającym za zakrętem wierzchowcem ciągnącym dogorywającego Karlosa. Elf obrócił się w kulbace w stronę Martina a to co zobaczył wywołało lekki uśmiech na jego ustach.

Martin szarpiąc się z koniem g’Astoina napotkał nieprzewidzianą przeszkodę w postaci samego szlachcica. G’Astoin szybko zdał sobie sprawę, że nieznajomy elf może być jego jedyną drogą do wolności. Jak tylko Martin złapał konia g’Astoina za uzdę szlachcic począł wiercić się, przechylać na boki i nawet nie zorientował się kiedy zawisł głową w dół pod brzuchem wierzchowca. Sznur, którym był skrępowany w kostkach wytrzymał ciężar ciała i zdesperowany szlachcic zaczął w myślach przeklinać chwilę, w której przyszła mu do głowy ten pomysł. Podkute kopyta skrzesały iskry o kamienisty trakt niebezpiecznie blisko jego głowy. G’Astoin w ostatnim geście rozpaczy zamknął oczy i począł w myślach wzywać na pomoc wszystkich znanych sobie bogów. Tymczasem Martin zrozumiał, ze jeniec jest już stracony, że nie zdoła umknąć razem z nim. Spojrzał w stronę elfa i zamarł w bezruchu. Jak można w tak krótkim czasie wyrżnąć trzech jego ludzi. Tymczasem elf właśnie odwrócił twarz w jego stronę. Martin na widok uśmieszku na jego ustach przez chwilę zmartwiał, jednak nie podjął walki. Krzyknął na konia i zawrócił w stronę ostatnio mijanej stanicy.

Elf pognał za nim. Mijając szlachcica lekko ciął krępujące mu kostki pęta. Szlachcic runął na ziemię boleśnie obijając głowę o kamienie. Koń na szczęście uspokoił się i tylko niepewnie przestępował z nogi na nogę. Tymczasem elf widząc, że nie dogoni kapitana przed stanicą jeden z mieczy schował do pochwy na plecach, drugim wziął potężny zamach i cisnął mocno wychylając się za końską szyję. Stal zafurkotała w powietrzu. Z chrzęstem łamanych kości miecz wbił się między łopatki Martina, a siła uderzenia wyrzuciła kapitana królewskich gwardzistów z siodła. Koń bez jeźdźca pognał dalej. Elf podjechał do leżącego w bezruchu ciała. Przechylił się w kulbace i wyszarpnął miecz. Przez chwilę patrzył jak krew kapitana spływa zbroczem i zaczyna kapać na mokrą od deszczu ziemię. Zawrócił konia, wytarł ostrze o płaszcz i podjechał do gramolącego się z ziemi szlachcica, który zdołał już wyjąć skrępowanymi rękami knebel z ust.

– Nie wiem kim jesteś, panie – powiedział lekko drżącym głosem – Ale wdzięcznym ci dozgonnie za zratowanie życia.

Widząc, że elf lekko się uśmiechnął słysząc słowo „dozgonnie” głośno przełknął ślinę. Nagle zdał sobie sprawę, że jest jedynym świadkiem zabójstwa królewskich gwardzistów. A świadków przeważnie nie pozostawia się przy życiu by mogli później uzewnętrznić się przed trybunałem sądu. Przeszedł go zimny dreszcz, jednak odwaga i desperacja wzięły górę nad strachem.

– Jeżeli zamierzasz panie pozbyć się świadka swych czynów – g’Astoin, iż serce trzepotało w nim jak przestraszony wróbel dumnie wyeksponował pierś – Zrób to szybko i wprawnie. Wiedz tylko, iż ja nie uważam, że to co widziałem to zbrodnia. Przeciwnie, w moich oczach uwolniłeś świat od potworów hańbiących mundur królewskiej służby – dodał z ogniem w oczach.

Elf bez słowa podniósł miecz – na co g’Astoin jeszcze bardziej pobladł – i spokojnie schował ciemne ostrze do pochwy.

– Konia już masz – głos miał dźwięczny i melodyjny – A to co z nim zrobisz zależy od ciebie.

Nagle za zakrętu wyłonili się trzej piechurzy. Jeden z nich prowadził zbroczonego krwią konia Martina. G’Astoin poznał Maloya – dziesiętnika z rogatki. Żołnierze z krzykiem zaczęli biec w ich stronę. Elf spiął konia, zjechał z traktu i zagłębił się w knieję.

Szlachcic niewiele myśląc wdrapał się na swego wierzchowca. Na ile pozwalały mu skrępowane w nadgarstkach ręce, uchwycił lejce i ruszył za elfem. Po chwili dogonił swego wybawcę.

Elf zatrzymał się. Niewiadomo kiedy g’Astoin poczuł zimny sztych miecza na szyi.

– Ty jedziesz traktem – powiedział zimno elf z błyskiem w oczach – Zrozumiałeś?

– Mam być przynętą, tak? – szlachcic zacisnął usta ale nie zawrócił konia – Ty czmychniesz w zarośla a żołnierze polecą za mną. Tak? Zresztą to bez znaczenia bo ćwierć mili dalej jest następna stanica. Nie mam szans. Wiesz o tym?

Elf mocniej naparł na ostrze. Kilka kropel krwi zajaśniało szkarłatem na metalu.

– Ty też nie masz wyjścia – elf rzucił szybkie spojrzenie na zbliżających się żołnierzy, z ochoczo wywijającym mieczem Maloyem na czele – Wybieraj!

– Winienem ci życie – g’Astoin spojrzał w oczy elfa. To co tam zobaczył nie za bardzo mu się spodobało ale wiedział, że tylko to mu pozostało – Jeżeli chcesz odebrać dług to twoja wola. Ale ja tam nie wrócę. Więc to ty musisz wybrać!

Elf głośno wciągnął powietrze. Sam nie wiedział czemu ma wątpliwości. Kiedyś nawet by z nim nie rozmawiał. Pogoń była coraz bliżej. Jeszcze raz spojrzał w oczy temu dziwnemu człowiekowi. Człowiekowi, dla którego duma znaczyła więcej niż życie. I zobaczył tam coś co dawno już utracił – nadzieję. Bez słowa schował miecz i spiął konia.

G’Astoin czuł, że najlepiej będzie jeżeli nic nie powie. Ruszył za elfem z przeświadczeniem, że zawdzięcza swemu wybawcy coś więcej niż tylko życie.

 

***

 

Długo milczeli jadąc obok siebie. Każdy pogrążony był we własnych myślach. G’Astoina nie opuszczała wizja ceremonii ślubnej z mytheńską „wampirzycą”. A o czym myślał elf? Tego nie potrafiły odgadnąć nawet starsze niż ludzki świat drzewa Lorien de’Sellar.

Słońce chyliło się już ku zachodowi, zabarwiając rubinowym blaskiem szumiącą knieję. Rdzawe refleksje nie bardzo podobały się Geronowi ale kapitan gwardii królewskie był uparty i zbyt dumny by przyznać się do błędu tym bardziej przed elfem. Zawrócił konia i poczekał aż wierzchowiec g’Astroina się z nim zrówna. Lekko chrząknął wybijając księcia z zadumy.

– Tak, Geronie? – następca tronu fiêreńskiego westchnął i zwrócił ku niemu pochmurne oblicze – Coś się stało?

– Niecały pacierz do rozwidlenia, panie – odparł rycerz rzucając uważne spojrzenie w stronę elfa. Widząc przynajmniej pozorną apatię towarzysza księcia kontynuował – Staniemy tam na noc. Konie odpoczną a i nam przed dalszą podróżą zda się rozprostować kości. No i dobrze się pożywić.

– Bacz jeno mości rycer – elf nawet nie podniósł nakrytej kapturem głowy– By nie ostawić kości wśród śmiechu tchórzliwych obdartusów i szumiącej kniei.

G’Astoin  i Geron spojrzeli po sobie. Rycerz przygryzł dolną wargę tak, że zalśniło na niej kilka kropli krwi.

– Nie czas na czcze słowa – warknął do elfa zły sama siebie, że dał się ponieść nastrojowi – A te pogróżki możesz sobie roztrzaść o kant swego zajęczego tyłka.

– Geron ma rację – g’Astoin niepewnie przytaknął głową – Musimy stanąć gdzieś jeszcze przed zmrokiem. A co ma być to będzie – dokończył sentencjonalnie a przed oczami znów stanęła mu przyszła żona.

– Głodnym – skwitował elf odrzucając kaptur – mam nadzieję, że macie w zapasach jakąś wędzoną polędwiczkę.

Rycerz jadący w kordegardzie skręcił właśnie z traktu w wąską ścieżynę prowadzącą w głąb kniei. Reszta orszaku z zapałem skazańców podążyła za nim.

 

*

 

Obozowisko już na nich czekało. Olbrzymia sterta chrustu przy rozpalonym ognisku z powodzeniem wystarczyłaby i na dwie noce postoju. Rycerze niezbyt skorzy do uganiania się po wiekowej puszczy za kolacją wyciągnęli suszone mięso i słynne fiêreńskie suchary. Jak tylko wjechali na rozświetlona polanę Geron wydał szybkie polecenia.

– Witheltz i Otto ustawicie czworoboczne zasieki wokół obozowiska – głos miał twardy i zdecydowany. Widać było że żołnierka jest jego żywiołem – Zajmiecie się też końmi: zwiążecie im przednie pęciny a paść mają się w obrębie zasieków. Ty Hugo rozłożysz kupki chrustu w narożnikach zasieków, tylko gęsto poprzetykaj je smolnymi szczapami. Ulbrecht przygotuj strawę. A ty Swen nie spuszczaj oka z księcia.

Rycerze bez słowa rozeszli się do wyznaczonych zajęć. Elenthil i g’Astoin zeskoczyli z wierzchowców. Elf zaczął się gimnastykować. Książe zaczął się rozglądać dookoła próbując ukryć pod maską zadumy targający nim lęk i obawy prze mrocznym gąszczem. Gdzieś w kniei zahukał puchacz. Po chwili zawtórowało mu wycie wilka. W każdym bądź razie g’Astoin miał nadzieję, że to był wilk. Odwrócił się szybko i zauważył stojącą za nim postać. Swen oparł na przedramieniu obnażony miecz. Od płytowej zbroi odbijały się żółte refleksje ognia. Rycerz lekko skłonił głowę gdy ich spojrzenia się spotkały. G’Astoin poczuł się pewniej. Pewnie elf jak zwykle przesadza – przemknęło mu przez myśl. Jednak elf w tylko sobie znany sposób wyczuł tę zmianę nastroju.

– Strach jest naturalnym odruchem istot myślących, przyjacielu – powiedział spokojnie wpatrując się w gąszcz. Zaskoczony g’Astoin zwrócił ku niemu twarz – Nie myl go jednak z udawanym poczuciem bezpieczeństwa. Las nas obserwuje odkąd zjechaliśmy z traktu – elf spojrzał mu w oczy i zasiane ziarenko nadziei jakby zamarzło pod tym zimnym spojrzeniem – I obawiam się, że nie tylko z samej ciekawości. Zachowuj się naturalnie i nie pozwól swym myślom sprowokować Lorien. Bacz na swe myśli – dodał elf z naciskiem.

– Co ty bredzisz, elfiak? – baryton Gerona zabrzmiał w przesyconym ziołami powietrzu jak huk gromu – Widheltz i Otto przeczesali okolicę i nie znaleźli żadnych niepokojących śladów. Okolica wygląda na bezludną. Tylko kilka tropów jeleni i wilków. Zresztą już wcześniej tu popasaliśmy. Nic nam nie grozi, Wasza Wysokość – zwrócił się do księcia –  Jedynym zagrożeniem są chore urojenia tego elfa. Nie rozumiem panie dlaczego pozwalasz mu wałęsać się przy swojej osobie – dodał sugestywnie kładąc dłoń na rękojeści miecza.

Elf posłał mu szyderczy uśmiech ale nic nie powiedział. Usiadł tylko w cieniu rozłożystej lipy i nakrył głowę kapturem jakby szykował się do snu. Książe chrząknął zakłopotany. Zrozumiał uśmieszek elfa i lekko się skrzywił. Przecież to nie elf się za nim włóczył.

– Dość już tych sporów – starał się nadać głosowi rzeczowy ton – Ty Geron dopilnuj swych ludzi. Tuszę, że wiesz co robisz.

Rycerz ukłonił się księciu i odszedł w stronę ogniska. G’Astoin przysiadł ciężko przy elfie.

– Nie podoba mi się to miejsce – tym razem nie zdołał ukryć drżenia w głosie – I o co ci chodził z tymi myślami? Elenthil – lekko szturchnął elfa w ramię – Śpisz?!

Elf coś odmruczał po czym odwrócił się na bok i znów zamarł w bezruchu.

– Jak możesz teraz spać do kroćset? – Książe był wyraźnie zbulwersowany obojętnością swego towarzysza – Przecież jutro możemy już się nie obudzić?!

Elf usiadł i odrzucił kaptur.

– Masz rację, z tego wszystkiego zapomniałem o głodzie – wstał i ruszył do ogniska gdzie Ulbrecht rozwijał pakunki z mięsem i sucharami. Wrócił po chwili niosąc kilka pasków wędzonego mięsa, garść sucharów i bukłak z wodą.

– Masz ochotę, wziąłem też dla ciebie? – powiedział najobojętniejszym tonem na świecie.

Książe machnął z bezradnością ręką ale nic nie odrzekł. Wziął suchara i pasek mięsa. Jedli w milczeniu. Elf przyłożył bukłak do ust. Podał g’Astoinowi. Ten ledwie zamoczył go usta.

– Czy ty się nigdy nie boisz? – spytał po chwili patrząc na niego z uwagą – Przecież sam nas ostrzegałeś przed  Lorien, a teraz najzwyczajniej w świecie demonstrujesz swą obojętność. To chore.

– Chory jest irracjonalny lęk przed tym czego nie można dostrzec – elf ponownie przechylił bukłak – Las wyczuwa twoje myśli. Twoje lęki i obawy. Ale także twe niegodziwości, najskrytsze pragnienia i uniesienia. Nie musisz więc się niczego obawiać. To od ciebie samego zależy co tu się wydarzy. A wydarzy się na pewno. Uwierz mi – dodał z zimnym uśmiechem kata pocieszającego swą ofiarę, że nie będzie cierpiała.

G’Astoin uwierzył. Wziął pusty już prawie bukłak.

– Tedy co mam robić? Nawalić się i czekać na to by twoi bracia zrobili mi sekcję bez znieczulenia? – w jego głosie zabrzmiała nuta bezradności i rezygnacji.

Elf znów nakrył głowę kapturem i kocim ruchem się przeciągnął.

– Wyśpij się – odparł, spokojnie układając się na miękkim mchu – O świcie wszystko się rozstrzygnie.

 

*

Przybyli gdy szarość świtu zaczęła przesączać się przez pogrążony jeszcze we śnie las. Było ich dwoje. Nie kryjąc się wyszli z gąszczu bezgłośnie niczym duchu. Mężczyzna i kobieta. Elfy. Ona z dwoma lekko zagiętymi szablami w dłoniach, których ostrza zwróciła ku ziemi, on z wysmukłym dwuręcznym mieczem pozornie niedbale opartym na ramieniu. Elenthill lekko podkurczył nogi. Wiedział, że dla rycerzy nie ma już ratunku. To byli Azahir ell’Blord. W czasie snu ręce miał splecione za głową więc teraz tylko zacisną dłonie na rękojeściach mieczy i czekał. Pierwszy zauważył ich Swen, który całą noc czuwał przy księciu.

– Do broni – ryknął i stanął przed g’Astoinem oddzielając go od elfów.

W oka mgnieniu wszyscy rycerze byli na nogach. Zabrzęczały płyty zbroi, błysnęły obnażone miecze.

– Widheltz i Otto do księcia – głos Gerona był twardy i spokojny. Widząc wroga poczuł się pewniej – Hugo i Ulbrecht zajdziecie ich od flanki.

Rycerze bez słowa wypełnili rozkazy. Poorane bliznami twarze i zimne spojrzenia znamionowały bitewne doświadczenie. G’Astoin zerwał się z nietęgą miną. Widząc jednak, że napastników jest tylko dwóch odetchnął z ulgą i złapał rękojeść rapiera.

– Nie dotykaj broni – głos elfa przeciął powietrze niczym ostrze miecza – Jeżeli chcesz żyć nie dotykaj broni – powtórzył i jednym, płynnym ruchem wstał. Dwa ciemne ostrza lekko zabłysły w szarości poranka.

G’Astoin zaciął usta ale opuścił dłoń. W głosie elfa było coś co sprawiło, że książę poczuł w żołądku zimną kulę.

– To tylko jakieś elfie łazęgi – warknął Geron kierując głownię miecza w górę. Ugięte w łokciach ręce zatoczyły małe półkole od piersi do prawego boku – Do tego to aż dwie łazęgi. Hugo i Ulbrecht czekajcie na mój znak. I uważajcie. W krzakach może ich być więcej.

– A jeżeli ci w krzakach mają łuki – elf opuścił ostrza ku ziemi – To co wtedy uczynisz panie rycer?

– Nie twoja sprawa – warknął Geron – I trzymaj się od tego z daleka.

Napastnicy zatrzymali się bez słowa dziesięć stóp przed Geronem. Hugo i Ulbrecht zaszli ich z boku.

– Czego tu chcecie? – powiedział groźnie Geron wbijając wzrok w twarz mężczyzny. Na elfkę nawet nie spojrzał chociaż było na co popatrzeć. Była piękna i dzika. W jej kocich ruchach było tyle gracji, że zdawała się unosić nad zieloną trawą. Włosy zaplecione miała w dredy i poprzeplatane kolorowymi koralikami. Ubrana była w szary, opinający jej smukłe ciało strój. Elf ubrany był na czarno. Długie, białe włosy spięte miał w kuca.

– Czego my tu chcemy, człowieku? – odparł spokojnie elf z zimnym uśmiechem – Lorien de’Sellar należy do Starszego Ludu. Każdy człowiek, który nie uszanuje świętej puszczy zginie.

– To się jeszcze okaże – syknął Geron – Zabić to elfie ścierwo.

Hugo zdążył zrobić pół kroku gdy elfka zawirowała przy nim w śmiertelnym piruecie. Wąskie ostrza szabel przecięły z sykiem powietrze i głowa rycerza wyleciał w powietrze spadając u stóp g’Astoina. Książę cofnął się z przerażeniem, zahaczył o wystający korzeń i runął niczym długi na plecy. Przez chwilę łapał powietrze. Gdy znów spojrzał na pole walki pobladł jeszcze bardziej. Ulbrecht leżał na ziemi dosłownie przecięty na pół przez miecz elfa, który właśnie ściął się z Geronem. Stary rycerz wiedział, że ten napastnik jest zbyt szybki więc uderzył potężnym ciosem z góry z nadzieją, że nawet jeżeli jego przeciwnik zasłoni się przed ciosem to siła uderzenia pchnie tak miecz elfa, że ten uderzy go w pierś lub wytrąci mu oręż z ręki. Nie przewidział jednak, że elf jest aż tak szybki – nieludzko szybki i zdoła tanecznym obrotem uniknąć ciosu. Gdy miecz rycerza uderzył w próżnię i pociągną za sobą Gerona elf zawirował i prawie niewidocznym ciosem uderzył końcem sztycha w szyję rycerza. Geron zachwiał się i wypuścił miecz. Krew z rozciętej tętnicy bluznęła na kilka jardów. Stary rycerz padł na kolana i dłońmi próbował zatamować krwotok gdy nie wiadomo skąd znalazła się przy nim elfka i wbiła obydwa ostrza tuż u nasady szyi, tam gdzie kończy się płyta napierśnika. Geron spojrzał gasnącym spojrzeniem w jej zimne oczy i charcząc osunąłł się na ziemię. Po chwili jego ciało znieruchomiało. Widheltz i Otto z głośnym okrzykiem rzucili się na elfa. Nie mięli jednak żadnych szans. Elf wziął potężny zamach. Elfickie ostrze zafurkotało w powietrzu i z głośnym chrzęstem miażdżonych  kości przebiło pancerz. Siła uderzenia odrzuciła Swena w tył na księcia. Nieruchome ciało rycerza przygniotło g’Astoina. Tymczasem elf wykorzystując siłę bezwładności wykonał następny obrót i skoczył pomiędzy Widheltza i Ottona, ograniczając do minimum skuteczność ich mieczy. W jego dłoniach nie wiadomo skąd zalśniły ostrza sztyletów. Uderzył równocześnie trafiając Widheltza w skroń a Ottona pod pachę i zanim ich miecze go dosięgły skoczył pod nimi i przeturlał się po miękkiej trawie. Gdy elf stanął na nogach rycerze równocześnie runęli na ziemię. Tylko rękojeści sztyletów sterczące z ich ciał wskazywały na to skąd przyszła śmierć. G’Astoin zdołał zepchnąć z siebie ciało Swena i czerwony od krwi rycerza stanął na trzęsących się z wysiłku nogach. Wbił spojrzenie w nic nie wyrażającą twarz elfa i czekał na śmierć. Tymczasem elfka ruszyła w jego stronę. Poruszała się niczym górska puma. Błysnęły uniesione do ciosu szable. Nagle tuż przy księciu przemknął jakiś cień. Posypały się iskry gdy zderzyła się szlachetna stal. Elfka odskoczyła ze zdziwieniem na twarzy. Elenthill dokończył obrót i w lekkim rozkroku stanął przed g’Astoinem odgradzając go od napastników. Ciemne ostrza jego mieczy zdawały emanować delikatnym blaskiem. Elenthill rzucił elfce drwiący uśmiech po czym zwrócił się do elfa:

– Assir alievr an’Makiver piell vis manth – głos miał spokojny lecz znać było w nim nutę gniewu.

Elf na te słowa wyraźnie spochmurniał jednak zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć elfka parsknęła niczym rozgniewana kotka i skoczyła ku Elenthillowi. Ten jednak zasłonił się błyskawiczną paradą i zanim elfka zdążyła odskoczyć natarł. Jednym mieczem uderzył z półobrotu, płasko na wysokości piersi. Elfka z wyraźnym trudem sparowała cios obydwoma szablami. Wtedy Elenthill drugim mieczem uderzył od dołu trafiając pomiędzy nogi elfki. Ostre jak brzytwa ostrze zatrzymało się zaledwie o pół cala od jej krocza. Elfka nie poruszając głową spojrzała w dół na ciemną stal i głośno przełknęła ślinę. Elenthill znów drwiąco się uśmiecjną.

– Azevir vis manth! – krzyknął elf podnosząc w pokojowym geście ręce w górę. W jego oczach było widać nie tylko obawę przed tym co mogłoby spotkać jego towarzyszkę. G’Astoinowi zdało się, że dostrzegł tam podziw i szacunek – Wes an’Makiver up’Sirveen il’Deziverrin.

– Dsiir up’Andavariell – powiedział spokojnie Elenthill chowając miecze do pochew na plecach. Odwrócił się od pobladłej elfki i podszedł do księcia.

– Gdybyś wyciągnął rapier musiał bym sam cię zabić – a widząc zdumione spojrzenie g’Astoina dodał – Takie tu jest prawo. Każdy człowiek, który w jakikolwiek sposób okaże złe zamiary nigdy nie opuści Lorien de’Sellar. Ty nie obnażyłeś broni. Nawet wtedy gdy ta kocica chciała cię zabić. Dlatego ona nie miała prawa zrobić ci krzywdy. Powinna cię wysłuchać, dowiedzieć się co cię sprowadza do świętego lasu elfów. Mogłem ją zabić i było by to zgodne z tym prawem – dodał z brzydkim uśmiechem – Ale wtedy musielibyśmy opuścić Lorien i to nie koniecznie żywi. Teraz on – wskazał na elfa, który wyszarpnął już miecz z ciała Swena i oczyszczał go o płaszcz rycerza – Musi doprowadzić nas do przywódcy Azahir ell’Blord – Andavariella. Przynajmniej na razie jesteśmy bezpieczni.

– Co więc…

– Nic nie mów – przerwał mu elf – oni nie są sami. Na jeden znak tego elfa wyglądalibyśmy jak jeże naszpikowani strzałami. Dlatego jej nie zabiłem. Ale nie odzywaj się dopuku oni sami cię o to nie poproszą. Zrozumiałeś?

G’Astoin przytaknął głową i położył mu dłoń na ramieniu. Elf lekko się uśmiechnął.

– Dość tych czułości – mruknął i odwrócił się ku elfom – Visser dsiir up’Andavariell.

Elf skinął głową, odwrócił się i ruszył w stronę gąszczu. Elfka z pochmurną twarzą poczekała aż ją miną po czym zamknęła pochód.

Elf prowadził ich pewnie. Ani razu się nie odwrócił by sprawdzić czy nadążają. Odkąd opuścili polankę nie wypowiedział też ani słowa. Elenthill nie przerywał milczenia. Uważnie obserwował otaczający ich zewsząd gąszcz. Naliczył kilkanaście cieni podążających za nimi niczym duchy puszczy. Książę szedł lekko sapiąc z wysiłku, z uporem wpatrując się w plecy podążającego przed nim Elenthilla. Odkąd spotkał go tego pamiętnego razu na trakcie życie jego całkowicie się odmieniło. Podziwiał swego nowego towarzysza za wytrwałoś i upór w dążeniu do celu. Tak naprawdę nic o nim nie wiedział a elf specjalnie nie kwapił się do tego, by się przed nim uzewnętrzniać. Jednak wierzył, że nie tylko przeznaczenie skrzyżowało ścieżki ich życia. Książę wierzył w bogów, w to, że cały porządek na świecie zależy od ich dobrej lub złej woli. I o ile przymusowy ślub z tą „mytheńską wampirzycą” nie był przejawem dobrej woli stwórców o tyle postawienie na jego życiowej drodze elfa świadczyło o boskiej opatrzności. Tak, ścieżki życia. Elf kilkakrotnie zratował mu życie. Nigdy nic za to nie oczekiwał. Po prostu pomógł tak jak potrafił najlepiej. G’Astoinowi przemknęło prze myśl, że nigdy nie miał prawdziwego przyjaciela. Owszem, przytakujących mu pochlebców i komfrackich, którzy widzieli w nim tylko następcę tronu  miał wielu na dworze. Ale nikt nie widział w nim zwyczajnego człowieka, przepełnionego niepewnościami i obawami. Wiele razy potrzebował tylko dobrego słuchacza i powiernika myśli. Dopiero ten tajemniczy elf zdobył jego zaufanie i przyjaźń. Tak, Elenthill mimo, iż pewnie nawet nie zdawał sobie z tego sprawy był jego najlepszym i jedynym przyjacielem. Mimo, iż zdawał się być nieprzystępny i zamknięty też potrzebował czyjegoś towarzystwa. Elf był straszliwie samotny. Książę czuł, że ma to jakiś związek z kobietą ale zawsze gdy zaczynał ten temat elf zamykał się w sobie lub po prostu odchodził. Wracał wtedy po pewnym czasie i zatapiał się we własnych myślach. G’Astoin potrafił uszanować jego uczucia. Nigdy już więcej nie wznawiał tematu. Czekał aż elf sam się przed nim otworzy. Rozumiał go i nie chciał zerwać tej cienkiej więzi przyjaźni, która się między nimi narodziła. Dzisiaj był pewien, że zginie. I był na to gotów. Nie bał się. I Elenthill znów uratował mu życie. Wiedział, że może skończyć naszpikowany strzałami. Jednak nie zawachał się nawet przez chwilę. Wiedział dużo o elfickich obyczajach – w końcu był jednym z nich. Może właśnie ta wiedza uratowała im obu życie. Książę znów przyjrzał się uważnie postaci swego przyjaciela. Kocie ruchy, emanująca z nich szybkość i zwinność wskazywały, że nie był zwyczajnym banitą. Widział co ci dwaj potrafią. Widział jak uzbrojeni i zakuci w zbroje, doświadczeni w wielu bojach rycerze, padają pod ich ciosami. Widział też z jaką łatwością Elenthill poradził sobie z elfką. Widział też wyraz twarzy tego elfa. Tak, Elenthill nie był zwyczajnym elfickim banitą. Był kimś kto chciał zapomnieć o przeszłości, odcinając się od swego ludu. Wybrał samotność i tułaczkę. Choć przyświecał temu jakiś cel. Bez powodu nie przybyliby do Lorien de’Sellar. Wiedział, że prowadzi go tu jakaś mroczna tajemnica. Elf mścił się. Zabił Astora i Martina. Właściciel karczmy musiał na to zasłużyć jakimś haniebnym czynem. Kapitan mimo, iż nosił królewskie barwy też nie zawsze był żołnierzem. Przynajmniej w to wierzył książę. Poznał elfa na tyle by wierzyć w słuszność jego postępowania. Na tyle by mu zaufać. Chociaż wiedział też, że jego towarzysz ma bardzo złożoną osobowość. Pod płaszczykiem małomówności i opryskliwości nie zdołał ukryć romantycznej duszy. Jakaś cząstka jego próbowała dać światu znać o sobie. O tym, że dawny Elenthill wciąż żyje. Mimo, iż przysłonięty cieniem przeszłości to wciąż snuje się po ziemi w poszukiwaniu tej zagubionej cząstki siebie. Nagle g’Astoin potknął się i gdyby nie plecy Elenthilla wyłożyłby się jak długi. Gdy znów spojrzał przed siebie spowiła ich mlecznobiała mgła. Niczym blady całun śmierci przesiąknęła go zimna wilgoć. Mimowolnie wstrząsnęły nim dreszcze. Poczuł w żołądku zimną gulę lęku przed tym co mogło czaić się przed nimi w niewidocznej gęstwinie. Tempo marszu jakby zmalało. Nagle mgła równie niespodziewanie jak się pojawiła zniknęła i oczom księcia ukazał się widok, który zaparł mu dech w piersiach. Na olbrzymiej leśnej polanie wśród rozłożystych leśnych olbrzymów pięło się ku niebu wspaniałe elfickie miasto. Miasto jak z baśni. Żywe gałęzie i pnącza tworzyły niesamowite budowle. Wszędzie tętniło życie. Powietrze przesycone wonią kwiatów rosnących dosłownie wszędzie niosło ptasią melodię ku słońcu. Elfickie domki były niesamowicie barwne. Prócz kwiatów i pnączy spowijały je też pajęcze sieci mieniące się wszelkimi kolorami tęczy. Przeważnie były to splecione z gałęzi domki, do których można było dostać się po drabinkach z lian lub po prostu skacząc z jednego drzewa na drugi. Wszędzie pełno było elfów. Zdawali się w ogóle nie dostrzegać nowo przybyłych. Roześmiane dzieci pluskały się w zielonych wodach strumienia przepływającego przez środek polany. Kilkunastu elfów tańczyło na olbrzymim pniu drzewa, które musiało być kilkakrotnie większe niż wszystkie drzewa na tej polanie. Elfki w zwiewnych tunikach jakby utkanych z mgły bardziej przypominały leśne boginki niż istoty z krwi i kości. U mężczyzn przeważały skórzane stroje czasami tylko zastąpione bawełnianymi szatami. Kilka głosów śpiewało wśród koron drzew a wiatr zanosił tę radosną pieśń ku przestworzom. Kilkunastu walczyło na polanie osłoniętej parawanem krzewów od pozostałych. Ci ubrani byli tylko w luźne spodnie sięgające kostek przepasane szarfą. Boso, z nagimi torsami wyglądali niczym demony wojny. Liczne tatuaże zdawały się tańczyć na ich ciałach. Fantazyjnie stylizowane fryzury przydawały im wygląd jakiś baśniowych stworów. Były tam też dwie elfki. Te miały dodatkowo piersi przewiązane przezroczystymi szarfami. Bardziej po to by nie przeszkadzały w walce, niźli po to by zasłonić swe powabne kształty przed widokiem innych. Większość walczyła dwoma mieczami lub szablami. Kilku ściskało miecze dwuręczne przypominające z wyglądu limeńskie bastardy. Ich walka bardziej przypominała taniec przeplatany pokazami akrobatycznymi niż śmiertelną sztukę zabijania, której próbkę widział książę na polanie. Doszli już prawie do środka polany gdy g’Astoin zobaczył kolejny niesamowity widok. Jasnowłosy elf z twarzą pomalowaną na niebiesko rozmawiał z czarną panterą i jaguarem! Tak, on rozmawiał ze zwierzętami! Książę był pewien, że zwierzęta patrzą się na niego ze zrozumieniem. Puma lekko pomrukując ocierała się o swego rozmówcę a ten delikatnie drapał ją za uchem na co ta reagował z wyraźnym zadowoleniem. Nagle g’Astoin przeniósł wzrok na siwowłosego starca, który gładził gruby pień dębu i zamarł w bezruchu. Drzewo wyraźnie zafalowało a jego konar lekko się skręcił.

– Witaj w Lorien de’Sellar – Elenthill stanął przed nim z lekkim uśmiechem na twarzy. Z uśmiechem jakiego książę jeszcze nie widział na jego twarzy. Z uśmiechem rozmarzonego dziecka, które w końcu odnalazło mamę – Witaj przyjacielu w Asir ap’Haniver – Mieście Snów. Jesteś pierwszym człowiekiem, który żywy postawił tu stopę. Uszanuj to i więcej już nie przystawaj. Będzie jeszcze czas by nacieszyć oczy. Ruszaj.

Elf lekko popchnął go w stronę czekającego na nich przed rozłożystym bukiem przewodnika i ruszył za nim. Oczom człowieka ukazała się całkowicie nie pasująca tu wieża z białego marmuru u podnóża, której siedziały dwa hipogryfy. Legendarne stwory wyglądały jak kamienne rzeźby. O tym, że nie były tylko wytworem wyobraźni jakiegoś lokalnego artysty świadczyły pałające, czerwone oczy, których nie spuszczały z g’Astoina. Księciu zrobiło się bardzo zimno. Poczuł jak te okropne stwory wdzierają się w jego głowę i czytają w jego myślach. Nienaturalnie nie fizyczny ból był tak mocny, że g’Astoin padł na kolana trzymając się za pulsujące skronie.

– Człowiek może przejść – rozległ się po chwili głos dobiegający jakby z wnętrza studni – Ten Który Kroczy W Mroku będzie mu towarzyszył. Oboje podążą ścieżką snów i rzucą wyzwanie temu Który Nigdy Nie Śpi. Tak rzecze Noc.

– Tak też rzecze Dzień – powiedział drugi z gryfów nie poruszając żadnym z mięsni pyska – Niech prawda kroczy przed wami a kłamstwo pozostanie w cieniu waszych lęków. Algirion Tas an’Dar – Ten Który Niesie Światło, czeka.

Wieża zniknęła zmieniając się w ciemny wlot do groty. Elf i człowiek powoli zagłębili się w mrok.

 

*

 

C.D.N.

Leave a Reply