Księga I : Wieża Mgieł (Rozdział I: Przymierze)

Michał „Shergar” Tronina                                                                                Rozpoczęto pisanie w roku 1999.

 

Almanach Zapomnianych czyli przypowieść o zmierzchu magii.

 

Księga I : Wieża Mgieł.

 

Wszystkim elfom i krasnoludom żyjącym wśród nas.


 

Preludium.

 

Stary, pomarszczony krasnolud leniwie kołysał się w bujanym fotelu. Ten dziwny mebel sklecony był z najprzeróżniejszych, nie pasujących do siebie kawałków: pogiętego arkusza blachy, złamanego koła od wozu, starego płótna a nawet warkocza z końskiego włosia. Zasiadający w nim wiekowy krasnolud był całkowicie łysy, a biała jak śnieg broda sięgała poza baryłkowaty brzuch. Wydawało się, że starzec drzemie gdyż jego pierś unosiła się w płytkim, choć równym oddechu. Jednak spod przymrużonych powiek, wciąż bystre spojrzenie świdrowało stadko hałasujących dzieci.

– Dziadku, śpisz? – krzyknął rudy malec ciągnąc starca za brodę.

– O, nie śpisz – zapiszczała radośnie dziewczynka widząc gniewny grymas na pomarszczonej twarzy.

– Dziadku, opowiedz nam jakąś historię – poprosił kurpulętny malec próbujący wdrapać się na kolana starca.

– Tę o zwycięzcach pradawnych bitw – zapiszczała dziewczynka.

– Nie – zaprotestował rudzielec. – Tę o zapomnianej księdze.

– Przcież to ta sama opowieść – skrzywił się grubasek, który w końcu zdołał usadowić się na kolanach krasnoluda. – Niech będzie ta o Smoczym Królu.

– Złaź ze mnie mały szkodniku – burknął starzec otwierając oczy. – Pewnie sprawdzasz czy jeszcze żyję, co?

– Wcale nie dziadku – zapewnił grubasek, ale posłusznie zsunął się na marmurową posadzkę. – Chcieliśmy tylko jeszcze raz usłyszeć opowieść o księciu Elianie.

– I o smokach – dodał rudzielec.

– I o tobie dziadku – zapiszczała dziewczynka.

– Nie widzicie, że jestem zajęty.

– A co robisz dziadku? – zapytała dziewczynka z rozdziawioną buzią.

– Bujam się i czekam na śmierć.

– To zanim przyjdzie może opowiesz nam jakąś historię? – grubasek nie dawał za wygraną.

– Prosimy! – krzyknęła chórem dziatwa.

– Dobra, już dobra – mruknął starzec i sięgnął po dość pękaty gąsiorek. – Tylko przestańcie szczebiotać mi nad uchem.

– Babcia nie pozwala ci tego pić – zauważyła z groźną miną dziewczynka. – Mówi, że to ci szkodzi.

– W moim wieku już nic nie szkodzi, Modraczku – krasnolud lekko się uśmiechnął i pociągnął spory łyk samogonu. – No może prócz babci. Chyba jest pomiędzy nami zbyt duża różnica płci…

– Co?

– Nic, nic. Dobra, siadajcie i… Grima złaź z tego kufra!

– Ale ja tylko chciałem dotknąć twojego topora – zaczął tłumaczyć się chłopiec zeskakując ze skrzyni, która lata swojej świetności miała już dawno za sobą.

Sędziwy krasnolud wbił wzrok w wiszący nad kominkiem topór. Oczy starca zrobiły się nagle dziwnie wilgotne i błyszczące. Ostrze topora było wyszczerbione i pęknięte a drewniany trzonek był w połowie zwęglony.

– Tak, to były piękne czasy – w głosie krasnoluda przebrzmiała smutna nuta. Tylko dziewczynka zauważyła, że onegdaj legendarny wojownik ukradkiem otarł toczącą się po policzku łzę. Runy na zniszczonym ostrzu na chwilę zalśniły błękitnym blaskiem. – Pamiętajcie, że kiedy nadchodzi odpowiednia pora w każdym sercu rodzi się odwaga. Tak też było i ze mną…

 

 

Prolog.

 

         Poranne słońce nieśmiało wychynęło sponad szarego horyzontu i ciepłymi promieniami pieściło wynurzający się z mroku krajobraz. Mgła zalegająca Wyżynę Traw powoli opadała odsłaniając wzgórza okalające wysoką górę, której szczyt skuwała lodowa kopuła. Wierzchołek błysnął w złocistych promieniach niczym grot włóczni wyzywający pradawnych bogów uśpionych pośród błękitnych przestworzy. U podnóża bezimiennej góry zebrali się wszyscy przedstawiciele pierwotnych ras zamieszkujących krainy Avar al’Aden. Wielobarwne elfickie namioty zaścielające Wyżynę Traw ożywiły ten ponury, szary krajobraz. Solidne krasnoludzkie wozy okute żelazem i miedzią przypominały ogromne żuki mozolnie brnące przez rozmiękłą ziemię. Tylko wprawny obserwator dostrzegłby niezliczone cienie wyłaniające się z chropowatych ran pokrywających górę. Rahghath gath’Hggarth, jaszczuroludzie bardzo niechętnie opuszczali swój podziemny świat, ale nawet oni odpowiedzieli na zew Algiriona Tas an’Dara. Niziołków jak zwykle nie obchodziło nic poza własnym brzuchem. Przybyło tylko kilku delegatów, którzy cały czas grzali się przy ogniu opychając się przy tym słodkimi bułeczkami z serem i popijając mocnym korzennym piwem. Z dalekiej północy przybyli Łowcy. Z wyglądu przypominali swych elfickich krewniaków, z tym tylko wyjątkiem, że wszyscy byli albinosami. Niezwykle biała, prawie, że przezroczysta skóra, czerwone oczy pozbawione białek i długie śnieżnobiałe włosy przydawały im wygląd zimnych zjaw. Poruszali się bezgłośnie i niczym duchy przemykali pomiędzy kwiecistymi namiotami. Krasnoludowie na ich widok zabobonnie spluwali przez ramię. Z dalekiego wschodu przybyli Endarowie, istoty, których esencją była magia. Ci zdawali się unosić ponad zamarzniętą ziemią, a z wyglądu przypominali błękitne obłoki pulsujące niesamowitym blaskiem. Potężny złotopióry orzeł ze szczytu góry ciekawie obserwował kotłujących się w dole przybyszów. Brakowało tylko tajemniczych istot zamieszkujących Kryształowe Szczyty, ale ci jeszcze nigdy nie zniżyli się do obcowania ze śmiertelnikami. Elfowie nazywali ich Suniv e’Sihran, Istoty z Chmur. Nie przybył też władca ludzkich narodów, ale to właśnie z rozkazu Algiriona się spóźniał. Orzeł otworzył dziób i głośno krzyknął. Kilkaset jardów pod nim na ogromnej, wykutej w skale platformie zgromadzili się przywódcy prawie wszystkich ras zamieszkujących krainy Avar al’Aden. Kiedyś wznosiła się tutaj starożytna cytadela, w której czeluściach ukryła się Trójca. Koalicja śmiertelników zdołała w bitwie u stóp bezimiennej góry pokonać nieumarłe hordy. Elficcy magowie i Endarowie użyli swych mocy, aby raz na zawsze zniszczyć to plugawe miejsce. Jednak platforma, w której centralnym punkcie stał ołtarz ofiarny poświęcony Trójcy oparła się ich magii. Szary kamień z licznymi zagłębieniami wypełnionymi zakrzepłą krwią wciąż emanował aurą mrocznych rytuałów. Dusze ofiar składanych w przerażającym akcie bólu i cierpienia na zawsze zostały uwięzione w tym kamieniu. Orzeł rozpostarł skrzydła i majestatycznie sfrunął wprost ku otaczającym ołtarz postaciom. Potężny król przestworzy przycupnął na zbrukanym niewinną krwią kamieniu. Ostre pazury skrzesały snopy iskier. Powietrze zawibrowało i orzeł w błękitnej mgiełce przeistoczył się w humanoidalną postać. Mężczyzna był bardzo wysoki i cały przybrany w biel. Powłóczysta szata lekko falowała na wietrze. Proste białe włosy kaskadami opadały na wąskie ramiona. Jednak najbardziej niesamowite były oczy, które zdawały się jednocześnie palić i mrozić, każdego kto odważył się w nie spojrzeć. Mężczyzna powiedział coś cicho w gardłowej mowie i plugawe miejsce kaźni rozsypało się w pył. Wszyscy z szacunkiem pochylili głowy.

– Witaj, Algirionie – pozdrowił go wysoki elf, o kruczoczarnych włosach gęsto już poprzetykanych srebrnymi nićmi. – Twoje zaproszenie jest dla nas najwyższym zaszczytem. Jednak miejsce na spotkanie wybrałeś dość nieoczekiwanie – przy ostatnich słowach elf gwałtownie zakaszlał. Szybko starł białą jak śnieg chusteczką karminową pianę, która wystąpiła na usta. Nie zdołał jednak uniknąć czujnego wzroku Endara. Jego widmowa postać zafalowała niczym woda, do której ktoś wrzucił kamień.

– Powinieneś bardziej na siebie uważać – rozległ się w głowie elfa metaliczny szept kogoś nienawykłego do używania artykułowanej mowy. – Twoja cielesna powłoka jest już na skraju wyczerpania.

– Mistannhiravinner prawdę rzecze przyjacielu – Algirion położył dłoń na ramieniu elfa. – Nadszedł czas abyś odpoczął, Ilinezirr.

– Szewc bez butów chodzi – mruknął przysadzisty krasnolud od stóp do głów zakuty w połyskującą zbroję, której każdy cal pokrywały rysy i wgniecenia. – Co z ciebie za mag skoro nie potrafisz uleczyć własnego ciała?

Jaszczur w łuskowej zbroi z brązu zasyczał gardłowo:

– To nie jego ciało krwawi, ale duszę smoczy ogień trawi. Magia tu nie pomoże. Odejdziesz wkrótce z żywych świata. Ale my pamięć o tobie zachowamy Ojcze Smoków.

Ilinezirr skłonił się największemu wojownikowi spośród Rahghath gath’Hggarth.

– Droga przed nim jeszcze daleka – zawyrokował Algirion. – Obawiam się, że świat śmiertelników tak łatwo nie uwolni się spod twojego jarzma, przyjacielu.

Ilinezirr lekko się uśmiechnął.

– Udało nam się chwilowo zażegnać niebezpieczeństwo – rozpoczął Algirion wpatrując się w widoczną na wschodzie łunę. Smoczy ogień wciąż trawił Puszczę Cieni, miejsce najstraszliwszej bitwy w dziejach wszystkich śmiertelników.

– Jak to chwilowo? – gruby niziołek nerwowo podrapał się za uchem. – Przecież rozgoniliśmy skurkowańców na cztery strony świata. Ich, umarlaków i te cholerne smoki.

– Cień Trójcy wciąż spowija krainę śmiertelników – rzekł beznamiętnie przywódca Łowców, potężny albinos z opaską przesłaniającą oko. – Nowe chmury zbierają się za Ostatnim Pustkowiem. Jednak to nie nam przyjdzie walczyć z odrodzoną Trójcą. Brzemię to spadnie na naszych spadkobierców.

– Blizna przynajmniej w jednym ma rację – burknął król krasnoludów, Gutrun III Mocny. – Musimy ruszyć za tą hałastrą i raz na zawsze wdeptać ich martwe truchła w ziemię.

– Nikt żywy nie przejdzie przez Pustkowia – zaoponował Algirion. – Tylko nieumarli i smoki mogą tego dokonać. Nawet moja moc jest bezsilna wobec magii chaosu spowijającej te plugawe ziemie. Musimy czekać. Daliśmy czas potomnym, teraz przyszłość krain leży w rękach nienarodzonych.

– Więc po co przelewaliśmy krew przez ćwierć wieku? – warknął wściekle Gutrun i grzmotną pięścią w kamienny obelisk, który aż zadrżał od uderzenia. – Zginęły tysiące moich braci. Na darmo? Odpowiedz mi Algirionie?! Po co przelewaliśmy krew? Po co ginęliśmy w walce z nieumarłymi? Kiedy przed ćwierćwieczem przybyłeś do Ard’Morhtag potrafiłeś przekonać Wielką Radę Klanów i mnie o słuszności tej walki. Co powiesz mi teraz, mędrcze? – ostatnie słowa krasnolud prawie, że wypluł wbijając w Algiriona rozognione spojrzenie.

– Pamiętaj, że prawdziwy ogień jest zimny jak kamień. Także twój gniew powinien być zimny jak skała i nie we mnie wymierzony – Algirion spojrzał na Gutruna z taką mocą, że ten zmieszany spuścił wzrok. – Ten, który ostatecznie pokona Trójcę jeszcze się nie narodził, a naszą krwią daliśmy tylko więcej czasu żywym – w głosie Algiriona przebrzmiał niezmierzony smutek. – Nikt jednak nie zginął nadaremno. Dobrze o tym wiesz, Gutrunie. Tylko dzięki odwadze twoich wojowników zdołaliśmy odeprzeć smocze hordy. To ty zadałeś śmiertelny cios Nieumarłemu Smokowi. Nikt o tym nigdy nie zapomni. Nie dane nam jednak będzie zakończyć tę wojnę. Nie mamy takiej mocy. Uwierz, że gdyby istniał choć cień nadziei na to, że zdołamy pokonać Trójcę byłbym pierwszym, który ruszyłby do walki.

– Co to za walka, kiedy nie można zadać ostatecznego ciosu? – nie ustępował krasnolud, ale tym razem przemawiał już dużo spokojniejszym tonem. – Kto jest zwycięzcą a kto zwyciężonym? Co wypada nam teraz czynić? Czy to już koniec?

– Pokonaliśmy Trójcę i zwyciężyliśmy w ostatniej bitwie – odparł wymijająco Algirion. – To musi nam na razie wystarczyć.

– Niech szlak trafi tę popieprzoną wojnę. Prawdziwi wojownicy nigdy by nie uciekli z pola bitwy. Walczyliby do końca. Chciałbym zobaczyć chociaż jednego z tych sukinsynów po drugiej stronie mojego topora. Chociaż jednego – warknął zrezygnowany Gutrun i z impetem usiadł na kamiennej ławie. Nagle opadło go straszliwe znużenie. Znów poczuł wszystkie odniesione w boju rany. Zmierzwiona broda krasnoluda była na wpół spopielona. – Wszystko poszło na marne…

– Nikt z nas nie zdołałby w pojedynkę zwyciężyć Trójcę – w głosie Algiriona przebrzmiała mocna nuta. Miał już dość utyskiwania krasnoludzkiego króla. – Dlatego połączyliśmy siły aby wspólnie przeciwstawić się nieprzyjacielowi. Tylko tak możemy wygrać, zespoleni w jeden miecz i w jedną myśl.

– Daliśmy czas następnym pokoleniom – odezwał się Ilinezirr znów dyskretnie ocierając usta chusteczką. – Teraz musimy zdobyć się na ostateczny wysiłek i zacząć normalnie żyć. Musimy też pozostawić świadectwo tych dni. Po to nas tu wezwałeś Algirionie – bardziej stwierdził niż zapytał elf. – Abyśmy przekazali nienarodzonym wiedzę o Trójcy i o tym jak można z nią walczyć.

– Ta walka do nas już należeć nie będzie – w głowach zebranych przebrzmiały przypominające szczęk oręża słowa Endara. – Musimy odejść do Niebytu. Nieprzyjaciel posiadł naszą świadomość. Jeżeli nie odejdziemy skieruje nas przeciwko wam. Na to nie zgadzamy się. Powietrze, woda, ogień i ziemia już czekają na swoje dzieci. Wkrótce opuścimy świat śmiertelników, do którego i tak nigdy nie pasowaliśmy. Zbyt dużo tu materii i chaosu. Wkrótce zespolimy się na zawsze z Harmonią.

– Czy on mówi w ten sposób o śmierci? – spytał namiestnik Hugo Vodervunter, Mistrz Wielkiej Loży Niziołków. – Dlaczego oni chcą popełnić samobójstwo? Przecież to absurd. Bardziej przydadzą się nam żywi niż martwi.

– I tu leży twój problem kurduplu – rzekł krasnolud wbijając w niziołka zgorszone spojrzenie. – Akceptujecie tylko to co jest dla was dobre i użyteczne. Te wasze włochate łapska kurczowo zaciskają się na bogactwach, których i tak nie weźmiecie ze sobą do grobu.

– I kto to mówi? – odparował Hugo zapobiegawczo przesuwając się bliżej Algiriona. – Ci twoi dzielni wojownicy złupili nasz ukochany Montire. Ktoś kto uważa, że ma prawo do czegoś tylko dlatego, że to coś się świeci nie będzie mi prawił o moralności.

– Uspokójcie się obaj – przerwał im Algirion. – Ciała waszych towarzyszy jeszcze nie ostygły na polu bitwy. Nie zapominajcie dlaczego się tutaj zebraliśmy.

Jednooki Łowca śledził kłótnię z pogardliwym rozbawieniem. Dla niego liczyła się tylko krew i walka. Do tego był stworzony i dlatego żył. Nie pojmował mentalności tych kudłatych małych ludzi. Według niego nie nadawali się nawet na niewolników. Nagle za plecami zebranych rozległ się łoskot spadających kamieni. Wszyscy jak na komendę odwrócili się w stronę hałasu. Po stromym stoku wspinał się wysoki mężczyzna podpierając się złamanym, dwuręcznym mieczem. Całe ostrze jak i szara zbroja człowieka aż kleiły się od zakrzepłej krwi. Mimo iż, zdawał się być skrajnie wyczerpany jego twarz emanowała aurą władzy i zdecydowania. Ardven Gathar wstąpił w krąg zebranych i stanął naprzeciw Algiriona. Pierwszy człowiek, który zdołał zjednoczyć ludzkie księstwa i Wielkie Rody pod jednym berłem przemówił głosem spokojnym i mocnym.

– Dokonało się. Teraz musimy ostatecznie zniszczyć ich ciała.

Algirion z powagą skinął głową.

– Czas na nas – zwrócił się do zebranych. – Musimy odprawić rytuał przed wschodem księżyca. Ty Gutrunie możesz odejść do swoich braci, powinieneś odpocząć i opatrzyć rany. Twoi Łowcy też już się niecierpliwią Tańczący z Cieniami. W imieniu wszystkich zebranych dziękuję też twojemu narodowi Hugo za wsparcie w ciężkich chwilach. Daleka droga przed wami podziemni wojownicy – Jaszczuroczłek przeciągle zasyczał. – Bywajcie i czekajcie na znak. Kolejne przebudzenie będzie ostatnim.

Powoli pradawna świątynia pustoszała. Pozostali tylko Algirion, Ilinezirr, Ardven i bezimienny Endar.

– Wiem, że było ci ciężko przyjacielu – Algirion ze smutkiem w głosie zwrócił się do Ardvena. – Ale to było konieczne.

Król skinął głową. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, tylko oczy tonęły w bezdennej pustce. To była straszna próba. Algirion rozkazał aby ciała wszystkich poległych w ostatniej bitwie porąbać na kawałki. Prawie dwieście tysięcy trupów, wśród których znajdowali się także wojownicy sprzymierzonych ras. Algirion powierzył to zadanie swojej przybocznej gwardii. Czterystu wojownikom zabrało to siedem dni. Ardven wciąż miał przed oczyma te straszne sceny i pole zasłane okaleczonymi ciałami. Morze krwi, po którym tańczyła roześmiana śmierć.

– Ruszajmy – głos Ardvena był zimny i rzeczowy. – Czas zakończyć tę bitwę.

Król powstałego zaledwie przed dwudziestoma laty królestwa Mythen z powrotem ruszył drogą, którą przybył. Tuż za nim unosił się błękitny obłok. Algirion i Ilinezirr wybrali drogę magii i czekali na nich u stop góry. Kiedy znów się spotkali elficki arcymag kurczowo zaciskał w dłoniach stary inkunabuł. Księga Wieczności. Ardven słyszał legendy o tym potężnym grimuarze, ale nie sądził, że kiedykolwiek ujrzy go na własne oczy. A teraz to właśnie on, jedyny spośród ludzkiej rasy weźmie udział w Rytuale Czarnego Ognia, dzięki któremu zostaną na zawsze uwięzione nieumarłe sługi Trójcy. I sto tysięcy poległych w boju sprzymierzeńców. Cena był straszliwie wysoka, ale przegrana oznaczałaby zmierzch wszystkich żywych istot. Obie strony walczyły do końca. Krew, magia, szczęk oręża, krzyki umierających, kwik koni i fetor śmierci stworzyły makabryczny, na wskroś przejmujący obraz determinacji śmiertelników. Otaczający ich zewsząd gwar obozowiska pięćdziesięciotysięcznej, zwycięskiej armii sprzymierzeńców brzmiał niezwykle kojąco. Prawie ćwierć wieku walczyli z Trójcą o każdą piędź ziemi, o każdy kamień i krzak, o każde nienarodzone dziecko i o każde ciało. Nie mogli przegrać. Nieprzyjaciel zamieniał ich poległych towarzyszy w nieumarłe sługi, które nie znały litości ni trwogi. Brat walczył z bratem, ojciec z synem. Nie było pardonu. Sprzymierzeńcy szybko się uczyli. Ciała poległych paliły jaszczury, które przywołał Ilinezirr z Irillium Avaln. To dlatego otrzymał przydomek Ojca Smoków. Te potężne stworzenia wypełniały tylko jego wolę. Niestety wszystkie zginęły. Wraz ze śmiercią smoków gasł także Ilinezirr. Arcymag zapłacił przerażającą cenę za smoczą pomoc. Jednak jeszcze większy był jego ból po zagładzie bestii. Ilinezirr czuł się za to odpowiedzialny i kiedy w ostatniej bitwie poległ ostatni ze smoków także i on umarł. Zapadł się w sobie. Żadna magia nie mogła mu pomóc. Jego ciało żyło tylko dzięki ogromnej sile woli i determinacji elfa. Rytuał Czarnego Ognia miał być dla niego ostateczną próbą. Wiedział, że ceremoniał oznacza straszną śmierć, ale był na to gotów. To będzie jego oczyszczenie. Tylko tak mógł sprawić, że poświęcenie innych nie pójdzie na marne. Nie mieli już smoków, które mogłyby spopielić szczątki poległych, a żadna magia nie zdołałaby przezwyciężyć ciążącej na nieumarłych klątwie Trójcy. Algiorion jak zawsze był spokojny i czujny. Jego myśli wybiegały daleko w przyszłość. Znał imię tego, który ostatecznie pokona Trójcę. Ell’Ian. Nadzieja. Jednak jego przeznaczenie wciąż było dla Algiriona niejasne. Widział zagładę elfów i krasnoludów, dominację ludzi i zło czające się na wschodzie. Jednak najbardziej zagadkowe było dla niego przebudzenie Exommoniqusa, pradawnego ducha stworzenia, siły sprawczej, narodzonej w dniach, kiedy nawet on był jeszcze młody. Przyszłość zawsze jest nieodgadniona…

Kiedy dotarli do niewielkiej doliny ich oczom ukazał się makabryczny widok. Kilkadziesiąt stert ułożonych z porąbanych ciał. Zapach krwi i fekalii przeniknął wieczorne powietrze, a blady całun zmierzchu zawisł nad tym straszliwym miejscem. Nagle wokół doliny rozbłysły błękitne płomienie. To Endarowie przybyli aby towarzyszyć Ilinezirrowi w ostatniej podróży. Algirion bez słowa zatrzymał się na skraju doliny. U jego boku stanął Ardven.

– Mam już dość zabijania – powiedział zduszonym głosem król śledząc wzrokiem oddalającego się Ilinezirra. – Zbyt wielu przyjaciół pochowałem i zbyt wielu braci musiałem zabić. Musimy ochronić nasz dzieci przed Trójcą.

– Już o to zadbałem – odparł spokojnie Algirion. Biała szata łopotała na wietrze niczym sztandar poległych wojowników. – Stworzymy kongregację, która przechowa pamięć o tych dniach i przestrzeże przyszłe pokolenia przed ponownym przebudzeniem Trójcy. Chciałbym abyś to właśnie ty stanął na jej czele.

Ardven nie odpowiedział. W zamyśleniu błądził spojrzeniem po zasłanej trupami dolinie. Ilinezirr zatrzymał się pomiędzy makabrycznymi kopcami i wzniósł ręce ku niebiosom. Wszyscy Endarowie zaczęli pulsować jasnym światłem, a po chwili całą dolinę otoczył okrąg zrodzony z ich magii, z bladoniebieskimi punkcikami w środku. Ilinezirr rozpoczął inkantację. Głos elfa mimo skrajnego wyczerpania brzmiał niezwykle mocno i dźwięcznie. Ardven poczuł, że po policzku spływają mu łzy. To był jego ostatni przyjaciel. Ostatni z tak niewielu, którymi obdarzył go los. Pamiętał ich pierwsze spotkanie przed dwudziestu laty. Ardven był już wtedy wyróżniającym się strategiem i doskonałym dowódcą. Poprowadził żołnierzy do boju przeciwko nieumarłym hordom. Walka toczyła się po myśli Ardvena dopóki na polu bitwy nie pojawił się Miecz, jeden z Trójcy. Pradawny demon zmiażdżył większość jego oddziału jakby byli słomianymi kukłami. Kiedy Ardven runął na bestię, na czele niedobitków konnicy wiedział, że będzie to jego ostatnia szarża. Wtedy właśnie przybyły smoki. Niebo zrobiło się czarne, kiedy olbrzymie stworzenia przesłoniły Słońce. Podmuch ich skrzydeł przewracał wiekowe drzewa, ryk spłoszył wszystkie konie. Wszystkie smoki jednocześnie uderzyły w demona ognistym oddechem. Miecz zdołał ujść, jednak jego plugawe sługi strawiły płomienie. To było pierwsze zwycięstwo Ardvena nad hordami Trójcy i pierwsza bitwa, w której wzięły udział smoki. Kiedy najpotężniejsza z bestii, pokryta czarną jak noc łuską sfrunęła na ziemię Ardven ujrzał, że na grzbiecie stworzenia zasiada wysoka postać. To był Ojciec Smoków, Ilinezirr. Od tamtej bitwy sława Ardvena zjednała mu przychylność wszystkich ludzkich księstw i Rada Wielkich Rodów niechętnie aczkolwiek jednomyślnie uznała jego zwierzchnictwo. To dzięki pomocy Ilinezirra, Ardven młody król nowopowstałego państwa Mythen zdołał zjednoczyć ludzkie narody pod jednym mieczem. Ardven otrząsnął się z zadumy kiedy arcymag uniósł się w górę i położył dłonie na otwartej księdze. Jego słowa brzmiały coraz donośniej niosąc się zawodzącym echem ku nocnemu niebu. Nagle ponad doliną rozkwitła oślepiająca kopuła światła. Z każdego ze stosów wystrzeliła czarna błyskawica. Wtedy Ardven zrozumiał. To były stosy ofiarne, Ilinezirr przeprowadzał rytuał ofiarny! Arcymag użył magii śmierci, potępionej i zakazanej przez wszystkie elfickie narody. Dlatego żaden z jego braci mu nie towarzyszył i dlatego Algirion nie mógł w nim wziąć udziału. Czarna magia była całkowitą przeciwnością domeny Algiriona. Ten rytuał dla każdego maga światła oznaczał śmierć, a dla elfa potępienie przez całą społeczność i wieczną tułaczkę gdyby dane mu było przeżyć ceremoniał.

– Żegnaj, przyjacielu – wyszeptał Ardven i w braterskim geście położył dłoń na sercu.

Błyskawice pod kopułą zaczęły krążyć z niesamowitą szybkością aż utworzyły ogromny wir mrocznej mocy, którego oko znajdowało się ponad Ilinezirrem. Arcymag z widocznym trudem wymawiał kolejne słowa inkantacji. Wokół jego postaci zaczęły pełgać niebieskie ogniki. To Endarowie chronili go przed siłą wiru. Oni też nie wyjdą z tego żywi. Ale to był ich świadomy wybór. Dla nich śmierć oznaczała wolność i wybawienie. Jak bardzo Ardven im tego zazdrościł. On wciąż musiał żyć aby przywrócić równowagę na świecie zniszczonym przez długotrwałą wojnę. Nagle z wiru wyłoniły się widmowe smoki, na których widok serce króla ścisnęły zimne kleszcze. Szesnaście nieumarłych bestii rozpoczęło makabryczną ucztę pożerając ofiarne stosy. To była ich nagroda. Jednak najstraszliwsze było to, że wszystkie bestie za życia wypełniały wolę Ilinezirra. Także teraz to jego rozkaz je tu przywiódł. Po chwili, kiedy wszystkie stosy płonęły trawione przez blady płomień smoki zwróciły się ku swemu Panu. Ilinezirr wykrzyczał ostatnie słowa rytuału i księga stanęła w płomieniach. Śnieżnobiała kopuła opadła ku ziemi unicestwiając wszystko, co znajdowało się pod jej powierzchnią. Tak zginęli ostatni Endarowie, potomkowie upadłych Sacrów. Tak też zginął Ilinezirr, najmężniejszy spośród elfickich mistrzów magii, Issanire Mantokh al’Pontierv, Ten Który Wezwał Smoki. Ardven odwrócił głowę chcąc spojrzeć na Algiriona jednak stał sam na szczycie bezimiennego wzgórza. Ponad doliną rozległ się smutny krzyk olbrzymiego orła, który odleciał ku niebu zasłanemu gwiazdami. Kiedy szczyt bezimiennej góry, którą w przyszłości miano nazwać górą Przymierza rozbłysł w świetle wschodzącego księżyca na niebie zapłonęła spadająca gwiazda i niczym łza boga zniknęła za ciemnym horyzontem. Ardven długo jeszcze stał na szczycie wzniesienia. Jego miecz, Dar Życia, podarunek od Algiriona zapłonął bladym blaskiem. Gdzieś w półmroku zawył samotny wilk. Po chwili dołączyli do niego inni łowcy nocy. Tańczący z Cieniami bezszelestnie wychynął spoza pnia uschniętego drzewa. Blada twarz z jarzącymi się czerwono oczami wyglądała jak maska śmierci. Łowca próbował zrozumieć to co ujżał. A więc taki był koniec tej wojny? Ale czy na pewno? Intuicja ostrzegała go, że zobaczy w życiu jeszcze straszniejsze rzeczy. Przemykając niczym cień, jednooki Łowca rozmył się pośród osnutych mrokiem nocy drzew. Kiedy Ardven skierował swe kroki ku światłom obozowych ognisk pośród wypalonych szczątków coś się poruszyło. Trupioblada dłoń w niemym oskarżeniu uniosła się w górę wskazując kościanym palcem rozgwieżdżone niebo. Po chwili widmowy kształt odziany w brudną od krwi, nadpaloną szatę zaczął sunąć przez cuchnącą od śmierci ziemię. Okryta całunem mgły dolina zapadła w niespokojny sen. Na bezimiennym wzgórzu zamajaczył mroczny kształt olbrzymiego wilka. Karthoghr, Bestia Cienia uniósł wielki łeb ku nocnemu niebu. Jego wycie zabrzmiało niczym zawodzenie śmierci pośród cieni spowijających dolinę zwiastując schyłek ery Piątego Przebudzenia.

 

***

 

Strzelista, wykuta w litej skale baszta, już od tysięcy lat spoczywała w wiecznym śnie. Było to miejsce równie mroczne co i cudowne, a legendy o nim przekazywane przez liczne pokolenia przekształciły się już w mity, stanowiące historię przymierza elfickich i krasnoludzkich narodów. To tutaj starsza rasa i dzieci kamienia krwią przypieczętowały swoje ostatnie braterstwo. Zbliżał się zmrok i cienie w złowrogim tańcu pląsały na poszarpanych nierównościami ścianach. Powietrze było mroźne i przesycone wilgocią, mimo, iż Dolina Świtu, w której wznosiły się góry Mglistych Szczytów była zazwyczaj pogodna i ogrzana słońcem. Pandanor poprawił ciężki wełniany płaszcz i powoli wszedł do wieży przez wysoką na dwadzieścia stóp, łukowatą bramę. Mag wyczuwał w powietrzu coś złowrogiego, lecz było to też coś, co przyspieszało bicie jego serca. Po chwili mrok spowił go niczym całun śmierci. Pandanor widział w nocy lepiej niż za dnia, nie zwalniając więc kroku ruszył krętym korytarzem w dół wieży. To tam miał się odbyć rytuał. To tam mag miał odebrać swoją nagrodę. Nikt nie znał mrocznej tajemnicy jego pochodzenia. Gdy Visaril’Llaien zwróciła się do niego z ofertą wzięcia udziału w rytuale o mało nie zawył z radości. Będzie jednym z sześciorga, którzy uwiężą samego Algiriona Tas an’Dara, ostatniego z pierwszych dzieci Livan’Dir, jednego z pośród Trojga Narodzonych. Tak, a gdy rytuał dobiegnie końca Pandanor posiądzie moc, której nie zdobyłby nawet przez tysiące lat. Ale najpierw rytuał. Dalsze rozważania przerwał mu głośny huk. Mag z uwagą rozejrzał się po korytarzu, ale nie dostrzegł niczego niepokojącego. Korytarz przeszedł w rozległy tunel a następnie w olbrzymią grotę wykutą w ciemnej skale. Powała jaskini ginęła w mroku nawet dla oczu Pandanora. Na środku stały w okręgu wysokie na sześć stóp piedestały a na każdym z nich spoczywał czerwony kamień wielkości dłoni. W środku okręgu o średnicy dziesięciu stóp leżało nieruchome ciało. Długie, białe włosy rozsypały się po gładkiej posadzce. Biała szata jarzyła się niesamowitym blaskiem. Algirion leżał na boku, pogrążony w głębokim śnie. Przy każdym z piedestałów majaczyła pojedyncza postać. Pandanor podszedł do jedynego wolnego cokołu. Było ich sześciu. Visaril’Llaien stała przy najwyższym z monolitów, na którym spoczywała oprawiona w ludzką skórę księga. Gdy Pandanor odrzucił kaptur elficka królowa rozpoczęła dźwięcznym głosem inkantację. Pozostali magowie mieli przejąć moc Kryształów Czasu, czerwonych kamieni leżących na cokołach i zogniskować ją na ciele Algiriona. Pandanor z ogniem w oczach przywołał spowijającą go moc. Po całym ciele rozeszły się zimne fale i przez chwilę poczuł, że traci dech w piersiach. Z trudem wymówił słowa zaklęcia stabilizującego, po czym wchłonął moc kryształu. Jego straszliwa i dzika natura uniosła go w górę i niemal cisnęła o ścianę. A przecież była to zaledwie cząstka mocy tych starożytnych artefaktów. Pandanor zachłysnął się własnym oddechem i olbrzymim wysiłkiem woli zdołał ukierunkować przepływ magicznej energii na Algiriona. Pozostali magowie radzili sobie dużo lepiej od niego. Flad’Nag, nie wypowiedział nawet jednego słowa a magia kryształu sączyła się leniwie przez jego palce. Jikaderiven, stary elficki czarnoksiężnik z poparzoną twarzą cicho śpiewał zaklęcia wspomagając się kościaną laską. Hathgorh, Władca Demonów z południa Biaary z okrutnym uśmiechem na ustach wypowiadał plugawe inkantacje w gardłowym języku ludzi pustyni. Ostatni z nich, bezimienny kapłan skrywający swą twarz pod szarym kapturem wykonywał skomplikowane gesty rękami. Visaril’Llaien śpiewała coraz głośniej, a moc Kryształów Czasu nieustępliwie spowijała nieruchome ciało. Nagle Algirion przebudził się. Wystarczyło jedno zmrużenie brwi aby Jikaderiven padł na kolana, a jego laska złamała się niczym słomka. Hathgorh poleciał do tyłu i z siłą wystrzelonego z balisty pocisku uderzył w ścianę, po której zsunął się bez życia. Pandanor poczuł ognisty żar w swoim wnętrzu i opadł na ziemię plując krwią. Bezimienny kapłan staną w płomieniach, jednak o dziwo nie przestał wykonywać dziwnych gestów. Tylko Flad’Nag mimo, iż z uszu i nosa popłynęły mu stróżki krwi zdołał oprzeć się potędze Algiriona. Arcymag powoli wstał. Długie, białe włosy zafalowały, kiedy spojrzał na Visaril’Llaien. Było już jednak za późno. Elficka królowa zakończyła inkantację i księga rozsypała się w pył. W grocie przebrzmiały jęki zaklętych w grimuarze ludzkich dusz. Moc kryształów zawirowała wokół Algiriona ze zdwojoną siłą i uniosła go w górę ponad cokoły, na których spoczywały kamienie. Ciało jednego z pośród Trojga Narodzonych zostało uśmiercone, ale jego moc i jaźń wciąż żyły. Algirion wbił ostatnie, gasnące spojrzenie w królową elfów. Jednak w naznaczonych przez tysiąclecia oczach nie było śladu gniewu czy nienawiści. Wyzierał z nich tylko nieprzebrany smutek i żal. Zanim serce arcymaga przestało bić po policzku popłynęła pojedyncza łza i powoli opadła na marmurową posadzkę. Kiedy rozprysła się na ciemnym kamieniu jaskinię zalało śnieżnobiałe światło. Przeraźliwy grzmot przetoczył się przez grotę, ściany popękały a z powały posypały się stalaktyty. Kryształy Czasu z hukiem eksplodowały i zamieniły się w smolistą, parującą maź. Visaril’Llaien z niewysłowionym bólem odwróciła wzrok od twarzy Algiriona i zniknęła w błękitnym portalu. Flad’Nag ze zdziwieniem spojrzał na podnoszącego się z marmuru Pandanora po czym szybko wyszedł z groty. Z pozostałych magów tylko Jikaderiven jeszcze oddychał. Pandanor podszedł do starca i przyłożył mu srebrny sztylet do skroni. Pchnął szybko i precyzyjnie. Mag nawet nie jęknął. Pandanor z ekstazą na twarzy podszedł do Algiriona i drapieżnie sięgnął ręką ku unoszącemu się w powietrzu ciału. W jego oczach zagrały szaleńcze ogniki. Ostatnim, co poczuł za życia był swąd jego własnego ciała palonego przez białe płomienie aury Algiriona. Baszta ponownie zadrżała w posadach a cienie spowijające ściany umknęły przed blaskiem światła potężniejszym niźli rozbłysk tysiąca słońc.

Kiedy tylko zapadł zmierzch w skalnej grocie zatańczyły złowrogie cienie. Z mroku wychynęła ogromna bestia przypominająca wilka z potężnymi kłami. Karthoghr, Bestia Cienia, jakby z obawą zbliżył się do martwego Pandanora. Samun, bo tak zwał się ów stwór, co w mrocznej mowie znaczyło Krew, wbił płonące spojrzenie w lewitujące ciało Algiriona. W przesyconym magią powietrzu można było wyczuć jego strach. Samum błyskawicznie zacisnął olbrzymie szczęki na ciele Panadanora i uniósł swój łup w bezpieczne ciemności. Jego Pan będzie zadowolony. Łowca wypełnił powierzone mu zadanie a teraz niczym wiatr umykał z tego strasznego miejsca. Nawet po śmierci moc Algiriona mogła zabić jednego z najpotężniejszych sług Balaiaretha eth’Dagorth, Pan Mroku i Cienia, zwanego też Jeridin in’Ghar, Zwiastunem Zagłady, jednego z pośród Trojga Narodzonych.

Wieża Mgieł ponownie pogrążyła się w niespokojnym śnie. Nastawał zmierzch epoki Piątego Przebudzenia. Powoli rodził się chaos niesiony na skrzydłach wiatru z przeszłości…

 

***

 

Ardven Wielki, zwany przez elfickie narody Isallie anth’Monathr, Mądry Król, zmarł nieoczekiwanie podczas snu kilka lat po tych wydarzeniach. Jednak przed swą śmiercią stanął na czele Bractwa Kamienia, które chronić miało ludzkość przed ponownym przebudzeniem Trójcy. Algirion Tas an’Dar po ceremonii pogrzebowej odszedł i nikt go już więcej nie ujrzał. Wkrótce ludzie zbrukali swe miecze krwią starszego ludu. Zapanował nowy porządek, w którym nie było miejsca dla elfów i krasnoludów. Zmierzch Piątego Przebudzenia zapoczątkował także schyłek panowania starszych ras. Powstały wielkie ludzkie królestwa, zrodziły się koalicje z tarczy i miecza. Pomiędzy Ostatnim Pustkowiem a królestwem Mythen narodziło się nowe imperium wojowników, które wkrótce miało stać się największym zagrożeniem dla panowania ludzi. Pamięć o dniach, kiedy nieumarli stąpali po ziemi śmiertelników powoli odchodziła w zapomnienie. Tylko garstka wybrańców zachowała świadectwo tamtych dni. Bractwo Kamienia trwało w cieniu wielkich mocarstw aby ostrzec ich przywódców o pradawnym nieprzyjacielu, który wkrótce znów miał się przebudzić.

 

 

 

Rozdział I: Przymierze.

 

 

Zapadał zmierzch. Chamber miał nadzieję, że zdoła zgubić pogoń w ciemnościach, które już osnuły gęstwinę szarym całunem. Ale wściekłe ujadanie psów szybko rozwiało te złudzenia. Las olchowy nieoczekiwanie się skończył i krasnolud z rozpędu wpadł w iglasty młodnik.

– Kur.. – w ostatniej chwili ugryzł się w język. Chłopiec biegł tuż za nim. – Przebieraj nogami mały, czuję już na tyłku zęby tych cholernych kundli.

Z mozołem zaczęli przedzierać się przez kłujące chaszcze. Iglaste gałęzie dotkliwie raniły twarz i dłonie. Chłopak już nie szlochał. Na umorusanej od błota i krwi twarzy pozostały tylko bruzdy po łzach. Jednak w oczach wciąż czaił się strach. Chamber potknął się i przeturlał w paprociach  zatrzymując się dopiero na sękatym pniu o dobre siedem stóp dalej.

– Gha’zaddr! – ze zgrzytem zębów zmeł w ustach przekleństwo.

Chłopak pochylił się, chciał mu pomóc.

– Biegnij i nie oglądaj się za siebie! – widząc niepewność w orzechowych oczach Chamber krzyknął. – Już!

Chłopak nie posłuchał. Chwycił krasnoluda za wytarty kubrak i szarpnął. Chamber z jękiem uniósł się sycząc z bólu. Lewa noga zapulsowała ogniem w kostce.

– Zostaw mnie i uciekaj! – rykną tak, że chłopak odskoczył. – Ratuj siebie póki jeszcze możesz!

Strach zniknął z brązowych oczu.

– Tam – wskazał ręką na jaśniejszą plamę widoczną pomiędzy drzewami.

Krasnolud spojrzał.

– Polana – przemknęło mu przez myśl, że może jeszcze zdoła wynieść życie z tego przeklętego lasu. – Chyżo, mały.

Chamber pokuśtykał najszybciej jak tylko potrafił za chłopakiem. Polana okazała się niewielką wysepką pożółkłej trawy pośród nieprzebytej zieleni. Po środku leżał zwalony pień dębu, w którego spróchniałym pniu czerniła się jama wielkości dorosłego człowieka.

– Właź tam – wskazał chłopcu dziuplę. – I cokolwiek się wydarzy nie wychodź. Rozumiesz?

Chłopak patrzył bezmyślnie w gąszcz za krasnoludem skąd dochodziło coraz bliższe ujadanie. Chamber uderzył na odlew, nie za mocno. Tyle ile należało. Chłopak spojrzał na niego jakby zobaczył go po raz pierwszy w życiu. W brązowych oczach znów zalśniły łzy.

– Oni… – zaszlochał.

– Wiem – brodacz próbował mówić spokojnie i dobitnie. – Ale teraz idą po ciebie. Jak chcesz żyć, rób to co mówię.

W oczach chłopca błysnęła iskra zrozumienia, odwrócił się i zwinnie zniknął we wnętrzu zwalonego drzewa. Czas już był ku temu najwyższy, pierwszy pies wpadł na polanę. Na widok krasnoluda zarył łapami w mokrej ziemi. Szkolone do polowania na ludzi zwierzę szczerząc kły zaczęło z boku podchodzić do swojej ofiary. Następne dwa psy wychynęły z zarośli. Chamber powoli, tak by nie sprowokować zwierząt podniósł prawą dłoń zaciśniętą w pięść. Psy przywarły zadami do ziemi. Wiedział, że szykują się do skoku.

– K’hard ast! – krzyknął. Powietrze zawibrowało od wyzwolonej energii. Zwierzęta w skoku skuliły się i ze skowytem runęły na ziemię. Z uszu i nozdrzy popłynęła gęsta jucha. Po chwili znów zapadła cisza.

– No to pieseczki mamy z głowy – mrukną pod nosem. – Teraz czas na grubego zwierza.

Chamber wyciągnął zza pasa topór o bardzo szerokim ostrzu pokrytym runami. Oparł stylisko o ziemię i przyklęknął. Zasyczał z bólu, kiedy kostka dała o sobie znać pulsującym bólem. Przez chwilę był pewien, że rozsadzi skórzaną cholewę. Przestał myśleć o bólu, gdy poczuł lekkie mrowienie w dłoniach i glify na toporze blado zalśniły w mroku. Spojrzał w górę. Ponad wierzchołkami drzew zamajaczył trupim blaskiem Ojciec. Pokryty licznymi kraterami księżyc posłał mu smutne spojrzenie zmęczonego starca.

Greps ard’Marh e Narhgo – zainkantował Chamber prawie nie poruszając ustami. Powoli wstał opierając się na toporze. Byli już blisko. Nawoływali psy. Słyszał też rżenie koni. Popluł w dłonie wielkości bochnów chleba i z mocą imadła zacisnął je na stylisku topora. Oczy zalśniły złowrogim blaskiem. Lekko przechylił głowę w jedną i drugą stronę, chrupnęły rozciągane kręgi. Był gotów.

Jeźdźcy powoli wjechali na polanę. Sześciu. Na widok martwych psów przystanęli. Dopiero teraz ujrzeli krasnoluda. Wcześniej nie zdążył dobrze im się przyjrzeć, ale teraz wystarczył jeden rzut oka, aby ich ocenić. Skrzywił się jak po wypiciu zbyt dużej ilości bimbru, bo to, co zobaczył nie za bardzo przypadło mu do gustu. Napastnicy wyglądali i zachowywali się jak karni i dobrze wyszkoleni żołnierze lub dobrze opłacani najemnicy. Najwyższy z nich dał znak ręką. Reszta powoli rozjeżdżała się próbując otoczyć krasnoluda. Chamber zaczął się cofać.

– Gdzie chłopak? – warknął ten najwyższy.

– Jaki chłopak? Ktoś się wam zgubił? – spytał z najgłupszą miną na jaką mógł się zdobyć. A więc jednak najemnicy. Żołnierze najpierw zapytaliby się kim jest, co tutaj robi i dlaczego włóczy się po nocy w lesie. Chamber jakby od niechcenia machnął toporem.

– Darujemy ci życie jak powiesz gdzie jest chłopak – ogier konwalijski, na którym siedział najemnik nerwowo zaparskał. Zwierzę poczuło mdły zapach krwi.

– Ta, gdybyś nie był człowiekiem to może bym ci uwierzył. Ale sam widzisz…

Chamber nie dokończył. Lubił niedomówienia a ci parszywi mordercy byli jednym wielkim niedomówieniem. Stanął pewnie na szeroko rozstawionych nogach. Nie do końca pewnie. Lewą nogę lekko ugiął, aby choć na chwilę przytłumić odrętwiający ból w kostce.

– Brać go! – ryknął przywódca najemników zataczając ręką szerokie koło.

Na szczęście kusz nie mieli. Jeźdźcy sprawnie rozsypali się w tyralierę próbując okrążyć swą ofiarę i odciąć mu drogę ucieczki. Powoli spychali krasnoluda w kierunku olbrzymiego pnia, w którym ukrył się chłopak.

Ghar’ash Gbar! – wykrzyczał Chamber i wymierzył topór w środek tyraliery. Jasny metal zapłoną czerwonym blaskiem. Kulisty piorun trafił w jeźdźca wyrzucając z kulbaki to, co z niego zostało. W powietrzu rozszedł się odurzający zapach spalonego ciała. Dwa konie spłoszone magiczną implozją, z głośnym rżeniem pognały przed siebie. Jeźdźcy bezskutecznie próbowali zapanować nad zwierzętami. Tylko wierzchowiec przywódcy zachował spokój. Bojowy rumak stał beznamiętnie czekając na rozkaz swego pana. Tymczasem pozostałych dwóch najemników runęło na krasnoluda. Zafurkotała rzucona lanca. Chamber padł na wznak i przeturlał się szczęśliwie unikając podkutych kopyt. Błyskawicznie zerwał się na nogi. Lewa noga ugięła się pulsując ogniem. Z sykiem bólu odbił cios ciężkiej szabli kawaleryjskiej, nie zdążył jednak uskoczyć przed przywódcą najemników. Koń naparł gryząc i kopiąc. Jakimś cudem uniknął kopyt i z całej siły uderzył toporem pomiędzy czerwone ślepia. Rumak jak rażony piorunem zwalił się na ziemię przygniatając jeźdźca. Krasnolud ledwo zdążył się odwrócić i sparować pchnięcie lancą. Kątem oka dostrzegł krwawy błysk na szerokim ostrzu szabli. Wiedział, że nie zdoła się uchylić. Zacisnął usta i odwrócił twarz ku nadchodzącej śmierci. Jednak morderczy cios nie spadł. Czarny pocisk wysadził jeźdźca z kulbaki. Krasnolud wykorzystał konsternację drugiego z najemników i uderzył tuż pod ręką trzymającą lancę. Trzask łamanych żeber i krzyk bólu przywrócił mu opanowanie. Przywódca już znikał w ciemnym gąszczu. Chamber wziął potężny zamach i rzucił toporem. Szerokie ostrze zafurkotało w powietrzu i z trzaskiem miażdżonych kości dosięgło celu. Z grymasem bólu na twarzy pokuśtykał w tamtą stronę. Przywódca najemników leżał w paprociach prawie rozpłatany na pół. Wyszarpnął topór z drgającego jeszcze ciała. Wracając na polanę uważnie lustrował gąszcz po przeciwnej stronie. Nagle zatrzymał się i cały stężał. Gałęzie gęstego bzu poruszyły się i na polanę wbiegły dwa konie. Jedno ze zwierząt wlokło swego niedawnego pana, którego stopa uwięzła w strzemieniu. W piersi pechowego jeźdźca tkwiła czarna brzechwa.

– Rączki w górę brodaczu, tak żebym je dobrze widział – donośny głos przeciął powietrze z równym efektem, co pierzaste pociski. – I nic nie kombinuj, bo szkoda by było takiego dzielnego krasnoluda.

Chamber posłuchał bez chwili wahania. Wiedział, że nie ma szans ze strzałą wypuszczoną z odległości dziesięciu jardów. Z chaszczy wychynęła smukła postać. Na cięciwie długiego kompozytowego łuku spoczywała strzała z czarną brzechwą wymierzona dokładnie w krasnoluda. Chamber przerzucił wzrok ze stalowego grotu na przybysza. Wysoki na prawie sześć stóp człowiek ubrany był w strój koloru zgniłej zieleni. W pasie mężczyzna przepasany był szeroką szarfą, misternie wyszywaną w zwierzęce motywy. Na głowie nosił lnianą, czarną chustę, pod którą skrywał włosy. Był to ostatni krzyk mody wśród trudnej młodzieży, która wolała rozglądać się za złotem na gościńcach niż pocić się na roli. Przypięty na prawym podudziu kołczan ze strzałami był prawie pusty. W tym samym miejscu na lewej nodze wisiał w pochwie długi nóż. Nieznajomy coś żuł. Chamber poczuł słodkawy zapach mięty.

– Kim jesteście? I co do cholery robicie na mojej polanie? – spytał chłodno łucznik wbijając w krasnoluda przenikliwe spojrzenie.

– Jam jest Chamber Berkaz a to… – krasnolud ruchem głowy wskazał chłopca, który właśnie wychynął z dziupli i z dziwną zawziętością na twarzy przyglądał się zabitym najemnikom. – Ee, właściwie mały to jak cię zowią? – rzucił z zakłopotaniem drapiąc zmierzwioną brodę.

Chłopiec ze zdziwieniem spojrzał na Chambera. Dopiero teraz dostrzegł mierzącego z łuku człowieka. W brązowych oczach znów zagościł strach.

– Odpowiadaj grzecznie jak starsi pytają – warknął łucznik.

Chłopak znów spojrzał na krasnoluda, który z widocznym zniecierpliwieniem uniósł oczy ku niebiosom.

– Elian, Panie – odparł drżącym głosem.

– Chamber i Elian – mruknął łucznik. – Krasnoludzki Łowca Czarownic i jakiś obszarpany chuderlak. Śliczna z was parka.

Chamber uważnie przyjrzał się łucznikowi.

– A komu ja mam dziękować za zratowane życie?

Łucznik wytrzymał jego spojrzenie.

– Barton – odparł po chwili. – Barton Monk, krasnoludzie.

– I co zamierzasz panie Monk uczynić z tą strzałą wymierzoną w moją głowę? – spytał Chamber z taką powagą jakby pytał przypadkowo napotkanego chłopa o to gdzie rosną największe grzyby.

– To zależy od waszych odpowiedzi – odparł spokojnie Barton. – Co tutaj robisz krasnoludzie?

– To co i ty, poluję – Chamberowi nawet powieka nie drgnęła gdy Barton mocniej naciągnął cięciwę łuku. – Tylko, że ja robię to z królewską aprobatą, kłusowniku.

– Bystryś jak na krasnoluda, panie Berkaz – łucznik lekko się uśmiechnął, choć uśmiech ten bynajmniej do przyjemnych nie należał. – Jednak nie za bystry skoro wprost przyznajesz, że wiesz, czym się param.

– Z dziupli na milę czuć solone mięso – krasnolud zwrócił się do Eliana. – Powiedz naszemu miłemu kłosownikowi co widziałeś w środku tej dziury.

– Były tam jakieś beczki i dużo rzemieni – chłopak spojrzał na łucznika. – Były też skórki bobrowe i rogi jele…

– Wystarczy – syknął przerywając mu Barton. – Jeszcze jedno pytanie krasnoludzie. Skoro ty przybyłeś tu, aby zapolować na Yearlenę to po co włóczysz się po lesie z jej bachorem?

Elian z niedowierzaniem spojrzał na Chambera.

– Wcale jej nie chciałem… – mruknął niezbyt przekonywująco krasnolud. – Zresztą tamci mnie uprzedzili. I gdybym nie pojawił się w porę ty też już byś obgryzał mech od spodu.

– No proszę, nasz młokos nie wie kim jest jego towarzysz – Barton posłał złośliwy uśmiech Chamberowi. – Wiedz chłopcze, że ten oto krasnolud jest Łowcą Czarownic, który za kilka monet pozbędzie się każdego niewygodnego magika, uzdrowicielki, nekromanty, szarlatana, czy też kogoś, kogo ktoś inny posądzi o używanie magii. Co jak pewnie się domyślasz jest pojęciem dość szeroko rozumianym.

– Nie jestem zbirem do wynajęcia – warknął Chamber niepomny na wymierzoną w niego strzałę kładąc dłoń na stylisku topora. – Ani złodziejem, który kradnie nie swoje mięso.

– No to mamy pat krasnoludku – zimne spojrzenie Bartona nie pozostawiało żadnych złudzeń. Drgnij a dostaniesz strzałą w bebechy.

Elian zaczął powoli cofać się ku ścianie lasu.

– Zatrzymaj się bękarcie – syknął Barton kierując czarny grot w stronę chłopca.

– Nie jestem żadnym bękartem! – krzyknął Elian zaciskając dłonie w pięści.

– Zawrzyj dziób! – Chamber uraczył go takim spojrzeniem, że chłopak cofnął się o dwa kroki. – Nie mam zamiaru skończyć przez twoją głupotę ze strzałą w oku. Ja, panie Barton – zwrócił się do kłusownika. – Jestem krasnoludem.

– Ta, to nawet widać – przerwał drwiąco Barton łaskawie kierując strzałę w jego stronę. – Może powiedziałbyś mi coś czego jeszcze nie wiem.

– Ale nawet krasnolud – kontynuował Chamber nie zrażony przytykiem. – Nie zostawi ludzkiego dziecka na pewną śmierć. Kiedy przybyłem na polanę Yearlena właśnie sfajczyła kilku znajomków tych, którym tak ładnie wpakowałeś szypy w plecy.

– Faktycznie mogłem poczekać aż cię poszatkują na kawałki. Wybacz ten pośpiech. Obiecuję, że następnym razem zachowam więcej cierpliwości i rozwagi.

Chamber spojrzał na niego spode łba, ale mówił dalej.

– Chłopak czaił się nieopodal w chaszczach. Niestety nie dostrzegłem go odpowiednio wcześnie. Kiedy zobaczył jak przybili Yearlenę lancami do ściany zaczął się drzeć w niebogłosy. Czym prędzej ucapiłem go pod pachę i dałem dyla w krzaki. Niestety – wskazał na wykręconą do środka lewą stopę. – Gira mi się niezbyt fortunnie wygięła i pogoń uziemiła nas na tej polance. A resztę widziałeś już na własne oczy. Mam nadzieję, że docenisz moją szczerość, panie kłusowniku – Chamber ruchem głowy wymownie wskazał na grot strzały rozmywający się w spowijających ich ciemnościach.

Barton powoli opuścił łuk choć nie ściągnął strzały z cięciwy.

– Ten wehikuł bardziej przypominający machinę wojenną niż wóz należy do ciebie? – zapytał Barton.

Krasnolud spojrzał na niego z błyskiem w oku. Dłoń odruchowo zacisnęła się na toporze.

– Mam nadzieję, że nie wtykałeś nosa w moje osobiste rzeczy, kłusowniku.

– Gdzieżbym śmiał – Barton lekko się uśmiechnął ukazując dwa rzędy białych i równych zębów. – Jestem tylko uczciwym kłusownikiem a nie jakimś pospolitym złodziejaszkiem czy też najemnym zabójcą czarownic.

– Nie przeciągaj struny – warknął Chamber przez zaciśnięte zęby. Obiecał sobie, że nie da się sprowokować, ale jego cierpliwość niepomna na te zapewnienia gdzieś się właśnie ulotniła.

– Ruszaj więc, krasnoludzie – Barton wskazał na zachód gdzie w głąb lasu prowadziła prawie niewidoczna ścieżka. – Dzisiaj mam dzień dobroci dla Łowców Czarownic i bezdomnych bękartów.

Chamber z wyraźną ulgą skinął głową. Jak na jeden dzień miał już dość wrażeń.

– Winienem ci przysługę – powiedział z powagą. – I wierz mi, że spłacę swój dług należycie.

– Obejdzie się, krasnoludzie – Barton Monk przewiesił łuk przez plecy. – Wystarczy tylko, że zapomnisz o tym, że mnie spotkałeś.

– Zatem bywaj, kłusowniku.

Chamber nie zwlekając ruszył w kierunku kniei. Obejrzał się jeszcze przez ramię, ale łucznik już zniknął. Rozmył się w zapadających ciemnościach niczym widmowa zjawa.

– Dalej, chłopcze – huknął na Eliana, który stał z opuszczoną głową. – Nie ociągaj się, bo skończysz w paszczy wygłodniałego wilka albo czegoś jeszcze gorszego.

Zaniepokojony chłopak ukradkiem się rozejrzał. Jakby na potwierdzenie słów krasnoluda niedaleko rozległo się przeciągłe wycie. Nie ufał temu najemnemu zabójcy, ale to on uratował mu życie. Nie miał wyboru. Gdyby pozostał w lesie sam z pewnością by zginął. Bez dalszych oporów pobiegł za Chamberem. Zwolnił dopiero, gdy zrównał się z brodaczem.

– Nie jestem bękartem, panie Berkaz – powiedział drżącym głosem Elian a z orzechowych oczu znów popłynęły łzy. Chciał jeszcze coś dodać, ale dalsze słowa uwięzły w ściśniętym przez ból gardle.

Chamber zatrzymał się i położył mu ciężką dłoń na ramieniu.

– Wiem, chłopcze – w głosie krasnoluda zabrzmiał ciepła nuta. – Przykro mi z powodu tego, co cię spotkało i tego, co widziałeś. Nikt nie powinien oglądać takich rzeczy. Ale teraz musimy iść dalej. Takie już jest życie, albo przesz naprzód albo zatrzymujesz się i giniesz – Chamber na chwilę zamilkł. – Kłusownik miał rację. Jestem Łowcą Czarownic. Zabijam naznaczonych przez magię i tak zarabiam na życie. Ale ta twoja Yearlena była uzdrowicielką… Kiedyś zapolowałem na taką jak ona i miałem pecha, bo akurat kurował się u niej cholerny czarnoksiężnik. Gdyby nie uzdrowicielka puściłby mnie z dymem. Opatrzyła moje rany. Nie powiedziała ani słowa. Ale ja wiem, że nie musiała. Teraz spłacam swój dług. Życie za życie. Jak znajdziemy mój wóz w tych cholernych ciemnościach najesz się i wyśpisz. A rankiem świat wyda ci się trochę lepszy. Po śniadaniu odwiozę cię do krewnych. Bo pewnie masz tu w okolicy jakiś krewnych?

Elian pokręcił głową i starł wierzchem dłoni łzy z policzka.

– A znajomych? Kogoś życzliwego?

Chłopak znów zaprzeczył.

– No to mamy problem – Chamber westchnął i zmusił bolącą nogę do dalszego wysiłku idąc w głąb lasu. – Ale martwić się będziemy rankiem i to po sutym posiłku zakropionym czymś mocniejszym. Oczywiście ty będziesz pił co najwyżej osłodzoną wodę. Chodźmy.

Elian skinął głową i w milczeniu podążył za krasnoludem.

 

 

***

 

Słońce nieśmiało zerkając sponad koron drzew rozproszyło ostatnie cienie nocy. Na bezchmurnym niebie krążył czarny punkcik, który nagle zaczął pikować ku ziemi. Po krótkiej szamotaninie orzeł ciężko wzbił się w górę ściskając w szponach podrygującego szaraka. Wśród traw pasły się spokojnie daniele. Młode w dzikich podskokach baraszkowały pod czujnym okiem matek. Byk przewodnik bez większego zainteresowania śledził wzbijającego się w powietrze króla przestworzy. Widocznie już nie pierwszy raz był świadkiem dramatu leśnego życia. Nagle podniósł głowę, nastawił uszu i głośno wciągnął powietrze w chrapy. Jego uwagę zwróciło stado spłoszonych perkaczy. Od strony zachodniego krańca doliny, tam skąd wyłaniał się trakt drogi doszedł go zapach wzbudzający lęk. Zapach człowieka. Zapach śmierci. Stado poderwane przez samca pierzchło zygzakami i po chwili wtopiło się w leśną gęstwinę. Życie w dolinie zamarło.

Na polanę wtoczyła się dziwna dwukołówka ciągnięta przez parę górskich kucy. Masywne klepki kół okute były bardzo grubą blachą z zadziorami, które żłobiły głębokie wybroczyny w miękkiej ziemi. Wszystkie kanty burt obite były ciężkimi arkuszami żeliwnej blachy. Wóz przykryty był naciągniętą na żelazne pałąki płócienną płachtą, która w wielu miejscach była połatana i pozszywana. Paka wozu przypominała psią budę, nieudolnie ociosane bale były gęsto ponabijane metalowymi gwoździami, które wesoło skrzyły się w słonecznym blasku. Całość prezentowała się dość niebywale. Sam woźnica wyglądał równie topornie co i wehikuł, na którego koźle zasiadał z tą tylko różnicą, że jego wygląd do śmiechu raczej nie nastrajał. Był to sękaty krasnolud, równie szeroki w barach, co wysoki. Czarna, zmierzwiona broda zapleciona była w brudne i posklejane warkoczyki. Ubranie wyglądało niewiele schludniej niż jego właściciel tylko buty lśniły nowością. Zza jednej cholewy wystawał długi nóż. Innej broni nie było widać.

– Prryyy łapserdaki – zadudniło jak z cembrowiny. – Prrryyyyy koniki!

Zwierzęta posłusznie zatrzymały się grzebiąc kopytami w miękkiej ziemi. Krasnolud powiódł spojrzeniem po rozległej dolinie. Przemknęła mu przez myśl wcześniejsza rozmowa z napotkanym wieśniakiem.

– A uzdrowicielki, medyczki jakoweś to tu są kmieciu?

Zapytany chłop podrapał się jedną ręką po łysej głowie, w drugiej zawzięcie meł wełnianą czapę.

– Ano są panocku, ale uzdrowicielka to tylko jedna jest – odparł posłusznie. – Zali pół dnia na zachód tymże traktem.

– Troszkę dokładniej mógłbyś, kumie

Chłop jakoś nie mógł sobie przypomnieć, na którym to weselu stali się kumami a poza tym ten nieznajomy krasnolud jak na jego gust zadawał zbyt dużo pytań.

– Jeśliście ranny panie to moja baba gotowa…

– Nie przybyłem tu by się leczyć – w głosie krasnoluda przebrzmiała nuta zniecierpliwienia. – Gdzie mieszka ta uzdrowicielka i czy odkąd tu przebywa nie było zaginięć ludzi, zwierząt czy inszych dziwności

– Nie panie. To bardzo spokojna okolica – Chłop groźnie się zmarszczył i popatrzył spod byka na krasnoluda. – Iście jedyne dziwności dzieją się jak różni przyjezdni za naszymi dziewkami się włóczą. Ale na tych to my swój sposób mamy. Taki, że nawet uzdrowicielka nie pomoże – zakończył mocniej zaciskając sękatą dłoń na wbitych w stóg siana widłach.

– Owa, w to nie wątpię – skrzywił się Chamber. – Powiedz no jeszcze dobry człowieku jak trafić do tej medyczki.

– Ano dalej jak z bicza strzelił tą drożyną. Dojedziecie do polany, tam też droga się kończy. Konie z wozem musicie ostawić na łące, bo przez chaszcze nie przejdą. A ścieżynę do uzdrowicielki najdziecie bez problemu. Nawet ślepy by namacał. Jasna Pani wielu ma gości.

– A jak zowiął tę twoją Jasną Panią? – zapytał krasnolud i cmoknął na kuce.

– Yearlena – odparł chłop skrobiąc się po łysinie. –  Yearlena z Łąk.

Rzeczywiście dróżka była. Nawet ślady koni było widać i to świeże. Chamber westchnął i zostawił wóz w zagajniku. Przykrył wehikuł gałęziami i zatarł ślady. Kuce rozkulbaczył i puścił na popas wiążąc im pęciny. Wyciągnął z wozu spore zawiniątko i z niezwykłym pietyzmem począł rozwijać wygarbowaną cielęcą skórę lśniącą od oliwy. Pokryty runami topór zalśnił w promieniach słońca. Krasnolud wyszeptał kilka słów w mowie swych dziadów i zatknął oręż za szeroki pas. Ściągnął rękawice i położył je na koźle. Odszedł kilka kroków i krytycznym spojrzeniem obrzucił swoje dzieło. Pocieszył się myślą, że odwiedzający uzdrowicielkę mają więcej zmartwień na głowie niż rozglądanie się po okolicy i wypatrywanie ukrytych wozów. Powoli ruszył dróżką uważnie przy tym nasłuchując. Po jednej stai las wyraźnie zaczął się przerzedzać. Chamber zszedł z miedzy i zagłębił się w knieję z zamiarem okrążenia polanki od zachodniej strony, kiedy usłyszał parskanie koni. Odgłosy szybko się nasilały. Dał kilka długich susów i zaległ w gęstych paprociach. Czas był już ku temu najwyższy, bo dróżką zaczęli nadjeżdżać jeźdźcy. Kiedy wjechali na polanę naliczył trzynastu. Sprawnie rozwinęli się w tyralierę. Ostatni trzymał uwiązane na lince psy. Na szczęście zwierzęta nie zwietrzyły krasnoluda. To pewnie dlatego, że od kilku miesięcy nie zhańbiłem się kąpielą. Jednego z konnych wyróżniał wspaniały koń bojowy i lekka koszulka kolcza. Do tego w przeciwieństwie do pozostałych zamiast szerokiej szabli kawaleryjskiej nosił przy pasie paradną karabelę. Jeźdźcy okrążyli niewielką chatkę stojącą w centrum polany. Domek szczelnie otulony czerwonym bluszczem na pierwszy rzut oka wyglądał na opuszczony. Chamber wiedział, że nie jest to zwyczajny bluszcz. Była to gulońska szkarłatnica. Roślina ta potrafiła prawie całkowicie wytłumić spore źródło energii magicznej. Był więc we właściwym miejscu, ale czy o właściwej porze? Postanowił zaczekać na rozwój wydarzeń. Z chatki wybiegła niemłoda już kobieta w zwiewnych zielonych szatach. Z tej odległości nie słyszał co mówiła, ale był pewien, że kazała im się wynosić. Ten w koszulce kolczej naparł na nią koniem.

– Gdzie jest chłopak?! – doszedł Chambera gardłowy, nawykły do rozkazywania głos.

I wtedy się zaczęło. Kobieta krzycząc uniosła ręce, z których wystrzeliła czerwona błyskawica. Przywódca konnych spadł na ziemię trzymając się za twarz a jeździec po jego prawej zamienił się w kupkę popiołu. Zanim czarodziejka zdołała rzucić kolejne zaklęcie trzy lance przybiły ją do frontowej ściany. Z wnętrza wybiegło przerażone dziecko wprost pod nadjeżdżającego konia. Chamber był pewien, że widzi rudawe warkoczyki może pięcioletniej dziewczynki. Mała nawet nie zdążyła krzyknąć. Podkute kopyta wdeptały ją w miękką ziemię. Jeździec zeskoczył z konia i wbiegł do środka. Nie minęło pół modlitwy, gdy wyszedł z wnętrza przecząco kręcąc głową. Nagle bluszcz owiną się wokół niego i przyciągną do ściany. Z martwiejących rąk czarodziejki rozlał się niebieski płomień. Po chwili chatka płonęła już niczym pochodnia. Krzyki palonego żywcem najemnika niosły się daleko w dolinę. Dwóch jeźdźców pomogło swemu przywódcy dosiąść konia. Domek spłonął doszczętnie, ale o dziwo nie zapaliło się nawet jedno źdźbło okalającej go trawy. Chamber usłyszał szelest, gdzieś z boku trzasnęła złamana gałązka. Odwrócił się. Złowieszczo błysnęło szerokie ostrze topora. Jasnowłosy chłopak powoli, jakby w transie cofał się w las. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w wypaloną ziemię gdzie jeszcze przed kilkoma uderzeniami serca stała mała chatka.

– Niieee! – krzyknął wysokim głosem tak przepełnionym bólem, że Chamber poczuł niemiłe mrowienie na plecach.

Błyskawicznie dopadł do chłopca i sękatą dłonią zakrył mu usta, ale było już za późno. Konni zawrócili w ich kierunku. Sześciu jeźdźców ruszyło z kopyta. Spuszczone z uwięzi psy, wściekle ujadając pognały w stronę lasu. Chamber popchnął chłopaka przed siebie.

– Biegnij! – ryknął po czym zatknął topór za pas i ruszył za nim przez chaszcze niczym ranny dzik.

 

***

 

Słońce powoli chyliło się ku zachodowi kładąc karminowe cienie na dumne i milczące drzewa pamiętające jeszcze czasy świetności starożytnego Aroth’Dor, pradawnej stolicy narodów elfickich. Wiatr delikatnie pieścił mięsiste liście komponując cichą melodię przesiąkniętą smutkiem i łzami z przeszłości. Tam gdzie dawniej na środku polany wznosił się opleciony czerwonym bluszczem domek, teraz ział czarny krater wypalonej ziemi. Tylko dwa spopielone ciała wyróżniały się bielą kości. Dziewczynka leżała spowita całunem szarej sukieneczki. Leśne drapieżniki jakoś nie kwapiły się do spenetrowania wypalonych resztek. Drzewa, niemi świadkowie dramatu smętnie szumiały nad otwartym grobem.

Na polanę wjechało dwóch jeźdźców. Zakuci byli w ciężkie, czarno oksydowane zbroje płytowe, które w czasie wojen nosili tylko dostojnicy zakonu Ardvent Gathar. Dosiadali potężnych konwalijskich ogierów. Zwierzęta te od wieków cieszyły się sławą najlepszych bojowych rumaków w krainach Avar al’Aden. Ułożenie jednego konia zajmowało prawie dwa lata a wartość często osiągała pułap kilku majętnych wiosek. Nieskazitelnie czarna maść zdawała się pochłaniać promienie słońca. Munsztunek też był ciemny, zaakcentowany srebrnymi klamrami i miedzianymi okuciami. Kulbaki wzorowane na modłę verdeńską, z wysokim łękiem zapewniały pewne oparcie w czasie jazdy jak i w czasie walki. Rycerz siedzący w takim siodle mógł jednocześnie używać miecza jak i tarczy. Pierwszy jeździec częściowo owinięty czerwonym płaszczem skrywał głowę pod półotwartym hełmem stylizowanym na łeb orła. Plecy drugiego z rycerzy okrywał czarny płaszcz zdobiony wyhaftowanym srebrnymi nićmi mieczem. Twarz miał młodą, nie pasującą do ciężkiej zbroi, którą nosił. Czarne włosy opadały kaskadami na pokryte kolcami naramienniki. Zatrzymali się przed pogorzeliskiem. Ten w czerwonym płaszczu lekko zsunął się z konia, jakby ciężka zbroja nic nie ważyła. Jego towarzysz chwycił rzucone cugle. Płaszcz rozsunął się ukazując wygrawerowanego na napierśniku srebrnego orła zrywającego się do lotu. Zbroję z takim symbolem mógł nosić tylko Wielki Mistrz zakonu Pieczęci. Rycerz zdjął pierzasty hełm. Śniada twarz bez zarostu, przystrojona była szeroką blizną biegnącą od brody, przez przesłonięte opaską oko, aż do przyprószonej siwizną skroni.

– Karl, sprawdź ślady – odezwał się znużonym głosem. Zniekształcona od dawnej rany warga sprawiała, że wypowiadane słowa przypominały świst szabli. Młodszy rycerz posłusznie zsiadł z konia. Pochylił się nad wypaloną i zrytą ziemią. Konie nawet nie drgnęły. Dłużej zatrzymał się przy ciele dziewczynki. Przeszedł jeszcze kilka kroków wzdłuż śladów końskich kopyt.

– Okropna rzeź – stwierdził blizna. – Tylko tchórze walczą z dziećmi. Te resztki to chyba Yearlena – wycedził przez zaciśnięte usta. – Straszna śmierć.

Starszy z rycerzy powiódł zmęczonym spojrzeniem po pogorzelisku. W bielejących kościach coś srebrzyście zajaśniało. Pochylił się i podniósł okopcony medalion, wykonany z ametystu półksiężyc. Jeszcze raz spojrzał na ciało dziewczynki, przykryte szarą sukieneczką. Oczy nieładnie mu zalśniły.

– Było ich dwunastu albo trzynastu – rzekł Karl. – Mieli psy. Wszystkie konie podkute, więc to nie były elfy. Po walce przed chatą, sześciu z psami odłączyło się od grupy i ruszyło na zachód. Reszta natychmiast odjechała na północ. Mieli chyba dwóch rannych. Gdybyśmy natychmiast wyruszyli – dodał z młodzieńczym zapałem w głosie. – Dopadlibyśmy ich przed świtem, Mistrzu.

– Staniemy na noc i pochowamy doczesne szczątki tych ludzi – odrzekł spokojnie blizna. – Zmierzcha już a po zmroku i tak nie odnajdziemy śladów.

– Jak rozkażesz, Lordzie – młody rycerz z pokorą skłonił głowę.

– Karl? – blizna jeszcze raz spojrzał na zgliszcza bawiąc się ametystowym półksiężycem.

– Tak, Panie?

– Od tej chwili nie jestem już Wielkim Mistrzem zakonu Ardvent Gathar – głos starego rycerza stwardniał, kiedy mocniej ścisnął w dłoni ametyst. – Nie możemy zwracać na siebie zbytniej uwagi – o ile dwóch jeźdźców w bojowych zbrojach zakonu może nie zwracać na siebie uwagi, przemknęło mu przez myśl. – Jesteśmy dwoma rycerzami udającymi się do Jöhl na turniej. O tej porze roku to ostatnie podjazdy, na których pasowani mogą udowodnić swoje męstwo. Nazywaj mnie imieniem, które nosiłem przed przystąpieniem do zakonu.

– Dobrze… Zygfrydzie – odparł Karl, który w mig zrozumiał intencje mistrza i ruszył w stronę koni.

Po chwili rozkulbaczone i wytarte zwierzęta skubały soczystą trawę. Zasępiony Zygfryd w milczeniu obserwował krzątającego się Karla. Młody rycerz szybko rozpalił niewielkie ognisko, nad którym zawiesił stalowy kociołek. Kiedy woda zaczęła bulgotać, wsypał do niej garść suszonych przypraw i kawałki wędzonego mięsa. Żaden z rycerzy zakonu Ardvent Gathar będąc na wyprawie wojennej nie ściągał pancerza. Była to jedna z wielu reguł zakonu mająca utwardzić nie tylko ducha, ale i ciało. Karl wyciągnął z juków szeroki sztylet i zaczął ryć miękką ziemię. Kiedy płytkie zagłębienie było już gotowe złożył w nim kości Yearleny i ciałko dziewczynki. Gdy skończył stanął nad otwartą mogiłą i rozpoczął odmawiać cichą modlitwę. Wyrwany z zadumy Zygfryd stanął u jego boku.

– Niech ciała tych ludzi rozsypią się w proch a ich nieśmiertelne dusze niech odejdą do Pana – Zygfryd rzucił na doczesne szczątki Yearleny ametystowy półksiężyc. – Każdy człowiek ma przypisany inny los. Nierówna droga, nierówne życie i nierówna śmierć – wypowiedział słowa, które wcześniej tak często słyszał właśnie z jej ust. – Wróćcie tam skąd przybyliście i na wieki służcie Panu. Taka jest Jego wola i nijak ją nam, śmiertelnikom zmieniać. Spoczywajcie w pokoju.

Wraz z ostatnimi słowami Zygfryda, Karl zaczął zasypywać mogiłę. Po chwili niewielki kurhan stanęły pośród wysokiej trawy, a młody rycerz położył na nim płaski kamień. Był to symbol sakralności obrządku inhumacji[1]. Nikt nie miał prawa rozkopać grobu, ani w inny sposób zbezcześcić spoczywających tu doczesnych szczątków. Był to też znak zakonu Ardvent Gathart informujący o tym, że w tym miejscu leży osoba, która poświęciła życie w służbie zakonu. Tak też było w rzeczywistości. Yearlena całe swoje życie oddała młodemu księciu. Zygfryd wierzył, że chłopak jest bezpieczny. Jeżeli Karl nie odnalazł jego śladów to oznaczało tylko jedno. Zapewne przestraszony tym, co się wydarzyło uciekł do lasu i teraz błąka się w ciemnościach. Miał tylko nadzieję, że Elian potrafi o siebie zadbać. Mimo, iż Dolina Kwiatów okalana była wieloma ludzkimi osadami to knieja zawsze pozostawała niebezpieczna. Kiedy Zygfryd usiadł przy ognisku polewka była już gotowa. Karl podał mu kubek parującego płynu. Stary rycerz wbił zamyślone spojrzenie w pląsające płomienie. Bezwiednie pił zupę parząc przy tym usta. Musiał wypełnić wolę króla i odnaleźć Eliana przed tymi szubrawcami. Ale miał też i inne powody. Młody książę był jego jedynym bratankiem i zarazem spadkobiercą tronu Mythen. Jako przyszły król, przed nałożeniem korony musiał najpierw zostać pasowany. A tytuł rycerski mógł mu nadać tylko jego ojciec, król Elhard albo Wielki Mistrz zakonu Pieczęci. To był jeden z dwóch warunków, który książę musiał spełnić, aby starać się o sukcesję. Drugim była obowiązkowa służba zakonna. Nakaz ten wprowadził przed pięcioma wiekami przodek Elharda, Mothgard Surowy. Król ten miał trzech synów, którzy całymi dniami uganiali się za dziewkami i winem. Ojciec rozsierdzony zachowaniem nieprzystającym królewskim dziedzicom nakazał im wstąpić na służbę do zakonu Ardvent Gathar aby tam nabrali ogłady i dyscypliny. Kiedy Wielki Mistrz orzekł, że najstarszy syn jest już gotów zostawał on mianowany na rycerza i dopiero wtedy stawał się pełnoprawnym następcą tronu. Zwyczaj ten, dość uciążliwy dla młodych książąt, okazał się niezwykle popularnym rytuałem inicjacji przy wyborze przyszłego monarchy. Wiele razy zdarzało się, że najstarszy syn nie zostawał królem tylko, dlatego, że nie zdołał pomyślnie przejść zakonnej posługi, która tradycyjnie trwała pięć lat. Każdy królewski syn był traktowany na równi z innymi nowicjuszami, a często wymagano od niego dużo więcej niż od pozostałych kadetów. Zwyczaj ten szybko stał się integralną częścią tradycji rodziny królewskiej. Oczywiście zdarzało się, że Wielki Mistrz wybierał wygodniejszego kandydata, ale były to przypadki odosobnione i zawsze kończyły się skróceniem przywódcy zakonu o głowę. Trzask szczapy wyrwał Zygfryda z zadumy. Kubek, który trzymał w dłoni był już pusty i zimny a ognisko ledwo się tliło. Karl siedział oparty o siodło i cicho pochrapywał. Stary rycerz z grymasem zmęczenia na twarzy rozciągnął zastałe kości i ułożył się do snu. Przez długą posługę żołnierską przyzwyczaił się już spania w pancerzu, bez niego czuł się nagi i bezbronny. Kiedy był zmęczony potrafił zasnąć nawet na stercie kamieni. Jednak teraz dręczyły go niespokojne myśli. Zmówił cichą modlitwę o pomyślne zakończenie wyprawy i opuścił ciężkie powieki.

 

***

– Wezwij Wielkiego Mistrza Ardvent Gathar i przyprowadź go do północnej wieży.

Sekretarz królewski, Wilhelm von Monstein, mały i gruby człowieczek, śmiesznie pobrzękując złotym łańcuchem przewieszonym przez byczą szyję, energicznie wyszedł z sali tronowej.

Elhard Mytheński był wysokim mężczyzną o iście królewskich rysach. Dźwięczny i mocny głos władcy zdawał się koić i uspokajać, niczym dotyk matki. Zamyślony monarcha nie sieział na rzeźbionym, kamiennym tronie tylko na prostym dębowm krześle u podnóża siedziska. Tam mu się lepiej myślało a i tylna część ciała tak nie marzła. Pociągła twarz najpotężniejszego spośród ludzkich władców zasnuta była głębokim cieniem.

– Dajcie mi tu kanclerza – rzekł w zamyśleniu głaszcząc wytarty podłokietnik w kształcie leżącego gryfa.

Jeden z czterech paziów skłonił się i spiesznie wyszedł. Po chwili zjawił się wysoki mężczyzna o aparycji szewca. Bezgłośnie zbliżył się do królewskiego podwyższenia i tak jak nakazywał obyczaj zatrzymał się jedenaście kroków przed tronem. Kiedy oddał królowi dystyngowany ukłon na pociągłej twarzy rozlał się wyraz najszczerszego poddaństwa.

– Wzywałeś mnie, Wasza Miłość? – głos miał chrapliwy i nieprzyjemny. Zielone, gadzie oczy cały czas pozostawały zimne i bez wyrazu. Jednak przebijała z nich ogromna inteligencja, którą król tak bardzo cenił. Nigdy do końca nie ufał kanclerzowi, ale ten nie raz okazał się właściwą osobą na właściwym miejscu. Poza tym życie nauczyło go, że wrogów należy trzymać bliżej niż przyjaciół.

– Istotnie panie Fritz – Elhard zabębnił palcami po poręczy. – Wychodzę. Odwołasz wszystkie umówione spotkania.

– Ależ Wasza Wysokość – w oczach kanclerza zajaśniał niepokój. – Rada chce omówić kwestię sojuszu z koalicją i bezpieczeństwa wschodniej strefy demarkacyjnej. Już teraz krzywo patrzą na to, że ograniczyłeś Wasza Miłość ich władzę ustawodawczą. Nie wspominając już o pięcioprocentowej stopie podatkowej nałożonej na wszystkie zrzeszone organizacje, w tym także zakony. Nie można…

– Mam ważniejsze sprawy na głowie niż użeranie się z Radą Regencyjną – uciął Elhard. –Poza tym już niedługo zmienię status Rady. Jak dla mnie ta banda podwórkowych hochsztaplerów ma zbyt dużą swobodę w podejmowaniu decyzji bezpośrednio dotyczących dobra królestwa – król ze zniecierpliwieniem machnął ręką. – Mam zamiar wprowadzić Izbę Weryfikacyjną, która się za nich weźmie. Mój ojciec zbyt rozpuścił ten dziadowski bicz, najwyższa pora aby go ukrócić.

– Ależ królu, Rada to bezpieczeństwo naszego kraju – przekonywał na pozór spokojnie Fritz. – A cóż jest ważniejszego od bezpieczeństwa?

Król uważnie spojrzał w zielone oczy Fritza. Speszony kanclerz opuścił wzrok.

– Bezpieczne państwo to państwo stabilne, suwerenne, rozwijające się, z jednym głosem i jedną władzą – po każdym słowie króla, Fritz zdawał się coraz bardziej uginać do ziemi. –  Mythen drąży od środka prywata możnych, ludzi, którzy zasiadają u szczytu stołów władzy. Mam już dość spisków i knowania za moimi plecami. I to właśnie Rada Regencyjna jest trzonem zarazy toczącej nasze królestwo. To oni wybierają władzę i to oni ją stanowią. Orzeł z uwięzioną nogą potrafi ją sobie odgryźć za cenę wolności. Jeżeli zajdzie taka konieczność to ja też poświęcę cząstkę siebie, a nawet cząstkę królestwa by ratować monarchię. Zrobię wszystko w walce o wolność – w oczach Elharda zapłoną gniewny ogień.

– Orzeł bez nogi jest skazany na śmierć, Wasza Miłość – szepnął kanclerz nie ośmielając się podnieść wzroku.

– Ale umiera wolny Fritz! – król uderzył pięścią w rzeźbioną poręcz – Odwołaj spotkania! – zakończył głosem nie znoszącym sprzeciwu.

Kanclerz skłonił się i wyszedł pogrążony w zadumie.

 

*

 

Sekretny apartament króla Elharda, niegdyś miejsce licznych schadzek teraz stał się jedyną ostoją zmęczonego władcy. Komnata ta znajdowała się na najwyższej kondygnacji północnej wieży pałacu królewskiego zwanej Gniazdem Gryfa, gdyż jej blanki aż uginały się od rzeźb przedstawiających te mityczne stworzenia. Wnętrze było zaskakująco przytulne. Gruby, sprowadzony z dalekiego południa, kaszmirowy dywan szczelnie okrywał kamienną posadzkę. Przedstawione na nim spotkanie młodej pary przy kaskadzie niewielkiego wodospadu, emanowało prawdziwą i nieskazitelną miłością. Tak właśnie Elhard poznał swą ukochaną żonę, Anderę. To ona dała mu jedynego syna – Eliana. Jednak zapłaciła za to najwyższą cenę. Elhard często zastanawiał się, dlaczego cud narodzin tak często odbiera życie matce wydającej w bólu dziecko na świat. Ojciec powiedział mu kiedyś, że wszystko na świecie musi się równoważyć. Życie i śmierć były szalami tej samej wagi. Elhard obiecał sobie, że nigdy już nie pokocha innej kobiety. Królewskim synem zaopiekowała się Yearlena, przyrodnia siostra jego zmarłej żony. Elhard zadecydował, że tak będzie bezpieczniej dla dziecka i dla przyszłości królestwa. Oficjalnie Elian zmarł po porodzie, nieoficjalnie wszyscy wiedzieli, że młody książę wychowuje się gdzieś w ukryciu. Elhard nie chciał sam przed sobą przyznać, że widok chłopca, który odebrał życie jego ukochanej sprawia mu ból.

Ściany komnaty wyłożone były dębową boazerią ozdobioną drzeworytami przedstawiającymi sceny batalistyczne z wojny Trzech Braci. Jedynym źródłem światła był ogromny kryształowy kandelabr zawieszony pod powałą. Był on ślubnym prezentem od Vetharda Mocnego, Wielkiego Grafa Gethandu i zarazem stryja Andery. Wygodna kozetka obita cielęcą skórą, masywne mahoniowe biurko i rzeźbione cedrowe krzesło, w którym zasiadał król składały się na resztę wyposażenia komnaty. Elhard pisał coś w grubej, laminowanej księdze. Regał biblioteczny aż uginał się pod ciężarem różnorakich dzieł. Znajdowały się tam Meandry prawa Gustawa Schartffena, Ludzie i małpy, czyli krótka historia człowieczeństwa, niezwykle kontrowersyjne dzieło autorstwa Vincenta Darvinusa, Prolegatum Arielum Lloyda Fosto opiewające hedonizm i wszelakie radości życia, do tego była to wersja ilustrowana. Regał prócz białych kruków epoki skrywał jeszcze jedną tajemnicę, ukryte przejście prowadzące do pałacowych stajni. Spokój władcy zmąciło mocne pukanie do drzwi.

– Wejść – powiedział Elhard nie przerywając pisania.

Do komnaty energicznie wkroczył mąż słusznego wzrostu. Sprężysty chód, wyprostowana sylwetka i krótko przycięte włosy zdradzały żołnierza. Twarz z paskudną blizną i jedno oko przesłonięte czarną opaską wskazywały na długi i burzliwy przebieg służby. Mimo, iż przyodziany był w proste i znoszone ubranie zdawał się promieniować aurą władzy i powagi.

– Witaj, Elhardzie – zadudnił głębokim barytonem przybysz.

– Już kończę, Zygfrydzie – odparł król składając zamaszysty podpis u dołu strony pokrytej gęstym maczkiem pisma.

Zygfryd Gathar był jedyną osobą w Mythen, która zwracała się po imieniu do władcy najpotężniejszego mocarstwa w krainach Avar al’Aden. Powód takiego braku szacunku do królewskiego majestatu był dość prozaiczny. Elhard i Zygfryd byli braćmi. Król odłożył krucze pióro do kałamarza wypełnionego czarnym inkaustem i wstał. Mężczyźni padli sobie w ramiona. Elhard pierwszy przerwał serdeczny uścisk.

– Dobrze widzieć cię w dobrym zdrowiu, bracie – powiedział kładąc dłoń na ramieniu Wielkiego Mistrza.

– Przybyłem prosto z podróży. Ten twój sekretarz mało mnie tu z koniem nie zaciągnął – odparł z wymówką Zygfryd.

– Tak, Wilhelm bardzo dosłownie traktuje moje polecenia – zaśmiał się król. – Usiądź, mam przednie kostalijskie wino.

– Z przyjemnością wypłukam kurz z gardła – zgodził się chętnie Wielki Mistrz zakonu Pieczęci wyraźnie uszczęśliwiony propozycją brata i usiadł na kozetce.

– Cóż to tak ważnego masz mi do powiedzenia braciszku, że spraszasz mnie na schadzkę –zażartował Zygfryd przyjmując z ręki brata puchar z rubinowym płynem.

– Wkrótce wszystkiego się dowiesz. Musisz jednak wykazać trochę cierpliwości – Elhard znów zasiadł w rzeźbionym krześle.

– Mam nadzieję, że nie sprosiłeś tu jakiś niewiast – odparł szczerząc zęby. – Nigdy nie przywiązywałem zbytniej uwagi do tych niedorzecznych ślubów czystości, ale wiesz, że muszę zachować, choć pozory przyzwoitości.

– Gdzieżbym śmiał wystawiać na pokuszenie cnotę Wielkiego Mistrza. To stary przyjaciel – wyjaśnił z lekkim uśmiechem król. – Chyba już ostatni, jaki nam pozostał.

– Kuternoga Willi? – Zygfryd przechylił puchar a na jego twarzy rozlał się wyraz uwielbienia dla królewskich trunków.

W alkowie znów rozległo się, tym razem ciche i jakby nieśmiałe pukanie.

– Wejdź, Wilhelmie.

Do komnaty wszedł podpierając się akacjową laską zakapturzony mężczyzna. Zanim drzwi się za nim zamknęły Zygfryd dostrzegł smagłą twarz elfa stojącego pomiędzy dwoma królewskimi gwardzistami.

– W końcu mamy komplet – rzekł Elhard witając nowoprzybyłego skinieniem głowy.

– Witaj, Panie – Wilhelm odrzucił kaptur. Brązowe, poprzetykane srebrnymi nićmi włosy opadły na ramiona. Pobrużdżona, okalana gęstą brodą twarz nie pozwalała dokładnie określić wieku. Równie dobrze mógł mieć czterdzieści lat, co i sześćdziesiąt. Jednak bystre, zielone oczy wciąż skrywały młodzieńczy blask.

– Miło widzieć cię żywego i do tego w dobrym zdrowiu, Willi – Zygfryd jowialnie uścisną brodacza. – Widzę, że Regent do spraw Bezpieczeństwa Wewnętrznego ma podwójny cień – zakpił ruchem głowy wskazując zamknięte drzwi.

– Sprawowane stanowisko zmusza mnie do pewnych względów bezpieczeństwa – Wilhelm lekko się uśmiechnął. – Poza tym Dargoth lubi moje towarzystwo.

– Tak, w to akurat nie wątpię – Zygfryd powrócił do delektowania się winem. – Za to, co mu płacisz nawet ja bym cię polubił.

– Usiądź, Wilhelmie – Elhard przybrał poważny ton. – Wezwałem was tutaj, ponieważ tylko wam dwojgu mogę zaufać. Wkrótce wszyscy staniemy przed trudnymi wyborami i to właśnie wasza decyzja może stanowić o przyszłości królestwa.

Twarz Zygfryda zasnuł cień zwiastujący nadchodzącą burzę. Znał brata i wiedział, że ten nie zwykł obarczać innych brzemieniem królewskich obowiązków. Zawsze brał cały ciężar władzy na swoje barki.

– Co się dzieje? – spytał stary rycerz i odłożył pusty już puchar na srebrną tacę.

– Wilhelmie – władca zwrócił się do szefa swych służb wywiadowczych. – Czy mógłbyś?

– Ależ oczywiście, Wasza Miłość – arcyszpieg Mythen znał Zygfryda od lat. Razem się wychowali. Znał też doskonale jego wybuchowy charakter i brak cierpliwości, więc rozpoczął bez zbędnych prolegomenów. – Ktoś planuje zamach na króla – rzekł po, czym z wyraźnym trudem zasiadł w miękkiej kozetce.

Na szczęście Zygfryd przełknął już ostatni łyk wina, bo mogłoby się to skończyć, co najmniej zakrztuszeniem.

– Cooo!!! – krzyknął z niedowierzaniem. – Masz dowody?!

– Na razie tylko poszlaki, ale z pewnego źródła – królewski szpieg spojrzał na królewskiego brata. Zbyt dobrze znał starego żołnierza, aby nie oczekiwać dalszych pytań.

– Wiesz kto to zlecił? – Zygfryd wstał i zaczął nerwowo krążyć po komnacie z rękoma skrzyżowanymi za plecami.

– Jeszcze nie, ale moi ludzie pracują dzień i noc. Mam tylko jedną pewną informację. Wiem kim będzie zabójca – Wilhelm chrząknął zakłopotany jednak widząc zniecierpliwione spojrzenie Zygfryda dokończył zdanie. – Sheer’Ghar.

Przez chwilę zapadła głucha cisza przerywane jedynie ciężkimi krokami Mistrza zakonu Ardvent Gathar.

– To niemożliwe – Zygfryd stanął przy bracie i zacisnął dłonie w pięści. – Przecież on jest tylko legendą i to do tego martwą.

– Obawiam się, że jednak nie masz racji – Elhard podał bratu zapisany pergamin.

Zygfryd w miarę czytania robił się coraz bledszy.

– Może to tylko prowokacja. Może jakiś szaleniec próbuje cię ośmieszyć w oczach poddanych. Masz wielu wrogów, ale żaden z nich nie posunąłby się do takiego… – tu brakło mu słów na tyle dobitnych, aby mogły określić ten ohydny czyn. – Może to zagrywka polityczna K’hana – nie dawał za wygraną. Myśl o zabójstwie wydawała mu się bardziej absurdalna niż to, że wykonawcą ma być sam Sheer’Ghar.

– Wątpię – Wilhelm rozprostował chorą nogę. – Poza tym wygląda mi to raczej na zgrabnie zorganizowany spisek. Jeden z moich najlepszych ludzi zdołał przeniknąć w otoczenie naszego starego znajomego, Feallana – arcyszpieg pogładził brodę. – Twierdzi, że zdobył zaufanie elfa a ja nie mam powodów, aby mu nie wierzyć. To od niego pochodzi ta wiadomość. Nie wiemy jednak, dla kogo Feallan pracuje i kto w Mythen ma zorganizować spotkanie z Sheer’Gharem.

– Co postanowiliście? – Zygfryd spojrzał na brata. Był żołnierzem i teraz czekał na rozkaz. Tak było od zawsze, Elhard myślał i decydował a Zygfryd uderzał.

– Jeszcze dzisiaj wyruszysz do Yearleny i zabierzesz od niej Eliana – widać było, że król już dawno podjął decyzję. – Pojedziecie do Jöhl gdzie zatrzymacie się u Uzaverinna. Resztę zorganizuje Wilhelm.

– Czy chłopcu coś grozi? – stary rycerz gniewnie zmarszczył brwi.

– Nasi przeciwnicy są bezwzględni i niezwykle przewidujący – Wilhelm podał Zygfrydowi niewielki skoroszyt. – To otrzymałem dzisiaj. Dlatego się spóźniłem. Musiałem potwierdzić autentyczność tej wiadomości. Feallan organizuje spotkanie na moczarach Thruln Ag’Brohen. Mój człowiek twierdzi, że dotyczy to bezpośrednio wszystkich zakonów w tym także i Ardvent Gathar – dodał uważnie przyglądając się królewskiemu bratu.

– To jakaś niedorzeczność! Po moim trupie! – Zygfryd tak mocno zacisnął pięści, że aż pobielały mu knykcie.

– Wiemy o tym – odparł z powagą Wilhelm. – Dlatego jedyny sensowny wniosek, jaki się nasuwa to…

– Moja śmierć – Mistrz zakonu Ardvent Gathar nieładnie się uśmiechnął. – Dlatego chcecie się mnie stąd pozbyć?

– Nie tylko dlatego – Elhard wstał i podszedł do brata. – Gdyby coś mi się przydarzyło to ty zaopiekujesz się Elianem. Spadnie też na ciebie ciężar walki ze spiskowcami i przywrócenie stabilizacji w kraju. Dopóki mój syn nie osiągnie pełnoletności będziesz sprawował faktyczną władzę w Mythen. Ale martwy nie zdasz się na nic. Dlatego właśnie musisz wyjechać. Od ciebie zależeć będzie przyszłość Mythen i mojego syna.

– Mówisz tak jakbyś już nie żył – żachnął się Zygfryd. – Nie wierzę, że takie szaleństwo mogłoby się powieść. Kto mógłby za tym stać?

– Pozwolisz, Panie? – arcyszpieg lekko skłonił się Elhardowi.

– Oczywiście, Wilhelmie – król znów usiadł za biurkiem i zwilżył usta winem.

– Doskonale znam twój stosunek do polityki Zygfrydzie, więc będę się streszczał – Wilhelm nabrał powietrza w płuca jakby za chwilę miał rzucić się w morskie odmęty. – Odkąd zrzekłeś się tronu na rzecz brata nasiliły się protesty militarystów a także ludzi, którzy na wojnie dorobili się fortuny. Zagłębie hutnicze w Konchoffen zwolniło prawie dwa tysiące wykwalifikowanych pracowników – wyliczał skrupulatnie na palcach Regent do spraw Bezpieczeństwa Wewnętrznego. – Bank Farnchus i Synowie stracił kilkadziesiąt milionów koron na kontraktach wojskowych, do których realizacji nigdy nie doszło. Dwa tysiące konwalijskich koni bojowych specjalnie układanych w stajniach Darnvardu o łącznej wartości dwudziestu milionów koron rozpuszczono po pastwiskach a z tego co wiem jakieś pół tysiąca przerobiono w najdroższą na świecie kiełbasę. Stocznia Sadyńska prawie zbankrutowała po tym jak Mythen zrezygnowało z dziesięciu zakontraktowanych Galeonów i do tej pory ciągnie się sprawa o odszkodowanie w sądzie apelacyjnym. Krasnoludowie z Ard’Morhtag odgrażają się Mythen po tym jak huty z Konchoffen wstrzymały odbiór ich rudy. Mógłbym tak wyliczać bardzo długo a to zaledwie kropla w morzu strat jakie ponieśli możni i oligarchia wojskowa po objęciu rządów przez twojego brata – Wilhelm poprawił chorą nogę. – Biorąc pod uwagę fakt, że większość spośród reprezentantów tych środowisk zasiada w Radzie Regencyjnej łatwo wysnuć wniosek kto stoi za zamachem. Jaki związek z tym wszystkim ma Feallan? Tego jeszcze nie wiem. Jedyny aksjomat[2], który jest nam znany to zamach na króla. Wiemy także kim będzie zamachowiec. Jest nim Sheer’Ghar, legenda, która wciąż budzi się do życia. Ale on jest dla nas sprawą drugorzędną – widząc zdziwione spojrzenia braci, lakonicznie wyjaśnił. – Zabójca jest tylko narzędziem, które bez posługującego się nim rzemieślnika zda się na nic. Abyście w pełni docenili powagę sytuacji przedstawię wam moje domysły i konkluzje. Po pierwsze, jakiś wysoko postawiony urzędnik królewski kolaboruje ze spiskowcami. Z zebranych materiałów wynika, że ci karbonariusze[3] mają rozległą wiedzę o zabezpieczeniach w zamku, porach zmiany warty, rozmieszczeniach posterunków, tajnych przejściach. Wiedzą nawet o tej komnacie. W tej kwestii już podjąłem odpowiednie kroki. Wzmocniłem też straże i zmieniłem harmonogram zmian. Po drugie – Wilhelm spojrzał ze smutkiem na Elharda. – Eliana też będą chcieli wyeliminować. To krew z twojej krwi, jedyny prawowity spadkobierca tronu. Dlatego to właśnie ty Zygfrydzie wyruszysz po księcia. Jesteś jego wujem i jedyną osoba zdolną wynieść księcia na tron Mythen, gdyby zamachowcy osiągnęli swój cel – chłodna logika Wilhelma wstrząsnęła Zygfrydem. Musiał jednak przyznać mu rację. W razie śmierci Elharda tylko Wielki Mistrz, za którym stała cała potęga zakonu Pieczęci mógł zdusić rebelię. – Po trzecie, Feallan nie działa sam. Mój szpieg podejrzewa, że elf przyjmuje polecenia od kogoś z Jöhl. Kilkakrotnie towarzyszył mu do Promenady Cudów. Jestem pewien, że zwierzchnikiem Feallana musi być ktoś z tajemnej loży magów a jeżeli tak jest to możemy spodziewać się wszystkiego. Nie wiemy jakie mają plany w związku z zakonami, ale gdyby zdołali pozyskać militarne i ekonomiczne poparcie kongregacji przyszłość krain Avar al’Aden będzie stała pod wielką niewiadomą. Natychmiast po spotkaniu na moczarach, Ulter dostarczy mi najświeższych wiadomości a wtedy postanowimy co wypada uczynić. Na razie nam pozostaje czekać, a tobie Zygfrydzie wyruszać w drogę.

Długie milczenie, które zapadło po przemowie Wilhelma przerwał Elhard:

– Czas jest teraz naszym największym wrogiem – znać było w głosie monarchy brzemię władzy. – Mam nadzieję, że niedługo sytuacja wyklaruje się na tyle, że będziecie mogli bezpiecznie wrócić do Willsburga. Ale na razie musisz zadbać o bezpieczeństwo swoje i mego syna.

– Wyruszę przed zmierzchem – Zygfryd z mocą spojrzał na brata. Świadomość zbliżającej się wyprawy odmłodziła starego rycerza o dobre dziesięć lat. – Wezmę ze sobą Karla Waltera. Wyjedziemy sekretną furtą, za dużo dookoła ciekawskich oczu. Jednak przed wyprawą muszę przekazać zwierzchnictwo nad zakonem memu zastępcy.

– Geronowi van der Lornowi?

– Tak – odparł Zygfryd wbijając w arcyszpiega uważne spojrzenie. – Tylko mi nie mów, że on też jest w to zamieszany.

– Rzadko zgadzam się z tym co mówisz – Wilhelm spojrzał na niego gładząc brodę. – Ale obawiam się, że to prawda.

– Przesadzasz, Willi – Zygfryd nie cierpiał polityki i spiskowej teorii świata Wilhelma. Ale najbardziej wytrącała go z równowagi świadomość, że tem wyliniały lis prawie nigdy się nie mylił. Teraz też mógł mieć rację. – Znam Gerona od lat i nigdy nie zawiódł mego zaufania.

– A kto najbardziej zyskałby na twojej śmierci? – chłodna logika w głosie Wilhelma wyprowadziła go z równowagi.

– Nie, to niemożliwe – Wilhelm wiedział, że ogień w oczach Zygfryda oznacza, iż stary rycerz zrozumiał przesłankę, ale dalsza dyskusja na ten temat może wywołać wybuch wulkanu. – Czas pokaże, że nawet Wilhelmowi Stormowi zdarzają się pomyłki.

– Oby – arcyszpieg chwilowo dał za wygraną. A przynajmniej dopóty, dopóki nie zdobędzie dowodów. Obawiał się jednak, że wtedy może już być za późno dla Zygfryda jak i dla Eliana. – A ten Karl jest pewny? – spytał z zawodową podejrzliwością.

– To syn Joachima von Midenchoffena – odparł Zygfryd jakby mówił o jakimś mitycznym herosie. Rzeczywiście Joachim był prawdziwą legendą i każdy giermek marzył o sławie jaką za życia okrył się ten rycerz. – Po śmierci ojca w bitwie o Tadonholm wziąłem chłopaka pod opiekę. Traktuję go jak syna – dodał dobitnie. – I jestem równie pewny jego oddania zakonowi co twojego oddania królestwu, Willi.

– Zygfrydzie, wybacz Wilhelmowi te podejrzenia – Elhard jak zawsze gasił ich sprzeczki swoim spokojem. – Ale zmusza go do tego powaga sytuacji w jakiej przyszło nam podejmować decyzje.

– Doskonale rozumiem pobudki Wiliego i nie mam mu nic za złe – Zygfryd skinął głową staremu przyjacielowi. – Wprost przeciwnie, odjadę spokojniejszy wiedząc, że ktoś taki odpowiada za twoje bezpieczeństwo.

– Bywaj – bracia uścisnęli się mocno, po męsku. Zamiast potoku słów wystarczyło jedno spojrzenie. – Niech bogowie cię prowadzą.

– Bądź spokojny, braciszku. Elianowi nic się nie przytrafi pod moją pieczą – Elhard dojrzał w oczach rycerza błysk, który upewnił go w przekonaniu, że dopóki Zygfryd żyje, dopóty jego syn będzie bezpieczny. Czy jednak będzie to wystarczająco długi okres? Wolał nigdy nie poznać odpowiedzi na to pytanie. – Bywaj w zdrowiu – powiedział odprowadzając brata smutnym spojrzeniem.

Zygfryd uścisną dłoń Wilhelma i wyszedł. Elhard długo jeszcze rozmawiał z Szarą Eminencją Mythen. Dopiero przed świtem Wilhelm Storm opuścił apartamenty króla w towarzystwie wysokiego elfa okrytego płaszczem ciemniejszym niźli mrok nocy.

 

***

 

Gdy Chamber z Elianem wychynęli z kniei zapadły już całkowite ciemności. Księżyc Gavar, co w mowie krasnoludów znaczyło Ojciec, dumnie jaśniał na niebie ponad koronami drzew i rozświetlał noc niczym wielki świetlik. Wydawało się, że pokryta kraterami powierzchnia jest zaledwie o rzut kamieniem od wierzchołków leśnych olbrzymów. Drugi księżyc zwany przez krasnoludy Myhr Bordo, Krwawy Karzeł, przypominał niewielką, czerwoną brzoskwinię rzuconą w niebo przez niesforne dziecko. Kuce spokojnie pasły się dwadzieścia jardów dalej. Kiedy zwietrzyły Chambera radośnie zaparskały. Na tyle, na ile pozwoliły im spętane pęciny przykuśtykały i zaczęły przymilnie ocierać się o krasnoluda.

– Ździebełko, Patyczek. Widzę, że jakoś sobie poradziłyście – Chamber poklepał koniki po szyjach i pochylił się by rozwiązać krępujące zwierzęta rzemienie.

– No mały, wskakuj na wóz – zwrócił się do chłopca niepewnie stojącego przy tym dziwnym wehikule, który krasnolud tak beztrosko nazywał wozem. – Pora ruszać w drogę. Do ludzi – rzekł czujnie spoglądając na Eliana.

– Dziękuję, Panie – odparł i zwinnie wdrapał się na kozioł.

Chamber zaprzągł kuce i stękając wdrapał się na wóz. Usiadł obok chłopca. Ściągnął but i onuce z lewej nogi. Przez dłuższą chwilę grzebał w sporym kufrze, z którego w końcu wydobył gliniany wek z cuchnącą breją w środku. Elian zmarszczył nos, ale dzielnie znosił bliskość onucy krasnoluda. Kiedy cała spuchnięta kostka była już wysmarowana mazidłem Chamber owinął ją onucą i stękając wzuł but. Elian bez słowa podał mu lejce. Chamber podziękował skinieniem głowy, odwrócił się za siebie i wyciągnął z paki jakieś zawiniątko.

– Jedz – podał chłopcu. – To razowiec i kozi ser. Niestety nie mam mięsa. Cholera nie pomyślałem. Mogliśmy pożyczyć trochę świeżyzny od tego złodzieja królewskiego pogłowia – mruknął pod nosem.

Elianowi na widok jadła aż się oczy zaświeciły. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że od świtania nie miał nic w ustach. W brzuchu chłopca przebudził się straszliwy potwór, który głośno zaburczał domagając się jakiejś ofiary.

– Dziękuję, Panie – głos mu lekko zadrżał. – Ale ja nie mam nic czym mógłbym, za to zapłacić.

– Nie szkodzi, chłopcze – Chamber łaskawie machnął ręką. Porządny z niego dzieciak. –Jutro wyszczotkujesz kuce i będziemy kwita.

Ale Elian wciąż nie jadł.

– No co tam? – Chamber cmoknął na zwierzęta, które z werwą ruszyły traktem. – Nie jesteś głodny? A może moje wiktuały są ci nie w smak?

– Dziękuję, panie za zratowanie życia – Elian powiedział to niezwykle poważnym tonem. Zbyt poważnym jak na swój wiek, pomyślał krasnolud. – Ja…

– Dobrze już, dobrze – przerwał mu Chamber z zażenowaniem. Nie lubił podziękowań. – Zjedz a później połóż się spać. Na pace znajdziesz kawałek wolnego miejsca i ciepły koc. Pogadamy rankiem. Trzeba zadecydować co z tobą zrobić – skwitował patrząc w zamyśleniu przed siebie.

Elian skwapliwie przytaknął głową i zaczął wcinać razowca z takim zapałem, że aż mu się od tego uszy trzęsły. Chamber znów cmoknął na kuce. Otaczająca ich zewsząd puszcza zaszumiała złowrogo. Północny wiatr pieścił korony drzew płaczliwie przy tym zawodząc. Towarzyszyło mu odległe wycie nawołujących się wilków. A może to nie były wilki? Nad wozem przeleciał puszczyk, w lesie zahuczała sowa. Nadchodziła jesień.

 

***

 

Rycerze przebudzili się szarym świtem. Wraz ze wschodem słońca zakończyli cichą modlitwę. Karl szybko osiodłał wierzchowce. Po chwili znów siedzieli w wysokich kulbakach i żwawo ruszyli śladem jeźdźców. Bez problemów odnaleźli polankę zasłaną trupami najemników. Dwa końskie ścierwa leżały na północnym skraju tej trawiastej wyspy rozszarpane przez wilki. Karl zsiadł i uważnie przyjrzał się tropom, które prowadziły do dziupli pełnej solonego mięsa. Kiedy odnalazł odciski chłopięcych stóp natychmiast podbiegł do Zygfryda.

– Znalazłem jego ślady, Mistrzu! – powiedział z przejęciem. – Ukrywał się we wnętrzu drzewa. Myślę, że odnalazł go, ten który walczył pieszo. Sądząc po szerokich cięciach władał toporem albo berdyszem. Drugi szył stamtąd – młody rycerz wskazał zachodni kraniec polany. – Bardzo celnie. Nie wiem kim są ci dwaj, ale to oni uratowali księcia. Po walce rozdzielili się. Łucznik odszedł sam a książę z tym drugim ruszyli w stronę ścieżki po przeciwnej stronie polany – Karl wskazał ręką wschodni kraniec lasu.

– Wiedziałem, że żyje – wyszeptał z ulgą Zygfryd. – Prowadź Karl, teraz liczy się każda chwila.

Młody rycerz bez słowa dosiadł konia i poprowadził tropem wśród drzew. Dotarli do miejsca popasu kuców. Ruszyli traktem na wschód. Wiatr dmący z północy wciąż smutno zawodził. Niebo przesłaniały ciężkie ołowiane chmury. Chudy, wygłodniały wilk wyjrzał z zarośli. Poczuł zapach koni zmieszany z ludzkim potem. Z przykrego doświadczenie wiedział, że lepiej nie atakować tych nieowłosionych, dwunożnych stworzeń w pojedynkę o czym świadczyło odcięte ucho i źle zrośnięta przednia łapa. Bezszelestnie wycofał się w bezpieczny gąszcz. Gdzieś w oddali zaryczał olbrzymi łoś nawołując klępę z młodym. Wraz z chłodnym powiewem poranka nadchodziła jesień.

 

***

 

– Regan I, książę Fiêren, Królowa Aspenii, Merliolia Co, Wielki Graf Gethandu, Vethard Mocny i namiestnik Marchii Południowej, Uve den Sathinbland przesyłają ci Wasza Wysokość życzenia zdrowia, pomyślności i łaski bogów. Zapewniają cię także o wierności Koalicji i powinności wobec Mythen. Posyłają ci Wasza Miłość te skromne podarki w geście oddania, stanowiące niejako symbol przyjaźni pomiędzy naszymi mocarstwami.

Poseł ubrany gustownie i z przepychem w aksamitne, powłóczyste szaty wciąż jeszcze zgięty w głębokim pokłonie skinął na dwóch pachołków. Ci nie bez problemów przydźwigali przed królewski majestat potężną dębową skrzynię ze złotymi, inkrustowanymi okuciami.

– Władcy zachodnich mocarstw wiedząc o zamiłowaniu twoim Panie do niezwykle rzadkich ksiąg posyłają ci także Traktaty Wojenne. Jest to ostatni zachowany egzemplarz spisany ręką samego Ardvena Gathara, jednego z twoich wielkich przodków – Elhard zdawał sobie sprawę, że podarunek ten miał przede wszystkim znaczenie symboliczne. Zbliżała się wojna z Tylerią a Ardven w Traktatach Wojennych zawarł całą swą wiedzę z licznych batalii jakie dane mu było prowadzić. Elhard znał tę wspaniałą księgę na pamięć. Miał w swojej biblioteczce jedyny oryginalny egzemplarz jaki zachował się w krainach Avar al’Aden. Prezent od koalicjantów był bardzo drogą repliką, ale zachodni władcy mogli o tym nie wiedzieć. – Korony Królestw Zjednoczonej Koalicji pragną także królu abyś uświetnił swą osobą uroczystość Elldiving, która w tym roku odbędzie się w Dreoholm, w ostatnim dniu miesiąca spadających liści – poseł znów oddał monarsze głęboki pokłon zamiatając pawim piórem pateciku wyłożoną czarnym marmurem posadzkę sali tronowej. – Na uroczystości stawią się wszyscy władcy zachodnich mocarstw. Dodatkowo książę Regan prosi cię Panie byś raczył trzymać jego dwuletnią córeczkę, Ismin podczas uroczystości inicjacji. Zaproszenie dotyczy również członków Rady Regencyjnej – poseł choć wydawało się, że nie jest to możliwe pokłonił się jeszcze głębiej.

– Zaproszenie przyjmuję z radością i jeżeli bogowie będą przychylni stanę w Dreoholm. Obawiam się jednak – przez twarz króla przemknął niewyraźny cień. – Że członkowie Rady Regencyjnej są zbyt zajęci, aby zajmować się tak przyziemnymi sprawami jak zwykłe ludzkie przyjemności. Wystosuję odpowiednia rewitywę, którą poniesiesz swym władcom. Bądź w mej kancelarii jutro przed południem. A dziś bawcie się i pijcie za zdrowie moje i mych poddanych – Elhard wstał dając do zrozumienia, że audiencję uważa za zakończoną. – Zapraszam do sali biesiadnej.

– Z zaszczytu tego Wasza Wysokość skorzystam z najwyższą rozkoszą – poseł jeszcze raz zamiótł posadzkę. – Wina z twych piwnic Wasza Miłość słynną na całe krainy Avar al’Aden.

– Pójdźmy więc – król poprowadził niewielki orszak.

W połowie uczty, czyli po aperitif, pieczonym dziku z rożna, opiekanych bażantach z warzywami, nadziewanych gołębiach w sosie żurawinowym, pasztecie z młodej sarniny i udźcu łosia, Elhard udał się do swego sanktuarium. Doskonale zdawał sobie sprawę, że święto Elldiving było najlepszą okazją by zachodni władcy mogli spokojnie ustalić założenia taktyczne dotyczące nieuniknionego konfliktu z Tylerią. Święto Elldiving poświęcone było bogini ziemi Ganiss, która była także wyznawana przez pospólstwo jako bogini domowego ogniska i płodności. Właśnie podczas obchodów święta Elldiving przed czternastoma laty Elhard poznał swą ukochaną Anderę. Kiedy wypatrzył ją pośród tańczących kobiet pomyślał, że jest zwyczajną wieśniaczką. Jej prosta, biała sukienka cała była mokra od winogronowego soku, który wyciskała w kadzi pełnej gron. Prześwitująca szata przykleiła się do ciała podkreślając powabne kształty. Perlisty śmiech ulotnej niczym poranna mgiełka tancerki przebił się przez rozgardiasz i ugodził w serce Elharda niczym strzała zatruta miłością. Pokochał ją od pierwszego wejrzenia. Ich drugie spotkanie odbyło się już w asyście dam dworu i przyzwoitek. Kiedy dowiedział się, że Andera jest córką Vantera, króla Aspenii natychmiast wysłał Wilhelma aby ten zorganizował zaślubiny. Wesele tak jak nakazywał obyczaj odbyło się dokładnie rok później. Dziesięć miesięcy po zaślubinach Andera powiła chłopca. Zmarła dwa dni po porodzie nie odzyskawszy przytomności. Nie zdążyła nawet zobaczyć syna. Elhard dał mu na imię Elian, bo taka była wola Andery. Król poczuł pod powiekami gorzkie pieczenie. Szybko przetarł czoło dłonią odganiając bolesne wspomnienia i począł rozmyślać nad niedaleką przyszłością. Kurierzy królewscy już sześć dni temu dostarczyli tajną pocztę. K’han, naczelny wódz tyleryjskich wojsk, przerzucił swoje oddziały na drugi brzeg Sennya, a to był już obszar strefy demarkacyjnej. Także Wielka Flota admirała Edmunda Wetharda zajmowała strategiczne przyczółki na północnym wybrzeżu. K’han dawał Koalicji do zrozumienia, że jest gotów do walki. Jeżeli Tyleria uderzy, to zachodnie mocarstwa, południowa gubernia i jarlowie z Borgold mogą nie zdzierżyć tej potęgi. Na szczęście w każdym z państw czuwały zakony. W Mythen był to konwent Ardvent Gathar pod wodzą Zygfryda Gathara, autonomii Marchii Południowej strzegł Gustaw Markonelli i zakon Słońca Verteny, w Gethandzie stacjonowali Kawalerowie Ognistego Miecza Arthurda de Moise, w Fiêren prawą ręką młodego króla Regana I był Gilborn Białoręki, Wielki Mistrz zakonu Ungora Srogiego. Zaś w Aspenii królową Merliolię Co wspierał Wielebny Luther Wylgota–Porseno, najwyższy kapłan zakonu Sethariuszy. Ostatni z zakonów, konwent Siltana pod wodzą Swena Ul’Brishena, strzegł wysp Borgold. Była to potęga, której nie mógł lekceważyć nawet K’han. O ile ta potęga zespoli się w całość, pod jedną komendą. Ale lojalności zakonów Elhard był pewien. Po to przed dwoma tysiącami lat zostały powołane. Każdy z nich strzegł suwerenności jednego z królestw, był jego zbrojnym ramieniem i tarczą, o którą rozbijały się wrogie miecze. Długa symbioza zakonów i zachodnich mocarstw scaliła je w jeden twór, w jedno ciało. Pierwszy narodził się zakon Pieczęci założony przez samego Ardvena Gathara, który zainicjował utworzenie kolejnych konwentów. Nie byłoby zachodnich mocarstw bez zakonów, ale nie byłoby też zakonów bez królestw. O sile Koalicji świadczyła nie tylko potęga militarna zakonów, ale także królewskie armie i najemnicy. Na pozostałe miasta–państwa i Wielkie Rody nie ma co liczyć. Z tymi słowami Uve den Sathinbland, namiestnika Marchii Południowej Elhard nie mógł się zgodzić. Kiedy ci zadufani w swoją potęgę głupcy zrozumieją, że tych słabych militarnie państewek nie można lekceważyć. To pieniądze kupują armie a kopalnie rudy żelaza, złota, srebra i liczne korporacje hutnicze to przecież niezgorsi sojusznicy. Za te bogactwa można by wystawić potężną armię, której nie powstydziłoby się żadne z królestw. Także flotylla piracka z miasta Zbiegów mogłaby okazać się bardzo przydatna. Tym bardziej, że hrabia Undovir, przywódca pirackiej armady był zaprzysięgłym wrogiem Tylerii. Jednak koronowane głowy były zbyt pewne swych sił i zbyt skąpe by kupić korsarzy. Do tego ten kretyn Sathinbland obraził przedstawicieli Wielkich Rodów mówiąc, że Koalicja nie potrzebuje pomocy od biednych kuzynów. Posłowie odjechali jeszcze tego samego dnia. Wielkie Rody pozostaną neutralne jednak jak długo? Jeżeli to K’han zacznie przeważać to co uczynią? Elhard wolał, żeby nikt nie wbił im noża w plecy, kiedy będą odpierać tyleryjski potop, dlatego właśnie wysłał poselstwo na zachodnie wybrzeże. Obiecał Wielkim Rodom miejsce w radzie i pełnoprawne członkostwo w Koalicji. Oczywiście nie pytał o zgodę pozostałych władców, którzy zbyt szybko zapomnieli z jaką potęgą mają do czynienia. Tylko królowa Aspenii, Merliolia Co i Vethard Mocny, Wielki Graf Gethandu zdawali sobie sprawę z powagi sytuacji. Vethard, który w przeszłości był najwybitniejszym dowódcą zachodnich mocarstw musiał w końcu ugiąć się pod brzemieniem wieku. Natomiast jedyną wadą Merliolii było to, że nie urodziła się mężczyzną. Elhard zawsze podziwiał jej hart ducha i determinację. Niestety po śmierci najbliższych podczas epidemii ospy, królowa schowała się do wyzutej z uczuć skorupy niepomna na nadchodzącą wojnę. Pozostawał jeszcze niedoświadczony, osiemnastoletni Regan i wiecznie obrażony na cały świat Uve den Sathinbland, który nie uznawał zwierzchnictwa Elharda w radzie Koalicji, a obecność Merlioli uważał za osobistą potwarz. Kiedy przed ćwierćwieczem najazd wschodniego imperium zatrzymał się dopiero na murach Ursthadu i Erliquem wszyscy oni głęboko uwierzyli w to, że Tyleria już nigdy w przyszłości nie stanie się taką potęgą. Jednak K’han wszystkim udowodnił jak bardzo się mylili. Teraz wschodnie imperium mogło wystawić ćwierć milionową armię, największą jaka kiedykolwiek przemierzała krainy Avar al’Aden. Ich legendarna piechota mogła w pełnym ekwipunku przejść dwadzieścia mil bez postoju. Jednak Elhard najbardziej obawiał się kilkudziesięciotysięcznej ciężkiej konnicy, którą powstrzymać mogły tylko mury zamków. Tyleria od zawsze słynęła jako kraj wojowników. Kilkuletnie dzieci były odbierane rodzicom i umieszczane w szkółkach a później, w akademiach wojskowych. Tam wojaczka stawała się ich nową matką a miecz ojcem. Młodzi chłopcy uczyli się nie tylko walki, ale także jej filozofii. Najsłynniejsze powiedzenie tyleryjskie mówiło, że prawdziwy wojownik wygrywa walkę w głowie zanim jeszcze wydobędzie miecz z pochwy. Elhard wiedział, że w pojedynkę żadne mocarstwo nie jest w stanie powstrzymać tej potęgi. Pozostawała jeszcze dość drażliwa kwestia magów. W Tylerii otrzymali bezpieczny azyl. Tylko tam nie zakazano stosowania praktyk i sztuk magicznych. Cywilizowany świat odwrócił się od magii, kiedy to przed trzema wiekami w powstaniu Szesnastu z Argon, najpotężniejsi czarnoksiężnicy i arcymistrzowie w krainach Avar al’Aden próbowali zmienić panujący porządek świata. Zamierzali dać początek nowej epoce, której trzonem byłaby właśnie magiczna esencja nazywana przez nich sztuką tworzenia. Szesnastu wystosowało postulat do ówczesnego króla Mythen, Authorda Śmiałego. Jednak warunki pokojowego zakończenia konfliktu, które zaproponowali były nie do przyjęcia. Równość wszystkich ras, wyznań i klas społecznych, jedna waluta i ta sama strefa ekonomiczna we wszystkich krainach, otwarte granice, brak ceł i myt. A co najgorsze proklamowali stworzenie republik, na których czele stanęłyby parlamenty. Obalenie monarchii! Jakaś tam demokracja! Przecież to absurd i anarchia! Niestety wielu uwierzyło w tę utopię. Kilkanaście lat trwała wyniszczająca krainy wojna. A gdy w bitwie, w dolinie Letirineo magowie ponieśli ostateczną klęskę wszystko się zmieniło. Magia została zakazana oficjalnym królewskim dekretem, a wszystkich, którzy ośmielili się ten zakaz złamać czekała tylko jedna kara niezależna od stopnia przewinienia. Śmierć. Podobno kilku z przywódców zdołało umknąć z pogromu, ale to już nie miało większego znaczenia. Magia powoli przestawał istnieć. Wtedy to Tyleria wykorzystała osłabienie krain zachodu. Następna wojna trwała kolejne dwa lata i pochłonęła kolejne istnienia. Tak, to był ostatni sojusz ludzi ze starszymi ludami. Tylko dzięki nim udało się wtedy odeprzeć wroga poza góry Postanowienia. Mimo wszystko nastała nowa era. Era nauki i sojuszu zachodnich mocarstw. Ludzie rośli w potęgę. Na Wielkim Konwencie w Erliquen wpływy w krainach Avar al‘Aden zostały sprawiedliwie podzielone pomiędzy ludzkich władców. Wtedy to powstały na zachodnim wybrzeżu państwa-miasta: Liemn, Kilonia, Vilolian i Ugman rządzone przez Wielkie Rody. Wtedy też powstała Marchia Południowa, na której terytorium od tysiącleci zamieszkiwały narody elfickie. Początkowo Marchia znajdowała się pod mytheńskim protektoratem, ale po dwustu latach została proklamowana suwerennym państwem. Mimo to Marchią rządził namiestnik, co miało przypominać jego poddanym o historii królestwa wywodzącej się z państwa mytheńskiego.

Narody elfickie zamieszkały w prastarej puszczy Inoren de’Sellar, w której sercu wznosiła się Aroth’Dor, legendarna Kryształowa Wieża. Mimo ostrych zakazów Trybunału Pięciu Mocarstw osadnicy bardzo szybko przywłaszczali sobie elficką ziemię. Starszy lud nie podjął walki. Elfowie odsunęli się od ludzi. Obserwowali ich poczynania i czekali na to, co przyniesie im los. Królowa Visaril’Llaien zdawała sobie sprawę, że walka z ludźmi oznaczałaby dla jej narodu zagładę. Ufała w to, że ich największym sojusznikiem okaże się czas. Złudna to jednak była nadzieja. Rozzuchwaleni ludzie zaczęli wycinać puszczę, a władcy Aspenii i Gathlandu posunęli się nawet do zainicjowania krucjat wymierzonych w Inoren de’Sellar. Gdyby nie ostra reakcja króla Mythen, cicho wspieranego przez Bractwo Kamienia świat znów zmieniłby swoje oblicze. Większość elfów odsunęła się od swej królowej i pod wodzą jej córki Serivillaien odpłynęła na zachód ku Irillium Aval. W Inoren de’Sellar pozostała tylko garstka najwierniejszych poddanych Visaril’Llaien. Od tamtych czasów żaden człowiek nie odważył się zapuścić do pradawnej puszczy, którą mrokiem osnuła elficka magia.

Krasnoludzkie klany zdziesiątkowane po wielu wojnach powoli zasymilowały się z ludźmi. Symbioza ta przyjęła formę obopólnej korzyści. Większość spośród Ash Kazderv porzuciła kopalnie swych ojców. W miastach powstały liczne cechy kowalstwa, hutnictwa, płatnerstwa i jubilerstwa. Najsłynniejszy z nich stworzony przez klan Vedhadburg zdominował krainy Avar al’Aden nadając nowy wymiar rzemiosłu kowalstwa i płatnerstwa. To do nich należało zagłębie hutnicze w Konchoffen i liczne odkrywki rudy żelaza w dolinie Miecza. Kilkanaście tysięcy dumnych krasnoludów pozostało w Ard’Morhtag, najpotężniejszej z ostatnich krasnoludzkich twierdz ukrytych w Górach Postanowienia. Najwyższą władzę wśród wolnych Vertlingów, jak nazywali ich ludzie, sprawowała Rada Klanów. Ostatnim królem wśród Ash Kazderv był Tharagrim Smoczy Król, który został przez Radę skazany na wygnanie za czyny, o których nawet krasnoludowie nie śmieli głośno mówić. Imię króla zostało przeklęte i każdy kto ośmielił się je wypowiedzieć zostawał skazany na banicję. Najwierniejsi poddani Tharagrima, głównie pochodzący z królewskiego klanu Ashgan, czyli z klanu Ognia, wyruszyli na daleką północ gdzie wśród wiecznie skutych lodem gór zbudowali ponurą twierdzę nazwaną Cytadelą Przeklętych. Byli wśród nich najwspanialsi wojownicy spośród krasnoludów, którzy poprzysięgli, że nie spoczną dopóki nie odnajdą Tharagrima i na powrót nie osadzą go na kamiennym tronie Ard’Morhtag.

Elhard od wielu już lat zastanawiał się czy ten wyniszczający pęd ku postępowi kiedykolwiek ustanie? Czy ludzie zdołają się opamiętać i nauczą się żyć w pokoju z innymi rasami? Był już bardzo zmęczony. Całe życie walczył. Za panowania swego ojca, Guntera Sprawiedliwego najstarszemu bratu Dagobertowi nie wystarczyło namiestnictwo nad północnym landem. Razem z Zygfrydem, jeszcze jako chłopcy, uczestniczyli w swojej pierwszej wyprawie wojennej. Nie oszczędzali nikogo kto opowiedział się po stronie zdrajcy. Gdy stanęli pod murami Jöhl, Dagoberta zabili generałowie dowodzący wojskami buntowników. Wraz z białą flagą podarowali zwycięzcom strasznie zmasakrowaną głowę królewskiego syna. Gunter kazał wszystkich ściąć. Zdziwionym synom powiedział, że nikt nie ma prawa przelewać królewskiej krwi. Elhard na całe życie zapamiętał tę lekcję. Jednak dla Zygfryda wojna była jedynym żywiołem, tylko z mieczem w dłoni czuł, że żyje. Podczas Wojny Trzech Braci jak ją później nazwali historycy, czternastoletni Zygfryd zabił siedmiu przeciwników, a dwóch rycerzy wziął do niewoli. Nawet Gunter był zaskoczony walecznością kilkunastoletniego syna. Rycerska brać okrzyknęła młodego księcia nowym wcieleniem Ardvena Gathara. Wojna była jego jedyną kochanką. Rok po wyprawie, Zygfryd wstąpił do zakonu Ardvent Gathar aby zgodnie z królewską tradycją poprzez klasztorną posługę stać się rycerzem a później królem. Gdy po niespodziewanej śmierci ojca prawem starszeństwa objął tron oligarchia wojskowa w uciesze zatarła dłonie. Jednak Zygfryd bardzo dobrze wykazał się jako młody władca. Mythen rządzone twardą ręką szybko wzmocniło swoją pozycję w krainach. Rada Regencyjna próbowała pozyskać przychylność młodego władcy, ale Zygfryd nie dał się omotać możnowładcom. Wprost przeciwnie, ograniczył przywileje Rady dotyczące uwłaszczania chłopów a także zmniejszył ich władzę ustawodawczą. Elhard wiernie wspierał brata. Nie obce były mu arkana polityki i pałacowe intrygi. To on nadzorował budżet państwa ujawniając przy tym liczne nadużycia Rady Regencyjnej. Kiedy Zygfryd na tajnym konwencie zakonu został przez Radę Kapturową wybrany Wielkim Mistrzem, zrzekł się władzy na rzecz brata. Niektórzy szeptali, że wpływ na tą decyzję miało tajemnicze Bractwo Kamienia, które z niewidomych względów chciało włożyć koronę na głowę Elharda. Od tamtego wydarzenia minęło już prawie ćwierć wieku. A teraz nadszedł czas na to aby Elian powrócił i zaczął przygotowywać się do przejęcia schedy po ojcu. Biedny chłopak. Spadnie na niego brzemię odpowiedzialności za tysiące istnień, za ich bezpieczeństwo i przyszłość. Będzie musiał nauczyć się sprawiedliwie władać królestwem, wydawać wyroki i brać na siebie odpowiedzialność za czyny swych poddanych. Król westchnął i podparł na splecionych dłoniach coraz cięższą głowę. Yearlena godnie zastępowała Elianowi matkę. Nauczyła go stawiać pierwsze kroki, odróżniać zło od dobra, wrogów od przyjaciół. Wpoiła mu co to sprawiedliwość, godność i honor. Jednak nadszedł już czas na konfrontację z bezwzględną rzeczywistością życia. Gdyby żyła Andera… Ona potrafiła ukoić zmęczoną głowę, natchnąć otuchą zbolałe serce. Dzielnie znosiła obowiązki spoczywające na Pierwszej Damie królestwa. Gdyby członkowie Rady wiedzieli jak często to jej słowa wypływały z ust króla. Tak, dużo prawdy jest w powiedzeniu, że to mężczyźni rządzą światem, ale nimi władają kobiety. Była dzielniejsza od niejednego rycerza. Skąd w niej było tyle siły i hartu ducha? Jak bardzo mu jej brakowało. Król znowu westchnął. Dobrze, że Zygfryd nie odziedziczył ambicji po Dagobercie. Teraz tylko on i Wilhelm Storm wiernie wspierali Elharda. Od zawsze tak było. Już prawie czterdzieści lat. Wspólnie dorastali, dzielili smutki i radości. Później rozdzieliła ich nauka. Elhard i Wilhelm trafili na Uniwersytet Willsburski. Zygfryd wybrał Akademię Wojskową prowadzoną przez zakonników Ardvent Gathar. Ponownie połączyła ich wojna. Wojna bratobójcza. Wojna Trzech Braci. To właśnie wtedy Wilhelm stracił władzę w nodze, była to pamiątka po koncerzu jakiegoś piechura. Ale prawdziwą siłą niepozornego kuternogi od zawsze był umysł. Już w dzieciństwie zamiast biegać z drewnianym mieczem wolał przesiadywać w pałacowej bibliotece lub grać w szachy z kasztelanem. To on pierwszy dostrzegł mroczne cienie spowijające Mythen. Elhard też czuł, że coś się wydarzy. Coś niepokojącego, coś co zmieni oblicze pozornie spokojnego królestwa. Jeszcze ten Sheer’Ghar. Krwawy Kwiat. Znał go. Zabójca, który miał go teraz zgładzić w przeszłości uratował mu życie. Ironia losu czy może przeznaczenie? Wolał nigdy nie poznać odpowiedzi na to pytanie. Dziesięć lat temu wynajęci skrytobójcy próbowali zgładzić króla Mythen. Elhard siedział tu tak jak i teraz, kiedy usłyszał rumor przy drzwiach. Gdy zerwał się na nogi do sali wpadł cięty przez szyję strażnik. Za nim weszły trzy zjawy. Tak mu się przynajmniej w pierwszej chwili wydawało. W czarnych płaszczach z kapturami wyglądali jak posłańcy samej Zawmenter, bogini przeznaczenia. Kiedy powoli zbliżali się do monarchy ich spojrzenia zdawały się paraliżować każdy mięsień króla. Karminowa posoka oblepiająca ostrza krótkich mieczy kapała na wzorzysty dywan. Wtedy w komnacie pojawił się czwarty zabójca. Elhard nigdy nie widział żeby ktoś tak szybko się poruszał. Dwa zakrzywione miecze wirowały w śmiertelnym tańcu. Napastnicy nie mieli żadnych szans. Wszystko to trwało zaledwie kilka uderzeń serca, choć Elhardowi wydawało się jakby minęła cała wieczność. Zakapturzony przybysz zniknął równie niespodziewanie jak się pojawił. Gdyby nie drgające w agonii ciała i kwiat czerwonej róży, który nieznajomy rzucił na marmurową posadzkę, Elhard myślałby, że to jakieś makabryczne przewidzenie. Jak się później okazało tym czwartym zabójcą był właśnie Sheer’Ghar. Wilhelm zapłacił mu za pozbycie się spiskowców i wynajętych zamachowców.

Wilhelm Storm zawsze działał w cieniu króla, na pograniczu prawa i przyzwoitości. Był wszędzie. W kuluarach, alkowach, oberżach, rynsztokach, kanałach i zakonach. Był i będzie Szarą Eminencją Mythen. Nieśmiałe pukanie do drzwi wyrwało Elharda z zadumy.

– Wejść – król poprawił się w rzeźbionym krześle prostując po stołem zdrętwiałe członki.

Do komnaty postukując laską wszedł Wilhelm Storm.

– Przynoszę wieści – zaczął bez powitania i ciężko opadł na sofę.

– Widzę po twojej minie, że niezbyt fortunne – Elhard wskazał na kryształową karafkę do połowy wypełnioną rubinowym trunkiem. – Może wina?

– Z przyjemnością – zgodził się Regent do spraw Bezpieczeństwa Wewnętrznego.

Król rozlał aromatyczny płyn do dwóch kielichów. Kiedy jeden z nich podał Wilhelmowi ten uśmiechnął się szelmowsko.

– Ależ to jawne pogwałcenie obyczajowości, Wasza Wysokość. Król usługujący swemu poddanemu. Przecież to zakrawa na anarchię.

– Potraktuj to jako gest dobroci swojego władcy – Elhard dystyngowanie upił łyk wina. – Ale do rzeczy. Co cię do mnie sprowadza? Po twojej minie widzę, że wolałbym nie usłyszeć tych nowin. Ciesz się, że nie podtrzymuję tradycji rodzinnej i nie ścinam posłańców przynoszących złe wieści.

Wilhelm poprawił niewładną nogę i zaczął:

– Ktoś podkupił flotyllę piratów z Miasta Zbiegów. Pewien jestem, że to nie K’han. Pozostaje nam więc tylko jedna możliwość. Feallan. Sytuacja w rejonie strefy demarkacyjnej też nie wygląda najlepiej. Armada admirała Wetharda zajęła pozycje wzdłuż brzegów Scylle. Wojska tyleryjskie w kilku miejscach przekroczyły granice z Marchią Południową. Pogranicze już stoi w ogniu. Zachodni władcy zbierają wojska, ale zbyt lekce sobie ważą przeciwnika. K’han na razie szuka tylko zaczepki. Jego statki będą gnębić porty i flotylle kupieckie. Korsarze zbierają okręty w wilcze stada i atakują nawet mniejsze porty – Wilhelm przechylił puchar, przez chwilę rozkoszując się aksamitnym trunkiem. – Szmery wśród Rady Regencyjnej trochę przycichły po dzisiejszych obradach. Zmiękli i w końcu zaczęli się bać. A to bardzo jest nam na rękę. W końcu strach jest nieodzownym atrybutem władzy i do tego łatwiej będzie wydębić od nich środki na zbrojenia.

Tak, dzisiejsze obrady były dość interesujące – pomyślał król.

– Proponuję zwiększyć cło na koszelinę i bydło do szesnastu procent z czego dziesięć powinno przeznaczyć się na rozwój rolnictwa. Najlepszą formą pomocy będą materialne lub towarowe dopłaty do morgi gruntu. Wprowadzenie embarga na produkty wysyłane na wschód jest zbyt pochopną decyzją. Cesarz dobrze płaci a broni mu przecież nie dostarczamy. To niewyczerpalna żyła złota. Dzięki temu będzie można zrealizować nasz projekt budowy wielkich centrów handlowych we wszystkich miastach liczących powyżej pięciu tysięcy mieszkańców. Będzie tam można kupić wszystko począwszy od artykułów żywnościowych a na pasmanterii i wyrobach płatnerskich kończąc. Cały utarg przeznaczymy na rozwój przemysłu w mniejszych miasteczkach przez co zapewnimy nowe miejsca pracy. Upieczemy kilka pieczeni przy jednym ogniu.

– Jeżeli można chciałbym coś wtrącić, Hermanie – Elhard zasiadał na honorowym miejscu przy owalnym stole. Jeszcze za czasów jego dziada, Widheltza Smutnego, król zawsze siedział z boku. Miało to znaczenie symboliczne, gdyż władca miał się tylko przysłuchiwać swym ministrom i dopiero po zakończonych obradach wyrażał własną opinię. Jednak większego wpływu na podejmowane decyzje król nie miał. Mógł co najwyżej wyrazić swą aprobatę lub sprzeciw. Takie rozwiązanie miało uchronić gospodarkę kraju przed królewską ignorancją. Ostateczne decyzje podejmowali eksperci w danych dziedzinach. Zamysł ten byłby genialnym rozwiązaniem gdyby nie mentalność zasiadających w Radzie możnowładców. Arbitraż konsultantów w mniejszym lub większym stopniu, ale zawsze był subiektywny i uzależniony od korzyści czerpanych przez członków Rady. Zmieniło się to prawie pół wieku temu kiedy na tronie zasiadł Gunter Sprawiedliwy, ojciec Elharda. Rada stała się całkowicie zależna od króla, który sam podejmował ostateczną decyzję. Oprócz Elharda zasiadało tam jeszcze dziesięciu mężczyzn i dwie kobiety. Ilość Radnych była symboliczna i odzwierciedlała ilość znanych ludziom konstelacji gwiazd, które otaczały życiodajne Słońce, oczywiście reprezentowane przez króla. W Radzie zasiadali przedstawiciele gildii kupieckiej, jubilerskiej, włókienniczej i kamieniarskiej a także dwóch hodowców bydła i owiec. Jedna z kobiet reprezentowała uniwersytety i ośrodki naukowe w Mythen, druga zarządzała jedną z największych flotylli handlowych w krainach. – A może raczylibyście łaskawie zapytać króla o zdanie w tej kwestii? – głos Elharda nieprzyjemnie stwardniał kiedy wymawiał ostatnie zdanie.

Herman de Farnchus, gmer Willsburga, właściciel największej korporacji bankowej w Mythen przetarł jedwabną chustką spocone czoło i oparł się o stół.

– Wybacz Wasza Miłość, ale w dzisiejszym głosowaniu twoja propozycja wprowadzenia embarga na produkty eksportowane do Tylerii została jednogłośnie odrzucona.

– To nie była propozycja mości Hermanie – królewskie oblicze zasnuło się cieniem. – To był fakt, który wy nadinterpretowaliście jako sabot ekonomiczny z mojej strony. W tym państwie jest tylko jeden król, jedna władza i jeden głos. W waszej gestii leży zapewnienie stabilności ekonomicznej i równowagi gospodarczej przez podejmowanie decyzji najwłaściwszych dla dobra państwa. Ani więcej, ani mniej. Mam nadzieję, że jest to dla was jasne i zrozumiałe.

– Ależ Panie – Herman energicznie wycierał pot coraz rzęsiściej roszący mu czoło. – Embargo znacznie uszczupli wpływy do…

– Waszych przepastnych kies? To chciałeś powiedzieć mój drogi? – widać było, że Elhard rozkoszuje się każdą wypowiedziana sylabą. – Mam już dość hipokryzji i prywaty możnych, która drąży ten kraj od środka. Zapewne tego nie zauważyliście, ale w Mythen prawie całkowicie zanikła klasa średnia. Ludzie albo się bogacą albo w zastraszającym tempie biednieją. Z czego ta druga grupa jest niepomiernie większa. Jak myślicie o czym to świadczy?

– Inflacja spadła znów o półtora punktu, wskaźniki rozwoju gospodarczego wciąż rosną – Herman próbował jakoś załagodzić słowa monarchy. – Nasza waluta jeszcze bardziej się umocniła. Sprzedając rodzime towary po naszym kursie i za naszą walutę płatniczą zarabiamy krocie. Bezrobocie jest zaledwie piętnastoprocentowe a przecież miejsc pracy przybywa proporcjonalnie do powstających fabryk i przetwórni owocowo – warzywnych.

– Te wasze liczby – prychnął rozgniewany król. – Kiedyś pewien mądry człowiek powiedział mi, że najtrudniej zauważyć zło czające się we własnym cieniu. To był mój ojciec. Jak myślicie dlaczego tak się dzieje, że nie dostrzegamy własnych ułomności i słabości? Może dlatego, że boimy się przyznać do błędów, które każdy z nas przecież popełnia? A może łudzimy się, że konsekwencje naszych pomyłek to tylko niewinne słabostki? Złem czającym się w cieniu mego ojca był jego własny syn, którego serce zatruł jad sączący się z ust „przychylnych” mu ludzi – Elhard przekuł Hermana zimnym spojrzeniem. Oboje wiedzieli kogo król ma na myśli. – Złem czającym się w moim cieniu jesteście Wy. Rada Regencyjna stała się tworem zrodzonym z waszych żądzy i chorych ambicji. Nadszedł już czas aby rozliczyć Radę. Zapłacę wam tą samą monetą, jaką wy od lat płacicie monarchii. Te wasze dane dotyczą tylko miast. A wsie, osady leśne, sioła, chutory i stanice? Ale to przecież jedyne sześćdziesiąt procent populacji w Mythen więc po co zawracać sobie nimi głowę, prawdaż? – ironia w głosie króla zdawała się kłóć obecnych w oczy bo jak na komendę wszyscy opuścili wzrok. Zaś Hermanowi dalsze pocenie groziło odwodnieniem organizmu. – Po ostatniej weryfikacji bilansu wpływów do królewskiego skarbca i projektu zeszłorocznego budżetu stwierdziłem liczne braki i nadużycia. Straty sięgają rzędu kilkudziesięciu milionów koron. Nie zamierzam szukać winnego bo to jest oczywiste – zdecydowanie w głosie króla zabrzmiało niczym wyrok kata. – Co do eksportu na wschód, to kiedy ostatnio Tyleria zapłaciła za otrzymane produkty? W zeszłym roku i była to tylko jedna transza umówionej sumy. K’han bawi się z nami a ten wasz handel przypomina raczej darowiznę. Chyba, że zapłata wpływa gdzie indziej… Mythen nie jest instytucją charytatywną. Może tego nie dostrzegacie, ale wojna z Tylerią wisi na włosku a wy chcecie paść ich gospodarkę. W moich oczach wygląda to jak zdrada. W związku z czym postanowiłem zmienić charakter Rady Regencyjnej. Od dzisiaj będzie ona tylko organem doradczym pozbawionym wszelkiej władzy ustawodawczej – po tych słowach przez salę przebiegł groźny szmer. – Sami do tego doprowadziliście. Powinienem oskarżyć was o zdradę państwa, ale w świetle nieuniknionego konfliktu z Tylerią nie ma czasu na wewnętrzne rozdarcie. Nadchodząca wojna będzie dla was jedyną okazją na zrehabilitowanie się w moich oczach jak i w oczach narodu. To wszystko co miałem do powiedzenia – Elhard wstał dając do zrozumienia, że konwokacja[4] dobiegła końca.

Przewodniczący obrad, Ricko Zyrwet wstał i trzykrotnie uderzył laską w posadzkę:

– Posiedzenie zakończone.

Król zdecydowanym krokiem opuścił komnatę. Dwanaście par oczu odprowadziło go wzrokiem, w którym czaiła się niema obietnica.

– I następna kwestia – Wilhelm odłożył puchar i podrapał się po brodzie. – Przywódcy zakonów wyruszyli na spotkanie do Thruln Ag’Brohen. Dwa dni wcześniej wszyscy wysłali tajnych kurierów do Jöhl. Wciąż próbuję zinwigilować szeregi konwentów, ale stali się wyjątkowo ostrożni i podejrzliwi – kiedy Wilhelm spojrzał na króla w jego oczach zagościł nieskrywany niepokój. – Po wyjeździe Zygfryda, Geron van der Lorn miał gościa. Agenta, który go śledził znaleziono później w rynsztoku z poderżniętym gardłem. A wiesz, że byle kogo bym do tego zadania nie posłał. Obawiam się Wasza Miłość, że to nowe zagrożenie może być groźniejsze niż sam K’han. Jego zamiary znamy a to co wydarzy się w Thruln Ag’Brohen jest wielką niewiadomą.

Po tych słowach zapadła chwila milczenia, którą pierwszy przerwał Wilhelm:

– Mam złe przeczucie, Elhardzie – król drgnął. Pierwszy raz w życiu usłyszał taki ton w głosie przyjaciela. Wilhelm Storm się bał. – Może powinieneś zniknąć na jakiś czas? Wymyślimy wiarygodny pretekst. Zbliża się wojna a król powinien przebywać ze swoimi wojskami. To podniosłoby ich morale. Tymczasem ja odkryję jaką niespodziankę szykuje nam Feallan.

Elhard Mytheński ze smutkiem spojrzał na Wilhelma Storma:

– Przecież wiesz przyjacielu, że teraz nie mogę wyjechać – mimo, iż udzielił mu się nastrój Wilhelma podjął już decyzję. – Nigdy nie uciekałem przed byle spiskiem. Ja wierzę w… przeznaczenie. A przed nim nie sposób zbiec. Bądź spokojny stary druhu, zbyt wiele mam do stracenia aby tak łatwo się nie poddać.

– Masz rację. Tylko spokój może nas uratować – Wilhelm znów był sobą. Zimny ton w jego głosie dziwnie ucieszył Eluarda. – Poprzysiągłem strzec bezpieczeństwa twojego i twej rodziny, i zamierzam dotrzymać słowa.

– Niektórych obietnic nie sposób dotrzymać, mój drogi – król spojrzał w zamyśleniu przed siebie. – Nie zapomnij o tym co powiedziałeś. Gdyby coś mi się przydarzyło pamiętaj o księciu. Elian musi żyć.

Wilhelm z wysiłkiem wstał i podszedł do króla. Nie bacząc na dworski obyczaj uścisnęli sobie prawice.

– Nigdy o tym nie zapomnę – odparł Wilhelm Storm głosem zmienionym przez wzruszenie. – Bywaj w zdrowiu Elhardzie.

– Bywaj i ty Wilhelmie – król odprowadził przyjaciela smutnym spojrzeniem a kiedy zamknęły się za nim ciężkie drzwi długo jeszcze siedział pogrążony w zadumie.

***

 

Moczary Thruln Ag’Brohen od zawsze cieszyły się ponurą sławą. Niewielu było śmiałków, którzy skracali sobie tędy drogę a tych, którzy uczynili to i mogli o tym opowiedzieć potomnym było jeszcze mniej. Prowadziły tu dwa od dawna już zapomniane przez podróżnych szlaki. Zupełnie nieprzejezdny gościniec prowadzący z Jöhl do Aliow, stolicy Tylerii i Aleja Rabusiów wiodąca naiwnych wędrowców z Marchii Południowej przez Góry Szare aż do Gothard. Obydwa gościńce przecinały się właśnie w Thruln Ag’Brohen, a na skrzyżowaniu traktów stała gospoda o zagadkowej nazwie Odkupienie. Teraz ta zapomniana przez świat i zarośnięta oberża przypominała już tylko walącą się ruderę.

Stary wyliniały wilk zamieszkał tu odkąd zaczęły wypadać mu zęby. Miejsce obfitowało w myszy i robactwo a na taką zwierzynę mógł jeszcze polować. Słońce leniwie wychynęło spoza wierzchołków drzew. Kudłaty mieszkaniec oberży właśnie gniótł w bezzębnym pysku dużego karalucha, gdy nagle poczuł w powietrzu znajomy zapach. Słuch i wzrok miał już mocno przytępione, ale węch był wciąż niezawodny. Wilk powoli wyszedł przed oberżę, wyciągnął pysk w stronę wiatru i głośno wciągnął powietrze w nozdrza. Słyszał już odgłosy przedzierających się stworzeń. Przypomniał sobie kiedy po raz pierwszy poczuł tę woń. Gdy był jeszcze młody w pogoni za szarakiem zapędził się na dziwną, podziurawioną łąkę i wpadł prosto pod nogi cuchnącego, dwunożnego stworzenia. To był łatwy łup. Słodkie, delikatne mięso a do tego ofiara prawie nie stawiała oporu. Wilk oblizał się i czekał. Z kniei wychynęło czterech jeźdźców. Jeden z nich coś krzyknął, szybko podrzucił kuszę i strzelił z biodra. Siła uderzenia rzuciła wilkiem o ścianę gospody łamiąc zmurszałe deski.

– Ładne zadupie – powiedział jeździec z powrotem zawieszając kuszę przy łęku siodła. – Dlaczego akurat tutaj? Jest tyle innych bezdroży a my musimy pałętać się akurat po tym cholernym Thruln coś tam.

– Zamilknij, Volier – rzekł stanowczo rycerz w błękitno szmelcowanej zbroi. Na tarczy pasowanego dumnie wznosiła się czarna baszta spowita czerwonymi płomieniami. Do wysadzanego szmaragdami pasa przypięty miał pięknie zdobiony bastard i mizerykordię.

Reszta jeźdźców nosiła kolczugi i zwykłe ubrania podróżne, przy pasach wisiały miecze i długie noże. Dwoje z nich do łęków siodeł przytroczyło lekkie kusze, trzeciemu znad głowy wystawał pałąk długiego, kompozytowego łuku.

– Zamiast gderać przeszukajcie te chaszcze – rozkazał herbowy. Jeźdźcy posłusznie zsiedli z koni. Łucznik przytrzymał strzemię rycerzowi, który uważnie rozejrzał się po okolicy. Pozostali wprawnie przeszukali oberżę i okoliczne zarośla.

– Rudera czysta, Panie – oświadczył pogromca wyliniałego wilka. – To znaczy, wali się, ale nijakich ludziów czy potworzysków tam nie ma.

– Okolica też wygląda na spokojną – dodał łucznik. – Znalazłem tylko trochę wilczych tropów i ślady łosia.

– To dobrze. Wyrychtujcie jakoś oberżę i nanieście chrustu – rycerz przeciągnął się ze szczękiem zbroi.

– Tak jest, Panie – odparł ten z łukiem, który zdawał się przewodzić najmitami i pierwszy zagłębił się w chaszcze.

– Chędożony rycerzyk – mruknął Volier do towarzyszy. – Zróbcie to, zróbcie tamto. Zaś my przecie nie wioskowe chamy co im słoma z gaciów wystaje tylko najemne wojsko.

– Nie kipiej Volier bo ci własna jucha ślepia zaleje – skarcił go groźnie ten z łukiem. – Rycerz Ulter von Kördengost dobrze płaci. Jeżeli zechce to i tyłek mu podetrzesz.

– I to z uśmiechem na gębie! – zarechotał trzeci.

– Zaraz ja ci tę durną mordę wyklajstruję – ryknął Volier i rzucił nazbieranym chrustem w zanoszącego się od śmiechu najemnika.

– Co się tam wyprawia? – huknął rycerz.

– Nic, Panie – odparł szybko łucznik i odwrócił się do towarzyszy, którym jakoś odeszła chętka do bitki. – Zawrzyjcie gęby psie juchy. Volier podnieś ten chrust. Zyrk zapieprzaj do chałupy. Jak wrócimy ma tam błyszczeć. A i sprzątnij to wilcze ścierwo – rzucił na odchodnym. – Ja zajmę się końmi. Ino rychło. Do południa musimy się uwinąć.

Volier rzucił za Zyrką ponurym spojrzeniem, ale posłusznie zaczął składać rozrzucone bierwiona. Tymczasem łucznik rozkulbaczył konie i wdał się w rozmowę z dobrze płacącym rycerzem Ulterem von Kördengost.

– Chłopcy się trochę denerwują, Panie – zaczął. – Włóczymy się po Thruln Ag’Brohen a to niezbyt zachęcająca do przechadzek okolica. Ośmielę się nawet…

– Słuchaj no Brold – przerwał mu ostro Ulter podnosząc naoliwioną szmatę znad obnażonego miecza. – Nic wam do tego co tu robimy. Wy macie tylko przygotować tę starą ruderę i zająć się końmi gości – rycerz wrócił do polerowania. – Zapłaciłem za to tyle, że do wiosny będziecie mogli chlać i żreć nie bacząc na wydatki. A nawet gdyby któryś z was zechciał się ustatkować to na kawałek ziemi i kilka wałachów też starczy – dodał wykrzywiając usta w grymasie, który pewnie miał uchodzić za uśmiech.

– Ależ, Panie – prychnął Brold oburzony myślą o jakiejś grubej babie, która miałaby mu mówić co ma robić albo, o zgrozo, czego ma nie robić. – Nie potośmy wzięli tę robotę by się pasaniem bydląt zajmować. Chcemy tylko…

– Chyba mnie nie zrozumiałeś, Brold – Ulter znów przerwał pucowanie miecza i wymierzył w najemnika matowy sztych. – Nic ci do tego co się tu wydarzy. I dobrze ci radzę nie staraj się patrzeć w twarze naszym gościom. Lepiej byście nikogo nie rozpoznali a drugie tyle dostaniecie po zjeździe. Jeżeli dobrze się sprawicie to dorzucę coś na okład.

Łucznik wyraźnie pokraśniał.

– A teraz kopnij się coś ustrzelić bom zgłodniał – Ulter wytarł miecz suchą szmatą i z namaszczeniem wsunął oręż do skórzanej pochwy. – Od solonego mięsa już mi się zęby ruszają.

– W tej chwili, Panie – Brold wyraźnie udobruchany chwycił kołczan ze strzałami i zniknął pośród drzew.

 

*

 

Goście zaczęli zjeżdżać po południu. Do wieczora przybyło ponad trzydziestu, z czego większość stanowiła ciężkozbrojna obstawa. Przywódców Ulter prowadził do zajazdu gdzie w uprzątniętej izbie czekał przygotowany stół i ławy. Brold i jego ludzie zajęli się końmi. Eskorty poszczególnych dygnitarzy zebrały się w oddzielne grupki łypiąc na siebie spode łba. Wszyscy stali pod bronią tak jakby za chwilę mieli się rzucić sobie do gardeł. Po sprawieniu się ze zwierzętami Brold, Volier i Zyrka trzymali się na uboczu tak aby jak najmniej rzucać się w oczy. Brold poszedł za radą rycerza i nie spojrzał żadnemu z przywódców w twarz. Z doświadczenia wiedział, że niektórych rzeczy lepiej nie wiedzieć bo dłużej się wtedy żyje. Ostatni nadjechał na ciemnej jak noc klaczy samotny jeździec. Ubrany był w czarny płaszcz z kapturem. Gdy zeskoczył z konia kaptur zsunął się z głowy i kaskada kruczoczarnych włosów opadła na ramiona. Przybysz powiedział coś śpiewnie do wierzchowca, który odkłusował w pobliskie zarośla i pewnym krokiem ruszył w stronę zajazdu. Broldowi wydawało się, że dostrzegł spiczaste ucho. Elfie ucho. Ale wolał o tym zapomnieć. I tak już za dużo widział. Zaczął się zastanawiać czy obiecana zapłata nie jest aby za niska, dużo za niska.

 

*

 

– Witajcie, panowie – rzekł elf wchodząc do oberży. Szeroka blizna na twarzy lekko pojaśniała w świetle pochodni. – Wybaczcie, żem kazał czekać tak ważnym personom, ale okolica nie jest zbyt przyjazna dla samotnych podróżników. Mam nadzieję, że rozumiecie co mam na myśli.

Wszyscy rozumieli doskonale. Nikt przy zdrowych zmysłach nie pcha się dobrowolnie w sam środek Thruln Ag’Brohen. Chyba, że ma wystarczająco ważki powód. A wszyscy zasiadający przy rozpadającym się i brudnym stole takie powody mieli. Listy, które otrzymali niezwykle wymownie i klarownie wyjaśniały co się może wydarzyć gdyby wzgardzili zaproszeniem.

– Ależ to szantaż! – ryknął niewysoki, klockowaty jegomość przyodziany w szary strój podróżny.

– Raczej potwarz, którą zmyć można tylko krwią – dodał spokojnie mężczyzna ubrany w lekką, skrzącą się od złota i drogich kamieni kolczugę.

– Dlaczegóż więc stawiliście się tu, Panowie? – nutka ironii w głosie elfa zabrzmiała jak śpiew ptaków w górskiej grocie. – I to jak widzę w komplecie.

Nikt jakoś nie pokwapił się z odpowiedzią więc elf kontynuował.

– Mistrz zakonu Siltana, Swen Ul’Brishen – wysoki, rudowłosy mężczyzna o ogorzałej twarzy skinął głową. – Od niedawna jarl wysp Borgold, zresztą dzięki mojej skromnej pomocy.

– Wielebny Luther Wylgota-Porseno – elf kontynuował prezentację. – Najwyższy kapłan zakonu Sethariuszy – właściciel skrzącej się kolczugi uczynił wielkopański gest w stronę elfa.

W liście, który otrzymał grożono, że ujawniona zostanie publicznie jego skłonność do przebywania w towarzystwie młodych chłopców podyktowana nie tylko chęcią zaspokojenia instynktów ojcowskich. Co prawda sam Luther nie obawiał się specjalnie tej prowokacji gdyż w zakonie i tak wszyscy znali jego upodobania jednak przeważyła w nim pragmatyczna ciekawość.

– Szanowny Arthurd de Moise, Mistrz zakonu Kawalerów Ognistego Miecza – klockowaty krzykacz mruknął coś pod nosem. Jego list groził, że ujawnione zostaną liczne akty defraudacji majątku zakonnego a także nazwy banków, do których te dość pokaźne sumy zostały przelane.

– Wielki Mistrz zakonu Ungora Srogiego, Gilborn Białoręki – łysiejący olbrzym o facjacie wioskowego głupka stuknął w stół ostrzem sztyletu. Jego list zawierał wskazówki dotyczące miejsca ukrycia zaginionych relikwii zakonnych, miecza Ungora i kluczy do bram Śpiącego Miasta, legendarnego miejsca pochówku największych bohaterów zakonu.

– Zakon Słońca Verteny reprezentowany jest przez Gustawa Markonelliego – kreol ze śladami po ospie skinął głową. Jego zakon zarządzał największymi kopalniami kamieni szlachetnych w krainach Avar al’Aden. Do listu, który otrzymał dołączona była mapa z lokalizacją wyspy ze złożami diamentów a także adnotacja, że w przypadku nie stawienia się na spotkanie diamenty te zaleją światowy rynek a ich cena będzie tysiąckrotnie niższa od dotychczasowych. Dla zakonu oznaczałoby to bankructwo.

– I na koniec nasz świeżo upieczony Wielki Mistrz zakonu Ardvent Gathar – elf lekko się uśmiechnął, ale nie był to miły uśmiech. – Geron van der Lorn – wysoki blondyn w łuskowej zbroi skinął głową. Łuski w kolorze lazuru układały się na piersiach w herb zakonu – zrywającego się do lotu orła. W jego liście było zapewnienie, że Zygfryd Gathar nigdy nie powróci z wyprawy po królewskiego syna. A przynajmniej nie powróci z niej żywy.

– Cóż, jeżeli prezentację mamy już za sobą – oznajmił elf zasiadając u szczytu stołu. – To proponowałbym…

– Chyba jednak o czymś zapomniałeś – Gilborn wymierzył w elfa ostrze sztyletu. – Coś ty za jeden i czemu ma służyć cała ta maskarada?

Wszyscy w oczekiwaniu spojrzeli na swego gospodarza.

– To kim jestem nie jest tajemnicą – twarz elfa przypominała woskową maskę. – A co do maskarady to zaraz wszystko wyjaśnię.

– Skąd wytrzasnąłeś te brednie – Arthund de Moise machnął listem przed nosem elfa. – I co zamierzasz z tym uczynić?

– Listy te Mistrzu Moise miały swą formą ściągnąć tu Panów – na ustach elfa znów zagościł ironiczny uśmieszek. – Ich treść miała was przekonać do przyjazdu w to urocze miejsce. Od tej chwili nie mają one większej wartości niż zeschłe liście targane przez wichry zapomnienia – skwitował sentencjonalnie.

– Jakże mam zawierzyć w to, iż w przyszłości nie otrzymam podobnych paszkwili? – wielebny Luther wbił w gospodarza zimne spojrzenie. – I kto mnie o tym zapewni bezimienny elfie?

– Słuszna uwaga – elf znów się uśmiechnął choć nieludzkie oczy wciąż przypominały górski onyks, zimny i martwy. – Jeżeli pozwolicie to dokończę introdukcję[5].

Zapadła cisza. Elf powiódł uważnym spojrzeniem po twarzach zakonnych dostojników po czym rzekł.

– Dobrze więc. Rozpocznę od przedstawienia się. Nazywam się Feallan Merdv up’Sermn ilh Brillven – lekko skłonił się po wymówieniu ostatniego słowa. – Zaprosiłem tu Panów by ziścić sen, który nie raz już śniliście – znów lekko się uśmiechnął widząc zdziwione spojrzenia swych gości. – Dzięki mojej pomocy i waszej militarnej potędze zmienimy oblicze współczesnego świata. I zgadnijcie czyje słowo będzie wtedy stanowić o życiu i śmierci? Wasze wpływy ograniczone teraz wolą koronowanych głów, murami zakonnych twierdz i klasztorów zaczną sięgać od Morza Wiecznych Mgieł aż po Góry Postanowienia.

Tym razem prawie wszystkie spojrzenia wyrażały szczerą troskę o zdrowie psychiczne elfa. Tylko w oczach Luthera zatańczyła iskra ostrożnego zaciekawienia.

– Już odpowiadam na zawarte w waszych spojrzeniach niedowierzanie – Feallan spodziewał się bardziej impulsywnej reakcji więc wyraźnie zadowolony kontynuował. – Bynajmniej nie jestem niezrównoważony choć podobno każdy geniusz obarczony jest klątwą szaleństwa – elf przeczesał włosy dłonią. – Zaprosiłem was, przywódców najpotężniejszych i najbardziej wpływowych konwentów w krainach Avar al’Aden w bardzo konkretnym celu. To co chcę wam zaproponować może na zawsze odmienić oblicze współczesnego świata i wyryte zostanie na kartach historii, którą to wam będzie dane tworzyć. O ile osiągniemy konsensus w kilku kwestiach, które za chwilę przedstawię.

– Zwolnij mości elfie – Gustaw Markonelli zmęczonym gestem potarł dłonią czoło. – Jeżeli dobrze zrozumiałem twe dotychczasowe słowa to ściągnąłeś nas tu nijako by przedstawić nam jakiś chory plan przejęcia władzy w krainach – jego spojrzenie dobitnie świadczyło o tym, że nie wierzy w zapewnienie elfa co do zdrowia umysłowego. – Do tego ośmielę się stwierdzić, że władza ta ma wykraczać poza granicę tych moczar. I po to właśnie nas fatygowałeś?! – ostatnie zdanie Markonelli już niemal wykrzyczał.

Feallan potakująco skinął głową i wygodniej rozsiadł się w chybotliwym krześle.

– Dobrze więc – Gustaw kontynuował dalej ze spokojnym zrezygnowaniem. – Jeżeli to nie jest zamach na nasze życie a te brednie nie mają na celu zrobienia z nas głupców a są jedynie powodem zwabienia nas do Thruln Ag’Brohen to powiedz mi łaskawie – tutaj jego głos zaczął z każdym następnym słowem podnosić się o jeden ton. – Co ma mnie powstrzymać przed rozkazaniem moim ludziom aby cię roznieśli na mieczach?!

Feallan brzydko się uśmiechnął ukazując równe i białe zęby.

– Chociażby ciekawość. Cóż, przyznaję, że miejsce jak i sposób zaproszenia są dość nietypowe, ba nawet oryginalne. Ale są one wymuszone przez okoliczności – ton głosu elfa bardziej pasował do rozmowy o pogodzie na jutro niż do kwestii dotyczących zapewnień Gustawa. – Nie jest to jednak wystarczający powód by nad zwyczajnym pragmatyzmem wzięła u Pana górę chęć zaspokojenia swych pierwotnych, morderczych instynktów.

– Pieprzę te twoje okoliczności, te zafajdane, cuchnące moczary i całą resztę! – ryknął Arthund de Moise podrywając się z ławy. – A te wyssane z palca pogróżki możesz sobie wsadzić w swoją zajęczą dupę!

– Uspokój się Arthundzie. Zachowujesz się co najmniej tak jakby ktoś odkrył twoje machlojki finansowe – powiedział Luther drwiącym tonem na co de Moise jeszcze bardziej poczerwieniał. – Poza tym złość piękności szkodzi mój drogi – dodał z uroczym uśmiechem wielebny wydymając usta.

– Ja mam się uspokoić ty cholerny pedofilu? – Arthund wyglądał jak wulkan przed erupcją a z uszu już zdawały się wydobywać kłęby dymu. – Pieprzę cię!

– Chciałbyś – zaśmiał się beztrosko Luther i korzystając z chwilowego zapowietrzenia Mistrza zakonu Kawalerów Ognistego Miecza rzekł – Skoro już tu jesteśmy to chyba warto poświęcić chwilkę i wysłuchać naszego miłego gospodarza, nieprawdaż?

Elf w podzięce lekko się skłonił.

– Świadczę za powagą słów Feallana – rudobrody Swen powiódł po zebranych beznamiętnym spojrzeniem. – Wysłuchajmy jego propozycji – dodał tonem bardziej przypominającym wypowiedź służącego niż jednego z najpotężniejszych ludzi w krainach Avar al’Aden.

Gilborn obojętnie skinął głową, Gustaw Markonelli gniewnie parsknął, ale pozostał na swoim miejscu. Geron van der Lorn zdawał się w ogóle nie zwracać uwagi na toczącą się dysputę całkowicie pochłonięty czyszczeniem paznokci. Arthund de Moise widząc, że jest w mniejszości usiadł zamaszyście na ławie i z naburmuszoną minął zaczął targać rzadką brodę.

– Słuchamy więc panie Feallan – zachęcił elfa Luther z uśmieszkiem rosiczki spoglądającej na tłustą muchę. – Ale na bogów streszczaj się proszę bo nie łacno będzie mi patrzeć na to co z tobą uczynią zbiry Gustawa.

Feallan skinął głową i wygodniej rozsiadł się w krześle.

– Jeżeli pozwolicie to rozpocznę od pewnej opowieści. Wszyscy tu zebrani zapewne wyśmienicie znają współczesną historię, ale mimo wszystko pozwolę sobie na małą retrospekcję wydarzeń. Otóż gdy ćwierć wieku temu władzę w Mythen próbował przejąć Dagobert, najstarszy brat miłościwie nam panującego Elharda, oligarchia wojskowa udzieliła mu bardzo wyraźnego poparcia. Niestety później po nieudanym przewrocie równie chętnie skrócili go o głowę, którą posłali w prezencie Gunterowi Sprawiedliwemu. Łaskawy król z wdzięczności kazał ich ściąć a resztę popleczników swego syna powywieszał wzdłuż traktu prowadzącego do Jöhl. Gunter, zanim zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach na Trzecim Soborze Willsburskim jednoznacznie wskazał Zygfryda na dziedzica tronu. I o dziwo pierwszy raz nikt się nie sprzeciwił. Ta jednomyślność tylko na pozór była niezrozumiała. Członkowie Rady Regencyjnej już zacierali ręce na myśl o tym, że to oni będą sprawować faktyczną władzę w królestwie. Wszystkim dobrze znana była inklinacja[6] Zygfryda do wojaczki a przy tym jego brak zrozumienia dla ekonomii i polityki. A jak wszyscy wiemy to właśnie ekonomia i polityka napędzają gospodarkę i napełniają skarb państwa brzęczącą monetą. Ale w tym wypadku ignorancja młodego monarchy oznaczałaby pomnażanie majątków pewnych wpływowych ludzi. Niestety możni niemile się rozczarowali bo Elhard, zamiast namiestnictwa nad południowym landem lub knowaniem i spiskowaniem na życie brata postanowił wziąć w swoje ręce księgi rachunkowe królestwa. Z teką ministra finansów zaproponował nowy budżet państwa, w którym jakoś zabrakło dotacji na zbrojenia. Do tego ujawnił wiele nadużyć Rady Regencyjnej. Kilka lat później Zygfryd został Wielkim Mistrzem zakonu Ardvent Gathar i zrzekł się korony na rzecz brata. Wpływy Rady zaczęły topnieć niczym wiosenny śnieg. W Mythen nastał koniec oligarchii wojskowej – Feallan powiódł uważnym spojrzeniem po przywódcach zakonnych jakby sprawdzał czy słuchają go z odpowiednim skupieniem. – Skończyły się krucjaty na Biaarę a także, odkąd Elhard wyznaczył strefę demarkacyjną, walki na pograniczu z Tylerią, które niegdyś zawsze stało w ogniu. Nastały czasy pokoju, dobrobytu, stabilności ekonomicznej i koalicji z zachodnimi królestwami. Złoty wiek panowania Elharda Mytheńskiego. Pakt Pięciu Mocarstw o wspólnej pomocy militarnej pozwolił na zredukowanie liczebności armii zawodowej we wszystkich państwach i oficjalne zespolenie zachodnich królestw. Kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy zaciężnych i najemników straciło źródło utrzymania. Także zakony więcej na tym straciły niż zyskały. Przecież dalej trzeba było opłacać podatki a zyski jakie dawały krucjaty na Biaarę przepadły bezpowrotnie. Zredukowaliście o sześćdziesiąt procent wasze siły militarne. Zaczęły powstawać przyzakonne klasztory, szkoły i akademie, które przynoszą jako takie zyski. Możni chętnie oddają dzieci na wychowanie pod waszą opiekę. Ale potęga zakonów bezpowrotnie odeszła w zapomnienie. Wasz byt zależy tylko i wyłącznie od dobrej woli koronowanych głów. A łaska pańska jak wszyscy dobrze wiemy na kulawej kobyle jeździ. Szczęście sprzyja tylko zwycięzcom. Niestety zakony zasiliły poczet zwyciężonych – rzekł Feallan znów uważnie przyglądając się zebranym.

– Streszczaj się elfie – Gustaw Markonelli gniewnie lustrował Feallana spod przymrużonych powiek. – Znamy historię nowożytną, w końcu sami pomagaliśmy ją tworzyć.

– Przybyłem tu by zaproponować wam sojusz i powrót starego porządku – Feallan znów pogładził ręką włosy. – Najpierw jednak, jeśli pozwolicie dokończę introdukcję. Elhard dąży do całkowitego rozwiązania Rady Regencyjnej. Pragnie także oddać władzę w ręce ludu. No może nie dosłownie, ale forma tego zamierzenia nie jest istotna.

– Przecież to utopia – Arthund wymownie postukał się palcem w czoło. – Sołtys, rzeźnik i dziwka razem planujący budżet państwa. Absurd!

– Zbytnio to upraszczasz, przyjacielu – Geron po raz pierwszy wykazał zainteresowanie polemiką. – Król chce powołać Radę Delegatów z poszczególnych okręgów i landów państwa. Jako przedstawiciele różnych klas społecznych, profesji i cechów mają debatować nad zaproponowanymi przez niego ustawami i wprowadzać do nich własne poprawki – Geronowi sprawiało wyraźną satysfakcję to, że może pochwalić się wiedzą o tajnych zamierzeniach swego władcy. – Elhard wychodzi z założenia, że lud najlepiej zna swoje potrzeby, na czym skorzysta polityka ekonomiczna państwa a więc i gospodarka. Skończą się niepotrzebne inwestycje i prywata możnych – podsumował ze znudzeniem wracając do czyszczenia paznokci.

– Rzeczywiście tak to wygląda – Feallan przytaknął tym słowom. – Albo raczej tak król chce aby wyglądało. Ja jednak ośmieliłem się złożyć Radzie Regencyjnej pewną propozycję.

– Wydaje mi się, że zaczynam rozumieć do czego zmierzasz mości Feallanie – Luther z bladym uśmiechem rozejrzał się po zebranych. – I na bogów to zaczyna robić się interesujące!

– Sheer’Ghar – powiedział elf tonem astrologa oznajmiającego, że po zimie nastanie wiosna.

– Ten zabójca? – Swen zmarszczył czoło przez co wykwitła na nim szeroka bruzda. – Co on ma z tym wspólnego?

– Elhard jest niezwykle charyzmatyczną osobą – Feallan kontynuował tonem kaznodziei perorującego o konieczności zebrania datków na nowe ogrodzenie świątynne. – Tylko dzięki niemu Koalicja zachodnich mocarstw stanowi taką potęgą. Mimo, iż Mythen posiada stosunkowo niewielką siłę militarną, umiejętną polityką potrafi zapewnić bezpieczeństwo i stabilizację ekonomiczną w zachodnich krainach. A co najważniejsze lud go ubóstwia – tutaj zrobił efektywne interludium[7] aby jego słowa zabrzmiały bardziej dramatycznie. – Wyeliminowanie tego ogniwa spowoduje chaos wśród pozostałych przywódców a do tego na jakiś czas sparaliżuje władzę w Mythen. Przynajmniej pozornie. Faktyczną władzę przejmie Rada Regencyjna a to oznacza, że przybędzie nam następny sojusznik. Pozostali władcy zwrócą się do was o pomoc, której oczywiście wy z poczucia patriotycznego obowiązku wobec swych dobroczyńców bezwłocznie udzielicie. Tym bardziej, że to smutne wydarzenie zupełnie przypadkowo zbiegnie się z tyleryjską inwazją.

– O ile Zygfryd wcześniej nie powróci z królewskim synem – wtrącił z cieniem na twarzy Geron.

– Skąd ten pesymizm – Feallan udał oburzonego. – Skąd ten brak wiary w moje możliwości. Jeżeli taka twa wola panie van der Lorn to mogę pozostawić to w twej własnej gestii. Ufam, iż wykażesz wystarczającą inicjatywę by przyspieszyć nieuniknione.

– To nie będzie konieczne bo wydałem już odpowiednie rozkazy – Geron podniósł dumnie głowę i hardo spojrzał na elfa. – Zygfryd został na tajnym konwencie zakonnym uznany przez Radę Kapturową za zdrajcę i przeniewiercę. Cztery oddziały zakonnych inkwizytorów wyjechały wczoraj o świcie by doprowadzić go żywego lub martwego przed oblicze sprawiedliwości. Tymczasowo ja przejąłem obowiązki i tytuł mistrza zakonu Ardvent Gathar – przy ostatnich słowa zdawać się mogło, że samouwielbienie rozsadzi mu pierś.

Feallan powoli wstał. Zimne jak sztylety oczy przykuły Gerona do ławy. Nowy Mistrz zakonu Ardvent Gathar przełknął ślinę i wyraźnie pobladł.

– Zygfryd wyruszył po syna Elharda. Jeżeli chłopcu spadnie choć włos z głowy, ty zapłacisz swoją – temperatura głosu Feallana niewiele ustępowała temperaturze spojrzenia.

Wszyscy z uwagą spojrzeli na swego gospodarza. Geron zerwał się z ławy, ale potężna ręka Gilborna na powrót go do niej przykuła. Arthund głośno przełknął ślinę. Tylko Luther był wyraźnie rozbawiony.

– Moje gratulacje, Feallanie – zaklaskał dystyngowanie tak aby przypadkiem nie pognieść koronkowych mankietów koszuli, którą nosił pod zbroją – Widzę, żeś wszystko w najdrobniejszych szczegółach ekstrapolował[8]. Może więc łaskawie i nas uświadomisz jaką rolę młokos ma odegrać w tym przedstawieniu.

– Raczej dramacie – Gustaw splunął gniewnie na zakurzoną podłogę. – Poza tym cała ta dysputa jest tylko próżnym gadaniem i niepotrzebnym strzępieniem języka bo Elhard ma się w dobrym zdrowiu.

– Znowuż wykażę dobrą wolę – Feallan na powrót zasiadł u szczytu ławy. – Sheer’Ghar już wykonał zlecenie. Teraz wasz ruch panowie – elfa mile połechtały spojrzenia zebranych. – Tuszę, że okażecie na tyle zdrowego rozsądku aby docenić moje starania.

 

***

 

– Biblioteka Narodowa w Lötznikschaffen słynie w krainach Avar al’Aden jako największa skarbnica wiedzy spisanej na stronicach ksiąg i woluminów. Zebrany tu księgozbiór liczy ponad sto tysięcy drukowanych egzemplarzy, a należy jeszcze wspomnieć o spisywanych ręcznie inkunabułach, starożytnych grimuarach, pergaminach i żurnalach. Jedynie biblioteki w Olev i Al’Kazd mogą poszczycić się porównywalną ilością zbiorów. Jednak nie ta wspaniała biblioteka tak rozsławiła Lötznikschaffen. To właśnie tutaj przed stu-pięćdziesięcioma laty powstał pierwszy w krainach Uniwersytet Integracyjny imienia Ivenory Roselvon. Zarówno studentami jak i wykładowcami w naszej uczelni są przedstawiciele różnych ras i przekonań, a wy moi drodzy jesteście na to najlepszym dowodem. Katedry naszej uczelni uważane są za najczystsze krynice wiedzy o świecie i co najważniejsze każdy może z nich czerpać do woli. To właśnie my jako pierwsi, wykładowcy UI, wyszliśmy z propozycją spisywania fachowych skryptów i kompediów wiedzy tak ułatwiających wam naukę. Oczywiście ta dydaktyczna innowacja spotkała się z ostrą krytyką ze strony konserwatywnych wykładowców z innych uczelni, ale kiedy chodzi o dobro naszych studentów ciało pedagogiczne UI nie godzi się na żadne kompromisy. Aby nie być gołosłownym pozwolę sobie przytoczyć kilka kontrowersyjnych aczkolwiek zaskakujących swą wnikliwością pozycji, które oczywiście znajdziecie na bibliotecznych pułkach. Wpływ chędożenia na rozwój postępowy ludzkości i innych ras autorstwa krasnoluda Wystryga Utderforda-Upsa, słynnego filozofa epoki nowożytnej, który od czasu powstania uczelni zasila grono jej wykładowców, a w szczególności katedrę psychologii i nauk paranormalnych. Sam Wystryg często śmieje się, że większość z jego słuchaczy kończy studia w gabinecie psychoanalityków tylko, że na fotelu dla pacjentów. Zapytany kiedyś o przyczynę tych implikacji profesor odparł, że jest to efekt uboczny spowodowany blokadą umysłową na pierwotne aksjomaty logiczne. Na uwagę zasługuje też Lobotomia Śmierci Ellira et Ivernolf r’Vatesa, elfa, znanego w środowisku medycznym prekursora w dziedzinie poznawania anatomii istot żywych. Sugeruje on w swojej pracy jakoby możliwe było przeszczepianie ludzkich narządów wewnętrznych z jednego ciała do drugiego, oczywiście pod głęboką narkozą. To właśnie jego dzieło zainspirowało młodego mytheńskiego lekarza i wynalazcę Vincentusa von Frankeinsteinusa, który rzucił wyzwanie śmierci. Niestety współczesność nie doceniła tego wielkiego wizjonera i przed pięcioma laty został on skazany na śmierć za herezję i nekrofilię. Niefortunnie dla wyroku sądu Vincentus zdołał zbiec z celi śmierci. Była to jedna z największych klęsk wymiaru sprawiedliwości i systemu penitencjarnego w Mythen, a naoczni świadkowie utrzymywali, iż pomógł mu olbrzymi pozszywany człowiek, który rozrywał ciała strażników gołymi rękami. W naszej bibliotece odnajdziecie także takie Białe Kruki jak: Ogień i Wiatr, Wolność Boga, Golemy czyli krok ku Sztucznej Inteligencji, Filozofia Walki, Demokracja – nowa wizja anarchii?, Moralność Człowieczeństwa, Białe Żagle, Trójca: Rozprawa teologiczna czy wizja zagłady, Król Smoków tom I, Ostatni Topór tom II, Traktaty Wojenne i wiele, wiele innych dzieł. Warto też wspomnieć o tym, że niedawno wydrukowany został uczelniany przewodnik pt. Zbiór dzieł zakazanych, który przybliży wam księgozbiór naszej uczelni. Tym właśnie UI różni się od innych wszechnic, tutaj nauczycie się wszystkiego czego zapragniecie a wiedza, którą możecie zdobyć zależy tylko od waszego wyboru. My nikogo nie dyskryminujemy. Nigdy nie spotkacie się tutaj z ignorancją czy brakiem zrozumienia wśród wykładowców. Niestety wszystko ma swoją cenę. Absolwenci naszej uczelni uważani są wśród środowisk akademickich za persona non grata. Umysły zamknięte na wiedzę nie potrafią zrozumieć głębi myśli przewodniej naszej uczelni, Anazir ap’Jnahirrn Montenn Vas – Tylko wiedza czyni nas wolnym. To będzie wasza mądrość, wasza tarcza i miecz. Wiedza, tylko jej ufajcie a poniesie was na swych skrzydłach ku przestworzom zrozumienia. Niech wchłonie Was ocean naukowej intropatii[9], a ogień iluminacji[10] niech ogrzeje Wasze umysły. Chciałbym zakończyć cytatem z Płomieni poznania Karla Metiacha, Jeżeli nasze odbicie jest tylko tym co chcemy zobaczyć, to stajemy się niewolnikami własnej świadomości. Pamiętajcie o tym przez cały czas, który poświęcicie na naukę w UI. Tutaj jedynym ograniczeniem są wasze umysły. To wszystko co mam do powiedzenia. Czy ktoś chciałby o coś zapytać?

– Tak – średnio wyrośnięty niziołek w lśniącym od nowości, zielonym kubraku energicznie wstał z krzesła. Jednak różnica była znikoma, głowa niewiele więcej wystawała ponad ławę, za którą zasiadał. – Dlaczego uczelnia nie jest dostatecznie przygotowana do … – tu lekko się zająknął. – obsługi wszystkich studentów?

– A o co konkretnie ma Pan na myśli? – prof. Villiers, który piastował stanowisko dziekana UI spojrzał na malca z nieskrywanym znudzeniem. Był wysokim, ciemnowłosym elfem o nieodgadnionym spojrzeniu.

– No te pies.., piws… – niziołek znów się zająknął co wywołało falę śmiechu na sali. – Pizuary są za wysoko i jak chcę się wysiusiać to nawet podskakiwanie nie pomaga – dalsze wyjaśnienia przerwała kolejna palba śmiechu studentów pierwszego roku. – Także ławki powinny być zmniejszone a stopnie w głównym holu są prawie nie do sforsowania! – zdesperowany niziołek próbował przekrzyczeć roześmiany tłum.

– Cóż, uczelnia wciąż pozostaje placówką eksperymentalną – prof. Villiers zdawał się nie zauważać ogólnego rozbawienia. Jakaś elfka krzyknęła do jakiegoś rudowłosego chłopaka żeby zabrał ręce z jej piersi. Jakiś pucołowaty krasnolud z elegancko przystrzyżoną brodą dał w dziób innemu krasnoludowi, który próbował w zamieszaniu odciąć mu sakiewkę. Ciemnowłosy elf starał się tego wszystkiego nie zauważać. – Wszystkie instalacje w tym też sanitarne są jeszcze w fazie testów. Proszę o cierpliwość i trochę więcej wyrozumiałości.

– Ale dlaczego to testowanie musi odbywać się naszym kosztem?! – krzyknął czerwonobrody krasnolud. – Płacimy krocie za naukę w komfortowych warunkach.

– Już wcześniej odbieraliśmy takie sygnały – odparł dziekan z widocznym znużeniem w głosie. – Zapewniam wszystkich, że w najbliższym czasie wszelkie usterki i niedogodności zostaną usunięte. Z tego co wiem sale wykładowe i większość toalet zostały już dostosowane do wymogów wszystkich studentów.

– Jaki przedmiot będzie psorek wykładał? – młoda elfka z kokieteryjnym uśmiechem prowokacyjnie wypięła wydekoltowany biust.

– Socjologię, drogie dziecko – prof. Villiers posłał jej chłodny uśmiech.

Dziewczyna niczym niezrażona mrugnęła i jeszcze bardziej wypięła biust, co mogło grozić eksplozją opinającego jej piersi kubraka.

– To jeszcze się spotkamy – zaśmiała się filuternie. – Może dasz mi wtedy ponosić swój długi łańcuch.

Rozległy się liczne gwizdy i palba śmiechu znów zalała aulę. Czasy zdecydowanie schodzą na psy – westchnął w myślach dziekan. – Zero szacunku, ani krztyny powagi.

– Jeżeli nie ma więcej pytań to uważam immartykulację za zakończoną – powiedział z wdzięcznością w głosie widząc, że większość studentów zbytnio jest zaabsorbowana zawartością kubraka elfki aby myśleć o zadawaniu kolejnych pytań. – Po usłyszeniu swego nazwiska proszę podchodzić do balustrady po indeksy i statusy studenckie. Jeszcze raz życzę Wam wytrwałości i powodzenia. Do zobaczenia w nowym roku akademickim.

Profesor Villiers ubrany w odświętna togę i złoty łańcuch świadczący o władzy dziekańskiej w asyście prodziekanów i rektorów opuścił olbrzymią aulę Uniwersytetu Lötznikschaffen.

– Coś mi się zdaje, że w przyszłym roku będziemy musieli pójść z ochroną – mruknął Villiers do Prorektora od Spraw Studenckich i Integracji Międzyrasowej, prof. dr hab. Igfnacego Staczkovica.

– Tak, bo albo nas zadepczą albo zaczną napastować seksualnie – odparł Staczkovic, wiecznie uśmiechnięty niziołek. – A w każdym razie niektórych z nas.

– Co to ja słyszę. Czyżbyś był Igfnacy zazdrosny o to, że nasz dziekan jest źródłem pożądania wszystkich żeńskich akademików w Lötznikschaffen – w obronie Villiersa stanął dziekan do spraw dydaktyki prof. Mirian Feri, półelf, znany z pociągu do studentów obojga płci. – Przyznaj się ty stary świntuchu, że na widok tej elfki zacząłeś się ślinić.

Villiers i Staczkovic głośno się zaśmiali.

– Powinieneś Mirian wykładać Etykę i Moralność – jęknął prodziekan nauk Wyzwolonych prof. Jahre von Brolden, tęgi krasnolud z brodą do pasa.

Po chwili wszyscy czterej zniknęli w przepastnych pokojach dziekanatu.

 

*

 

– W czym mogę pomóc, profesorze Villiers? – normalnie zgorzkniała i ostra jak pieprz z Kiliow bibliotekarka, Pani Barbara, przez studentów zwana Smokiem, przyoblekła maskę serdeczności.

– Nie nic, dziękuję – dziekan posłał kobiecie promienny uśmiech, czym wprawił Smoczycę w duże zakłopotanie, o czym świadczył wykwitły na jej licach pąsowy rumieniec. – Chciałbym tylko przejrzeć dzisiejszego Kuriera Mytheńskiego. Czy jest już może dostępny w czytelni?

– Ależ oczywiście, panie dziekanie. Dostajemy pierwszy egzemplarz, który opuści prasę drukarską – wyjaśniła z dumą bibliotekarka.

– Udam się więc do czytelni – Villiers na odchodnym lekko się skłonił. – Dziękuje bardzo za pomoc.

Smoczyca skinęła łaskawie siwą głową i ponownie pochyliła się nad zapisanymi blankietami kart czytelniczych. Sala biblioteczna była naprawdę ogromna. Kogoś cierpiącego na agorafobię gabaryty komnaty mogłyby przytłoczyć, a nawet doprowadzić do szaleństwa. Powała podtrzymywana przez rzeźbione kolumny estalijskie, zdobiona portykami i niezwykle kunsztownymi freskami zdawała się lekko falować w świetle licznych, kryształowych kandelabrów. Wysokie, wypełnione jasnym szkłem okna umieszczono dwanaście stóp ponad wyłożoną marmurowymi płytami podłogą nadając im wygląd jaskrawych pochodni z wysp Cyliion. W przeciwległym krańcu sali znajdowała się czytelnia. Tam też udał się elf. Długie rzędy szarych stolików, oświetlonych olejowymi lampkami jeszcze świeciły pustkami. Dopiero po południu zapełniały się spragnionymi wiedzy studentami. Villiers podszedł do regału z czasopismami. Po chwili odnalazł najświeższego Kuriera i zasiadł w wygodnym krześle. Pobieżnie przejrzał rubrykę towarzyską i wieści z Mythen. Dłużej zatrzymał wzrok na reklamach i płatnych ogłoszeniach. Nagle twarz mu stężała. Ukradkiem rozejrzał się po sali, ale nikt go nie obserwował. Jeszcze raz przeczytał trzecie ogłoszenie na dwudziestej stronie, Kupię czerwone róże. Cena nie gra roli. Kupiec 234-14.

Ta lakoniczna wzmianka było wiadomością, na którą Villiers czekał od bardzo dawna i miał nadzieję, że już nigdy się nie ukaże. Dla niepoznaki przewertował jeszcze kilka stron Kuriera Mytheńskiego, przeczytał artykuł o nowym środku dr Ashudera na powiększenie męskiego penisa, po czym odłożył gazetę na miejsce. Powoli podszedł do książek z kategorii Handel i ekonomia. Kupiec autorstwa Emilli Strychcel, elementarny podręcznik zasad współczesnego handlu był tam gdzie zawsze. Otworzył na stronie 234 i przeczytał 14 wers od góry. Po chwili zamknął książkę i odłożył ją na miejsce. Kiedy podszedł do stolika, za którym zasiadała Smoczyca ta akurat wpisywała coś do grubej księgi ewidencji biblioteki kreśląc przy tym zamaszyste litery.

– Wybacz Barbaro, że ponownie zabieram twój cenny czas – bibliotekarka podniosła na elfa lekko onieśmielone oczu koloru ochry. – Mogłabyś mi powiedzieć czy w przeciągu ostatniej dekady ktoś wypożyczał Filozofię Walki?

– Wydaje mi się, że tak. Zresztą to jedna z naszych najpopularniejszych pozycji. Sama przeczytałam ją już kilka razy – Smoczyca uśmiechnęła się zalotnie. – To wspaniałe dzieło Panie Dziekanie. Powinien pan pisać więcej książek – stwierdziła z przekonaniem.

– Dziękuję Barbaro, ale niestety nie jestem panem swego czasu – Villiers westchnął niczym pątnik zanoszący ciężar swych zbrodni na Górę Odkupienia. – Praca na uczelni całkowicie mnie pochłania. Być może kiedyś zdołam jeszcze coś opublikować. Ale wracając do Filozofii

– Ach, tak. Już sprawdzam – siwowłosa kobieta zaczęła wertować stronice przepastnej księgi – Jest! – energicznie podkreśliła palcem pozycję wpisu. – Johan Smith. Ale to nie był student. Teraz sobie przypominam. Nie bał się mnie prosząc o książkę – zaśmiała się filuternie ukazując równe, choć pożółkłe już zęby. – Czyżby uszkodził książkę? Wytargał stronicę? Zagiął róg? Bo jeżeli tak to będzie miał ze mną do czynienia! – starsza pani buńczucznie wydęła usta.

– Ależ nie droga Barbaro. Nie popełnił aż tak straszliwej zbrodni – Villiers lekko się uśmiechnął. – Odłożył tylko książkę na niewłaściwe miejsce.

– A to drań! – bibliotekarka prychnęła niczym rozgniewana kotka. – Już ja go upomnę jak go tu jeszcze zobaczę!

– Nie wątpię, że wykaże skruchę – Villiers kurtuazyjnie pocałował kobietę w poplamioną inkaustem dłoń. Bibliotekarka zarumieniła się jak podlotek. Dziekan był pewien, że pan Johan Smith już nigdy nie wypożyczy żadnej książki z Biblioteki w Lötznikschaffen. – Dziękuję Barbaro, jesteś zaprawdę nieoceniona.

– Gdybym mogła jeszcze okazać się pomocna – powiedziała z nadzieją w głosie. – To cała jestem do pana dyspozycji.

– Na razie to mi wystarczy – odparł z uśmiechem Villiers i wyszedł.

 

*

 

Dom prof. Villiersa wznosił się pośród walących się ruder miejskich slamsów. Dziekan jako jedyny z grona pedagogicznego UI mieszkał w tak nieprzystającym jego pozycji miejscu. Ale miał ku temu swoje powody. Jego dom od pozostałych budynków i szarych kamienic wyróżniał się krzakami czerwonych róż, które rosły dosłownie wszędzie. Wzdłuż drewnianego ogrodzenia, na przystrzyżonym trawniku, wokół niewielkiej altanki, obrastały cembrowinę studni, pięły się nawet po ścianach domku przesłaniając widok z niewielkich, przeszklonych okien. Dziekan wszedł przez furtkę, nad którą po metalowym pałąku dla odmiany także pięły się róże. Pogładził czule delikatne listki po czym pchnął ciężkie dębowe drzwi i wszedł do środka. Niewielki salonik urządzony był ze smakiem i prostotą. Regały uginały się od ksiąg i woluminów. Ściany obwieszone były akwafortami[11], na które składały się drzeworyty i miedzioryty przedstawiające elfickie tancerki. Rzeźbiony kominek z ciemnego marmuru stylizowany był na popularne przed wiekiem vistońskie arkady, czyli kamienne, segmentowe łuki ozdobione złotymi inkrustracjami. Wzorzysta makata szczelnie pokrywała drewnianą podłogę. W saloniku znajdowało się jeszcze niewielkie biurko z przyborami do pisania, miękki fotel przed kominkiem, a obok niego stolik z karafką do połowy napełnioną czerwonym winem i jeden kryształowy kielich. Całość uzupełniała stojąca przy fotelu rzeźba przedstawiająca piękną elfkę wirującą w tańcu. Z rozwianymi włosami, otulona delikatną pajęczyną sukienki wyglądała niczym zapomniana bogini, uwięziona przez czas w marmurze. Tancerka zdawała się przeżywać najwyższe uniesienie. Mlecznobiały marmur odbijał czerwone refleksje płomieni buzujących w kominku. Ogień jakby znów tchnął życie w ten cudowny monolit. Elficka piękność zdawała się unosić w tańcu ponad ziemią niczym poranna mgiełka pośród kwiecistych łąk. Villiers znów usłyszał Jej perlisty, radosny śmiech, znów poczuł Jej zapach. Zapach czerwonej róży wpiętej w Jej włosy. Bierwiono strzeliło snopem iskier. Czar prysł. Villiers otrząsnął się z zadumy i ze smutkiem cofnął dłoń gładzącą martwy monolit. Kiedy nalał wina do kielicha rubinowy trunek zmętniał. Wrzucił płatek róży do ognia i beznamiętnie patrzył przez szkło kryształu jak ogień trawi go i spopiela. Długo siedział wpatrując się w płomienie. Gorące, ciepłe i niszczycielskie. A elfka tańczyła w zapamiętaniu. Roześmiana i zimna…

 

*

 

Victorian Strase uchodziła za najspokojniejszą uliczkę w dzielnicy akademickiej. Studenci wracający z nocnych eskapad rzadko skracali sobie tędy drogę. Powód był dość prozaiczny. Na Victorian Strase mieścił się gmach straży miejskiej w Lötznikschaffen a także świątynia Villisir, siedmiu bogiń nauki. A studenci jak to studenci byli przesądni i woleli nie niepokoić bezimiennych patronek UI. Pod numerem czternastym znajdował się duży, dobrze utrzymany pawilon handlowy, który przed dziesięcioma laty został zaadaptowany na salon spotkań towarzystwa archeologicznego. Był środek nocy a zasnute chmurami niebo nie pozwalało dojrzeć migających gwiazd. Mroźne powietrze pachniało piołunem i szafranem, co było nieomylnym zwiastunem nadchodzącej jesieni. Mrok rozświetlały światła latarni miejskich i blady księżyc, którego blask z uporem przebijał się przez ciężkie chmury. Czerwony Karzeł ukrył się w cieniu większego brata. To długonocne zaćmienie nazywano w Mythen Obliczem Boga. Przesądni mieszkańcy Lötznikschaffen rzadko w taką noc opuszczali swoje domostwa. W dawnych czasach ten układ gwiazd połączony z zaćmieniem księżyca był przez magów nazywany koniunkcją Skorpiona. Astrologowie przestrzegali wtedy przed Złym Okiem, które patrzy na ludzi z nocnego nieba. Mimo, iż magia przed prawie trzema wiekami została oficjalna zakazana królewskim dekretem, a ostatniego czarnoksiężnika w Lötznikschaffen spalono na stosie przed stu laty to ludzkie przesądy pozostały i wciąż miały się całkiem dobrze. Wysoka postać, ubrana w czarny płaszcz z kapturem przesadziła mur okalający budynek i chyłkiem podbiegła do ściany dawnego pawilonu handlowego. Wejścia były dwa. Główne od frontu oraz boczne dla obsługi i magazynierów. Ale były też drzwi balkonowe na piętrze pawilonu. Nocny przybysz zwinnie wdrapał się po ścianie gęsto obrośniętej bluszczem i przesadził balustradę. Zaczął bezgłośnie manipulować przy zamku i po chwili drzwi z cichym skrzypieniem uchyliły się do środka. Zakapturzona postać bezszelestnie wślizgnęła się do niewielkiej alkowy i jak cień przemknęła do następnych drzwi. Przybysz uchylił je o cal. Kondygnację niżej w rozległym saloniku oświetlonym woskową świecą ktoś siedział na kanapie przy zimnym kominku odwrócony do balustrady plecami. Przybysz szybko omiótł pomieszczenie wzrokiem. Wielki stół z dwunastoma krzesłami, biblioteczka, barek, szafa i spory szkielet w szklanej gablocie przypominający przerośniętego kurczaka. Dwoje drzwi prowadzących na zewnątrz były zawarte ciężką sztabą. Obok siedzącego leżał szary płaszcz a na nim nagi miecz. Włamywacz zwinnie przeskoczył balustradę. Wylądował na lekko ugiętych nogach. Podparł się jedną ręką, w drugiej zalśniło ostrze lekko zakrzywionego miecza wydobytego podczas skoku. Siedzący usłyszał szelest materiału. Spróbował sięgnąć po broń.

– Ręce w górę. Już! – ostra niczym brzytwa klinga przecięła skórę na szyi zaskoczonego mężczyzny. Kilka kropel krwi zalśniło w blasku świecy na brzeszczocie miecza.

– Spokojnie, to… – siedzący natychmiast spełnił plecenie i próbował coś powiedzieć trzęsącym się głosem.

– Jesteś sam? – mocny głos napastnika zdawał się hipnotyzować.

Mimo, iż pytanie było raczej retoryczne właściciel szarego płaszcza bez zastanowienia odparł:

– Tak.

– Nie odwracaj się – napastnik jeszcze raz omiótł szybkim spojrzeniem pomieszczenie. – Masz zaliczkę?

– Leży pod płaszczem.

Włamywacz wolną ręką wydobył drugi, identyczny miecz. Szybkim ruchem podrzucił płaszcz. Sakiewka rzeczywiście była, a obok niej leżała napięta, pięciostrzałowa kusza. Właściciel płaszcza słyszalnie przełknął ślinę.

– To spory majątek – wyjąkał. – Musiałem się zabezpieczyć na wypadek…

– Ja pytam, ty odpowiadasz – przerwał mu ostro przybysz jednocześnie zaczepiając sakiewkę sztychem miecza i podrzucił brzęczący kies w górę. Błyskawicznie schował oręż do pochwy na plecach i zwinnie złapał spadającą sakiewkę. – Kto?

– Jestem Johan Smith… – siedzący znów nie zdołał dokończyć zdania.

– Nie ty idioto – warknął przybysz. – Kto ma być celem?

Zapytany przez chwilę milczał.

– Elhard – wyrzucił w końcu z siebie drżącym głosem. – Król Mythen.

W ciszy jaka zapadła po tych słowach można było usłyszeć bicie serca siedzącego mężczyzny.

– Pół miliona – powiedział w końcu zabójca ściszonym głosem.

Johan westchnął z ulgą ułaskawionego skazańca kładącego głowę na szafocie.

– Dobrze – głos przestał mu drżeć gdy poczuł pewniejszy grunt pod nogami. – Może być w wekslach?

– Nie. Połowa w czekach podróżnych, druga połowa w obligacjach skarbu państwa – zdecydowanie w głosie zabójcy świadczyło o tym, że ma wprawę w wyborze rodzaju płatności. A do tego wiedział co robi. Weksle łatwo było wyśledzić. – Wszystko na okaziciela. Mają być gwarantowane przez Bank Farnchus i Synowie.

– Zgoda a teraz szczegóły – siedzący odetchnął wyraźnie uspokojony. – Elhard…

– Nie. Pracuję sam – głos był ostry niczym klinga miecza. – Wy tylko płacicie.

Ucisk zimnego metalu na szyi Johana lekko zelżał po czym całkowicie ustał.

– Przekaż swoim zwierzchnikom, że do końca tygodnia Mythen owdowieje – zabójca powiedział to z taką pewnością, że siedzącego mężczyznę przeszedł mimowolny dreszcz.

– Tak szybko! Przecież on nie opuszcza zamku a nocą…

– Nie w twojej gestii leży to zmartwienie – przerwał mu chłodno przybysz. – Papiery mają być zdeponowane w Willsburgu w banku Niterlongera. Na ten kwit.

Johanowi spadł na kolana zapisany blankiet.

– Jeżeli nie wywiążecie się z umowy wrócę – Johan Smith znów poczuł nieprzyjemne mrowienie na plecach. – Znajdę ciebie i twoich zwierzchników. W przeciwieństwie do eskorty ty będziesz umierał bardzo długo. Obraziłeś mnie panie Smith biorąc ze sobą tylko ośmiu ludzi. A ja nigdy nie zapominam takich zniewag.

Johan głośno przełknął ślinę choć w gardle już dawno mu zaschło. Przecież wynająłem największych zabijaków w mieście – przemknęła mu przez głowę naiwna myśl.

– Nie po to decydujemy się na usługi Sheer’Ghara by nie wywiązać się z kontraktu. Nie jestem samobójcą – zakończył z najwyższą powagą, na którą mógł się zdobyć. – I bogowie mogą zaświadczyć, że nikogo nie chciałem obrazić.

Jednak Johan nie usłyszał odpowiedzi. Przełknął ślinę i spojrzał za siebie. Był sam. Chybotliwy płomień świecy rzucał na ścianę niepokojące cienie. Wyrok zapadł. W przyległym do pawilonu ogrodzie zahukała sowa. Długo i złowieszczo.

 

***

 

Elhard jak zwykle siedział sam w swojej pustelni. Powoli sączył wino. Miał powód. Dzisiaj mijał czternasty rok od śmierci Andery. Czternaście lat pustki i samotności. Czternaście lat zmagania się z samym sobą i wrogami, których stale przybywało. Król leniwie obrócił kielich w dłoniach. Niedługo zobaczę syna. Jego ukochana odeszła, ale wciąż żyło dziecko zrodzone z jej łona. Mój syn. Nasz syn, ukochana. Jakie dary przyniesie mu życie? Nadchodziły ciężkie czasy i młodego księcia czeka brutalna konfrontacja z bezwzględną rzeczywistością. Wiatr przemian nadchodzi ze wschodu. Jest zimny i bezlitosny. Wyrywa z korzeniami wiekowe dęby. Jak więc może mu się oprzeć młody pęd? Nagle zza drzwi doszedł go niepokojący hałas. Jakby wór zboża zwalił się na ziemię. Elhardowi wydało się, że usłyszał zduszony jęk. Błyskawicznie sięgnął po koronacyjny miecz wiszący na ścianie. Drzwi ustąpiły pod silnym pchnięciem. Z mroku korytarza wśliznęła się do komnaty zjawa w czarnym płaszczu. Po zbroczach dwóch, lekko zakrzywionych mieczy spływała krew. Do komnaty z jękiem wczołgał się miecznik Krzywonos. Ostatkiem sił złapał zabójcę za nogę po czym ciało wiernego strażnika wyprężyło się w przedśmiertelnych drgawkach. Zabójca wciągnął do środka martwy zewłok i kopnięciem zatrzasnął drzwi. Przez chwilę wpatrywał się w króla. Elhard nie mógł dostrzec twarzy skrytej pod kapturem, ale widmowy całun śmierci okrywający tę mroczną postać paraliżował ruchy monarchy. Król był pewien, że zabójca nie jest tu po raz pierwszy, ale tym razem wrócił po życie, które ongiś ocalił. Dług zostanie spłacony. Nie czuł lęku. Wymierzył w zabójcę sztych miecza.

– Wreszcie jesteś – rzekł spokojnie Elhard. – Znów się spotykamy. Zali żałuję, że w tak odmiennych okolicznościach, Sheer’Ghar.

Zabójca odrzucił kaptur. Kiedy opuścił miecze kaskada czarnych włosów opadła na szczupłe ramiona. Krew powoli kapała na wzorzysty dywan.

– Tak, panie – dźwięczny, mocny głos zdawał się przenikać na wskroś. – I tym razem jestem tu aby ratować twe życie, a nie je odbierać.

– A on? Jego też chciałeś uratować? – Elhard czubkiem miecza wskazał leżącego Krzywonosa. Czterej strażnicy z elitarnej gwardii pałacowej pilnujący jego komnat też pewnie leżeli martwi. – Nie kpij ze śmierci zabójco bo ona i o ciebie się upomni. Daj mi zginąć w walce, z mieczem w ręku. Stawaj!

– Wybacz panie – zabójca mówił spokojnie prawie nie otwierając ust. – Ale ich poświęcenie było konieczne. Nie zwykłem trwonić słów gdy każda chwila jest na wagę życia. Także mojego. Musisz uciekać Wasza Miłość. Cienie czające się w tym pałacu wkrótce po ciebie przyjdą.

Wciąż nieufny król z niepewnością spojrzał na elfa.

– Czego ty chcesz? – Elhard nie opuścił wymierzonego w zabójcę sztychu miecza. – Przecież ktoś cię wynajął. Dlaczego nie miałbyś wykonać zlecenia? Jesteś najlepszy, jesteś legendą. Także dlatego, że zawsze wywiązujesz się z kontraktu. Dlaczego? – powtórzył jeszcze raz wyczekująco wpatrując się w twarz swego kata.

Sheer’Ghar nie odpowiedział jednak Elhard dostrzegł w kocich oczach błysk determinacji. Bogowie, on mówi prawdę.

– To moje pożegnanie, Wasza Miłość. Świat, w którym dane nam przyszło żyć za bardzo się zmienił. Nie ma w nim miejsca na legendy i bohaterów, a nawet zabójca ma ideały, w które chciałby wierzyć. Wraz z twoją śmiercią krainy spłyną krwią. Nie tylko krwią ludzi. Dla mojego ludu może to oznaczać tylko jedno. Nawet zabójca nie zapomniał o tym, że w życiu ras i narodów jest tylko jedna bezcenna wartość. Pokój.

Elhard powoli opuścił miecz.

– Wybacz – powiedział ściszonym głosem. – Wyjdziemy sekretnym przejściem prowadzącym bezpośrednio do pałacowej stajni – Elhard zbliżył się do zabójcy. Rzucił przeciągłe spojrzenie na Krzywonoga. – Nie musiałeś go zabijać – rzekł ze smutkiem. – To był wierny żołnierz. Dwa razy uratował mi życie na polu bitwy.

– Nigdy by mnie tu nie wpuścił żywego Wasza Miłość, a liczy się każda chwila – w głosie Sheer’Ghara nie było nawet cienia litości. Zabrzmiała tam tylko chłodna nuta kalkulacji. – Prowadź, Wasza Wysokość.

Nagle drzwi rozwarły się z hukiem. Do komnaty wpadł Fritz Lubowitch. Towarzyszyło mu czterech gwardzistów uzbrojonych w zarepetowane kusze, które natychmiast wymierzyli w elfa.

– Masz dobre wyczucie dramatyzmu, kanclerzu – Elhard posłał mu chłodne spojrzenie. – Pomożesz nam w podróży.

– Niewątpliwie – Sheer’Ghar utkwił wzrok w świeżej ranie na szyi kanclerza. – Prawda panie Smith – Zabójca lekko uniósł miecze. Nagle wszystko stało się dla niego oczywiste.

Kanclerz bez słowa opuścił rękę. Zajęczały zwalniane cięciwy. Mimo, iż graniczyło to z cudem zabójca odbił dwa bełty. Pozostałe trafiły go w pierś i ramię. Siła pocisków rzuciła elfa na biurko. Brzęknęło tłuczone szkło. Sheer’Ghar powoli osunął się na kolana ostatnim wysiłkiem woli podpierając się na mieczach.

– Znajdę cię gdziekolwiek będziesz… – wycharczał martwiejącymi ustami po czym zwalił się na czerwony od krwi dywan.

Elhard spojrzał na Fritza. Zielone oczy kanclerz pozostały zimne i bezlitosne kiedy drwiąco uśmiechnął się do swego monarchy. Gwardziści powtórnie zarepetowali kusze. Tym razem wymierzyli w króla Mythen.

– Ty zdrajco! – Elhard rzucił się na kanclerza z podniesionym mieczem.

– Umarł król, niech żyje król! – powiedział Fritz ze zjadliwym uśmiechem i ponownie opuścił rękę.

 

***

 

– Przypuśćmy, że ta okropna tragedia rzeczywiście miała miejsce – Luther spojrzał na Feallana jak wygłodniały sęp na padlinę. – Załóżmy, oczywiście czysto teoretycznie, że Elhard przedwcześnie nas opuścił. I co dalej? Jaką rolę do odegrania w tym dramacie przeznaczyłeś dla nas? Mam nadzieję, że nie kolejnych ofiar – na pociągłej twarzy wielebnego wykwitł sardoniczny uśmiech.

– Przestań Luther gadać jak kaznodzieja – w uśmiechu Gilborna było tyle ciepła, że mógłby nim zmrozić południowe słońce. – Wojownik na polu bitwy musi wykazać się nie tylko odwagą, ale też i sprytem. Jednak nawet niedoświadczony wojownik wie, że każdy miecz ma dwa ostrza. A ty elfie na razie opowiedziałeś nam tylko o jednym z nich.

– Widzę, że w końcu zaczynacie traktować moją propozycje z należytą powagą – Feallan zdawał się dobrze bawić niepewnością swych gości. – Wy w tym dramacie nałożycie maski przeznaczenia i odmienicie losy pozostałych aktorów. Załóżmy, że ktoś odnajdzie syna Elharda. Załóżmy, że ten ktoś roztoczy nad nim opiekuńcze skrzydła, zdobędzie zaufanie chłopca. Wpoi mu odpowiednie zasady dzięki, którym prawowity następca Mythen będzie w stanie zaprowadzić na powrót zburzony pokój. Cóż, czyste poczucie potęgi bywa częstokroć nieskończenie rozkoszniejsze niż jawnie sprawowana władza. Oczywiście dopóki młody książę nie osiągnie pełnoletności władzę sprawować będzie Rada Regencyjna, a kiedy nadejdzie właściwa chwila Nasz monarcha zaprowadzi nowy porządek.

– Marionetkowy król? – widać było, że de Moise ma problemy ze zrozumieniem elfa.

– Ależ skąd przyjacielu. To tylko taka niewinna indoktrynacja – westchnął z rezygnacją Luther, który miał już dość tępactwa i naiwności Arthuanda de Moise.

– Do czego zmierza cały ten dyskus? Czego oczekujesz od nas? Co mogą dać ci zakony i jak zamierzasz wykorzystać nasze wpływy? I w końcu dlaczego mielibyśmy ugryź rękę, która nas od zawsze karmi? – Gustaw Markonelli rzucił elfowi wyzywające spojrzenie. – Oczywiście, czysto teoretycznie.

– Pozwólcie mi więc dokończyć przedstawienie lub jak wolą niektórzy monodram – Feallan powiódł po zebranych beznamiętnym spojrzeniem. – Jak wszyscy doskonale wiemy wojna z Tylerią wisi na włosku, bardzo cieniutkim włosku mocno już nadszarpniętym przez zbrojne utarczki na pograniczu. Władcy Koalicji od kilku miesięcy ślą kurierów do Elharda. Bez niego są jak zagubione i bezbronne dzieci. Na wieść o nagłej i niespodziewanej śmierci monarchy poczują się w dwójnasób zagrożeni. Po pierwsze owdowiałe Mythen nie będzie w stanie udzielić im natychmiastowej i skutecznej pomocy, ale przede wszystkim nie stanie murem naprzeciw tyleryjskiej potędze. Po wtóre będą sobie zadawać bardzo nieprzyjemne pytania. Kto i dlaczego pozbył się Elharda i kto będzie następny? Ale odpowiedź nigdy nie nadejdzie. Tylko wy ją poznacie i to już niebawem. Nie zapominajmy jednak o najważniejszym z aktorów w naszym teatrzyku. Jest nim K’han, jedyny naprawdę liczący się gracz. Tyleria od wieków dąży do przyporządkowania sobie pozostałych mocarstw. Ten chory imperializm to tylko gra pozorów, a tyleryjski exodus na zachód zmierza w zupełnie innym kierunku. Kiedy poznacie prawdziwe motywy K’hana zrozumiecie, że zbliżająca się konfrontacja jest tylko mglistą zasłoną. Alę tę tajemnicę na razie zachowam dla siebie. Kiedy udowodnicie, że godni jesteście zaufania poznacie zdumiewającą prawdę. Mogę zdradzić tylko tyle, że ścieżki powszechnie rozumianego zła i poświęcenia czasami biegną w tym samym kierunku. A teraz jeżeli pozwolicie znów sięgnę do historii. W końcu to ona jest naszym najlepszym przewodnikiem i doradcą. Będzie to opowieść o królu Djermidzie II, najpotężniejszym władcy jakiego kiedykolwiek wydało na świat Mythen, może prócz samego Ardvena Gathara. A więc rzeczony Djermid II zdołał zjednoczyć, podówczas jeszcze słabe królestwa zachodnie i połączyć je we wspólnej walce z Tylerią. I jako jedyny władca w dziejach krain Avar al’Aden zdołał podbić wschodnie imperium. Ba, zdobył nawet stolicę, Aliow i ściął Wielkiego Imperatora Augustona Wspaniałego. Jednak z ponad stutysięcznej armii, z którą wyruszył na podbój pozostało zaledwie dwadzieścia tysięcy zdolnych do dalszej walki żołnierzy, a to nie wystarczyłoby nawet na obsadzenie przygranicznych garnizonów. Djermid udowodnił wtedy, że jest nie tylko wspaniałym wojownikiem, ale także genialnym politykiem. Król rozkazał swoim żołnierzom ściąć wszystkich pochwyconych do niewoli szlachciców i kadrę oficerską cesarstwa. Pozwolił także wojskom na grabieże i gwałty czy jak to nazwali ówcześni historycy kontrybucję wojenną. Ale tylko majątki szlachty i magnaterii uleciały z dymem. Może nie było to zbyt honorowe, ale za to jakie skuteczne – Feallan znów przygładził lśniące włosy. – Chłopi nie przeszkadzali mu w odwrocie i karmili jego armię aż do samej granicy. Nazwali go Wybawicielem. Dobre sobie. Tylko ludzie mogą być tak krótkowzroczni. Nie pomyśleli o tym, że prędzej czy później powrócą stare porządki i przyjdzie im zapłacić za zbrodnie popełnione przeciwko imperium. Ale cel Djermida został osiągnięty. Zachodnie mocarstwa miały spokój z Tylerią przez ponad osiemdziesiąt lat.

– Przestań chrzanić elfie – Gustaw zaczynał już się wyraźnie niecierpliwić. Najwidoczniej Wielki Mistrz zakonu Słońca Verteny nie przepadał za historycznymi apokryfami[12]. – Mów o co ci do jasnej cholery chodzi!

– Ano o to, że historia lubi się powtarzać – wyjaśnił z mglistym uśmiechem Feallan.

– To znaczy co? Pokonamy K’hana i złupimy Tylerię? – Arthund de Moise zrobił mądrą minę i udawał, że w końcu coś rozumie.

– Zamknij się kretynie – Gilborn nie wytrzymał. – To znaczy, że z Tylerią nie można wygrać. Jest jak feniks, który wciąż odradza się z popiołów. Albo jak robaki, które nieustannie wyłażą z tego samego gówna. Tylko przymierze z K’hanem może przynieść nam zwycięstwo.

– Wyrazy szacunku dla waszej wnikliwości – Feallan był wyraźnie zadowolony. – Widzę, że w końcu staracie się odnaleźć w nowej sytuacji.

– Nam? – twarz Luthera rozjaśnił promienny uśmiech. – Czyżbyś już zadecydował Gilbornie? A twój ojciec? Wszyscy wiemy, że jest wierny Reganowi. To przecież on jest duchowym przywódcą zakonu.

– Ten problem już wkrótce sam rozwiążę – z twarzy Gilborna nie można było odczytać nic poza zimną determinacją. – Mój ojciec podzieli moje zdanie albo los Elharda.

– Dlatego właśnie ciebie tu zaprosiłem – Feallan też przyoblekł maskę bezwzględności. – Zdecydowanie i siła to nasze najważniejsze atuty. Musicie wyzbyć się niepewności, wasza decyzja powinna być w pełni świadoma i przemyślana. Jeżeli wy sami nie uwierzycie w możliwość zwycięstwa to, ci którzy pójdą za wami upadną i już nigdy nie powstaną. A więc decydujcie.

– Przyznasz elfie, że to dość nietypowa sytuacja i niektórzy z nas potrzebują trochę więcej czasu do namysłu – Luther przestał się uśmiechać. – Zwycięstwo oznacza potęgę i władzę o jakiej nawet nam się nie śniło. Jednak każda moneta, nawet królewska ma jeszcze rewers. Przegrana oznacza dla nas śmierć i zapomnienie.

Feallan ze zrozumieniem skinął głową i powiódł po zebranych uważnym spojrzeniem. Tylko na twarzach Swena i Gerona odczytał poparcie decyzji Gilborna. Ale oni nie mieli wyboru. Pozostałych trzeba było dodatkowo zachęcić. Zdecydowanym ruchem sięgnął pod płaszcz i wyciągnął zwinięty rulon. Rozłożył pergamin na stole. Wszyscy z zaciekawieniem pochylili się nad spróchniałym blatem. Ich oczom ukazała się geopolityczna mapa krain Avar al’Aden. Z tą tylko różnicą, że teraz granice podziału oznaczały strefy wpływów poszczególnych zakonów. Arthund, aż gwizdnął z przejęcia. Gustaw poczerwieniał. Swen lekko się uśmiechnął. Twarze pozostałych dygnitarzy wciąż były niewzruszone jednak wszystkich zdradził błysk pożądania w oczach.

– Oto wasz, ludzki świat – Feallan zatoczył dłonią szerokie koło nad mapą. – Ten podział to adekwatna przekładnia tego co możecie wkrótce osiągnąć. Tego co jest w zasięgu waszych możliwości. Daję wam szansę, która już nigdy się nie powtórzy. Pozostaje tylko zapytać czy się odważycie? – elf potrafił wykorzystać emocje jakie zaczęły targać przywódcami zakonów. Czuł ich pazerność, ale też i niepewność zrodzoną ze strachu przed porażką, która oznaczałaby tylko jedno. – Czy jesteście świadomi oferty, która uczyni was nieśmiertelnymi pośród śmiertelników? Razem możemy dokonać wielkich czynów. Osobno jesteśmy tylko zeschniętymi liśćmi niesionymi przez wiatr przeznaczenia ku zapomnieniu.

Chwilę ciszy, która zapadła pierwszy przerwał Luther.

– Jak możesz dać nam coś czego nie ma, czego nie posiadasz? Co znajduje się tylko na skrawku pergaminu i co w rzeczywistości nie istnieje – wielebny wbił czarne, przenikliwe oczy w elfa próbując rozwiać swe ostatnie wątpliwości.

– Powiadasz, coś czego nie ma, coś czego nie posiadam, coś co nie istnieje – Feallan stanął u szczytu stołu, w oczach zapłoną mu ogień. – Pozwól, że zarzucę ci kłam – głos mu nieprzyjemnie stwardniał. – Kiedyś te ziemie należały do nas, do Starszej Rasy. Do Ithierirl aill‘Sivier. Białe żagle naszych statków powiewały u brzegów tych krain kiedy wy jeszcze skakaliście z drzewa na drzewo i gziliście się z małpami.

Gustaw chciał mu przerwać, ale powstrzymał się w pół słowa. Oczy elfa pałały jakimś mrocznym blaskiem. Zdawały się jednocześnie hipnotyzować, mrozić i palić. Zobaczył w nich własną śmierć. Pozostali też stali wyczekująco wpatrzeni w mówiącego Feallana.

– Później przybyli Ash Kazderv. Krasnoludy. Nadeszli z północy. Ich stolicą stał się Pargdevon. Wiele wieków trwała nasza krwawa koegzystencja. Nawet nie zauważyliśmy kiedy pojawiły się zastraszone przez życie dwunożne istoty, które bały się nawet własnego cienia. Z początku było was niewielu. Razem z tą garstką przybył też głód i choroby. Ale Starszy Lud zaopiekował się wami. Wy traktowaliście nas jak bogów a my mieliśmy nową zabawkę i niewolników. Ash Kazderv też się wami zainteresowali. Ta symbioza przynajmniej pozornie dawała więcej korzyści niż strat. Teraz patrząc z perspektywy tysiącleci, mimo, iż wydaje się to niedorzeczne, dostrzegliśmy, że wraz z wami nadszedł pokój. Ludzie i pokój! – oczy znów zaczęły mu pałać. – Tak, byliście dużo ciekawsi niż odwieczna wojna z krasnoludami. Przecież byliście ludźmi. My nazwaliśmy was Mitariell vli’Narss, Wiatr Przeznaczenia. Krasnoludowie jak zawsze okazali się dużo mniej patetyczni. Dla nich byliście Dargeth Gashdar, Leśne Dzieci. Uczyliśmy was. Daliśmy wam słowo, pismo i ogień. Dzieci Kamienia dały wam stal, oręż i chciwość. Ale wam wciąż było za mało. Wciąż braliście nie dając nic w zamian. Ach, przepraszam. Dawaliście i to jak. Dawaliście nasienie swoim kobietom. W prokreacji ustępujecie chyba tylko królikom. Powoli zaczęło robić się ciasno. I wtedy znów się zaczęło. Gdy my z kurduplami wypruwaliśmy sobie flaki wy czekaliście i rozmnażaliście się. Gdy my skończyliśmy, zaczęliście wy. Nie zostało już jednak wielu do zabicia. Muszę przyznać, że w mordowaniu też nie macie sobie równych. Wtedy to po raz pierwszy Starsze Ludy połączyły się w walce przeciwko ludziom, naszym dzieciom. Umęczona ziemia jęczała, wicher roznosił ogień a rzeki spłynęły krwią. Za każdego zabitego wasze kobiety rodziły dziesięciu następnych. Na wzgórzach Yrgazan nastała nowa era. Nastały czasy człowieka. Większość Ithierirl odpłynęła na zachód. Nielicznie pozostali. Czekali.

Arthund de Moise nie wytrzymał.

– Czy byłbyś na tyle łaskaw by przejść do meritum, mości elfie – starał się nadać drżącemu głosowi pewność, która już dawno go opuściła.

– Nigdy nie zrozumiem waszego pośpiechu – Feallan obdarzył Mistrza Zakonu Płomiennego Miecza nieładnym uśmiechem. – To zapewne dlatego, że tak bardzo boicie się śmierci. Ta nekrofobia doskonale odzwierciedla waszą naturę. Wierzycie w to, że długość życia zależy tylko od jego intensywności. Dla mnie jesteście tym co w stworzeniach nierozumnych złe i nieodgadnione. Ludzie, Rasa Panów. Ale dla nas jesteście tylko prochem. Żyjącym prochem. Waszym największym pragnieniem jest wydostanie się spod jarzma śmierci. Jednak nigdy się wam to nie uda. Zbyt słabi jesteście. Zbyt występni, rządni władzy i zachłanni. Nazbyt jesteście… ludzcy.

Feallan zrobił krótką przerwę. Tym razem nikt się nie odezwał.

– Ale to nas właśnie najbardziej łączy – drwiący uśmiech rozładował napiętą ciszę. – Czy wystarczająco przejrzyście przedstawiłem wam swoje pobudki. My dostaniemy Inoren de’Sellar, jego pogranicza, Intawę i Kryształowe Szczyty. Nasze święte ziemie, które splugawiła niewinnie przelana krew znów powrócą do nas. Dla was zostaje reszta. To chyba uczciwa propozycja.

– Aż za bardzo – Luther pierwszy raz od przybycia do Thruln Ag’Brohen odetchnął z ulgą. – Znamy już twoje pobudki. Nakreśliłeś też nasze cele. Cóż dalej?

– Najpierw muszę wiedzieć kto stanie u mego boku – przez twarz Feallana przemknął cień. – Pamiętajcie, że królowie jak i przywódcy zakonów są śmiertelni, ale narody i mocarstwa są wieczne. A wy możecie stać się cząstką tej wieczności. Nakreśliłem wam wizję świata bez granic i podziałów, zespolonego w monolit ludzkiej naiwności, którym to wspólnie będziecie władać. Stworzycie potęgę, o której nikt nawet nie śmiał śnić. Boskość to nie tylko uduchowiona wiara w siłę stworzenia, to także władza nad prostym ludem, którą wy jako głowy zakonne posiadacie. Oni wierzą w waszych bogów. Pójdą za wami bez szemrania i z hymnem na ustach. Żyjemy w pustych czasach legend, a ich kształtowanie jest wynikiem wspólnych potrzeb ich twórców jak i tych, którzy w nie wierzą. Stwórzmy więc legendę o potędze zjednoczonych w jeden konwent zakonów, a świat padnie u naszych stóp żebrząc o życie, na które wy mu pozwolicie. Lub nie. Decyzja należy do was.

Znów zapadło milczenie. Tym razem dłuższe i mniej napięte.

– Robiąc błędy też można stworzyć legendę – zadrwił Luther jednak drżenie jego głosu zdradzało wewnętrzną walkę.

Arthund de Moise przygryzł wargi do krwi.

– Dziwny jesteś elfie – powiedział powoli Gilborn. – Dajesz świadectwo potęgi, która jest nie bardziej trwała niż ten pergamin – wskazał na rozłożoną mapę. – Ale dajesz też promyk, który może zmienić iskrę w burzę ognia.

– Tak, nawet na gruncie takiego szaleństwa może dać plon ziarno prawdy – Gustaw Markonelli otarł spocone czoło. – Ale kto będzie żniwiarzem?

– I czy pragniesz tylko suwerennego państwa? Czy jest coś jeszcze? – Luther nie dawał za wygraną. Wrodzona podejrzliwość wzięła górę nad zachłannością. – Poza tym skąd masz pewność, że gdy już urzeczywistni się ten sen zakony nie zwrócą się przeciwko Inoren de’Sellar.

– A skąd wy macie pewność, że to Inoren nie zwróci się przeciwko wam? – Feallan posłał wielebnemu spojrzenie wyzute z wszelkich emocji. – Wszystko w swoim czasie. Najpierw musicie zdecydować. Jesteście ze mną czy przeciwko mnie?

– Z twych ust wyszedł tylko projekt, a właściwie mglisty zarys projektu. Nie żądasz zbyt wiele każąc nam tak ot się pod nim podpisać? – Geron uważnie spojrzał w czarne oczy elfa. Na próżno. Nie dojrzał w nich nic poza zimną bezwzględnością.

– Daję wam trzydzieści dni na podjęcie decyzji. Po tym czasie przybędą do was moi posłańcy – Feallan powiedział to tonem sędziego odraczającego nieunikniony wyrok. – Jeżeli przystaniecie na moją propozycję, oddacie im to. Wtedy też usłyszycie więcej szczegółów.

Wydobył spod płaszcza mahoniową szkatułę i wyjął z niej sześć sztyletów w kształcie łez. Przed każdym z mężczyzn położył je odwrócone ostrzem do wnętrza stołu po czym odwrócił się i bez słowa pożegnania wyszedł z chaty.

Długo jeszcze po wyjściu elfa panowała głucha cisza. Wszyscy jakby zahipnotyzowani wpatrywali się w lekko połyskujące ostrza. Pierwszy wstał Gilborn. Zdecydowanym ruchem chwycił zdobiony oręż.

Pro publico bono – mruknął i wyszedł.

Pozostali mężczyźni jakby tylko czekali na to kto pierwszy wykona ruch. Wszystkie sztylety zniknęły. Po północy oberża opustoszała zupełnie.

 

*

 

Brold po ostatnich słowach Feallana ostrożnie wypełznął z akacjowego zagajnika gęsto obrastającego południową ścianą gospody. Najemnik syknął z bólu. Liczne ranki od ostrych kolców piekły jak rozpalone żelazo. Nie mógł wiedzieć, że nie był jedynym świadkiem rozmowy w oberży. Gdy karczma opustoszała jakaś zakapturzona postać bezszelestnie wychynęła z bzu przy zachodniej ścianie i po chwili zniknęła w gęstwinie.

 

*

 

– Dalej ciastochy – Brold ryknął do siedzących przy ognisku Voliera i Zyrki. – Ruszcie dupska i kulbaczyć kobyły naszych gości.

Czas był już ku temu najwyższy bo właśnie pierwszy z dygnitarzy wyszedł z oberży. Ludzie z jego świty natychmiast poderwali się na nogi. Po chwili niewielki orszak odjechał śladem Feallana. Nim zamilkł tętent koni wyszli pozostali. Dwie modlitwy później na polanie pozostali tylko Volier i Zyrka.

– Nam też pora w drogę – Ulter von Kördengost wychynął z ciemności. – Siodłajcie konie. Gdzie Brold?

– Za potrzebą w lesie, panie – odparł Zyrka.

– Róbcie co mówiłem – rycerz zdjął ciemny płaszcz i strząsnął z niego kilka gałązek i ostrych, akacjowych kolców.

Podszedł do karosza, który przywitał go radosnym rżeniem. Dopiął popręg i lekko wskoczył na siodło:

– Zagaście żar i…

Rycerz nie dokończył. Czarno upierzony bełt trafił go prosto w oko. Ulter von Kördengost zwiotczał i ciężko osunął się z siodła.

– I co rycerzyku – Volier stał z opuszczoną kuszą. – Cosik ci w oczko wlazło, twoja mać?

Najmita głośno zarechotał i chwycił konia za uzdę.

– Tylko niech ci nie przyjdzie głupia myśl do głowy żeby schować coś za pazuchą – warknął do Zyrki, który z zapamiętaniem przeszukiwał ciało rycerza.

Po chwili najemnik wyprostował się i potrząsnął pękatą sakiewką. Zabrzęczały monety.

– Zdaje się, że temu truposzczakowi już się to nie nada – zaśmiał się idąc w stronę Voliera.

Nie przeszedł nawet dwóch kroków gdy pierzasty pocisk z impetem trafił go w pierś. Padł na ciało rycerza rzężąc i plując krwią. Po chwili znieruchomiał.

– Czyś aby o czym nie zapomniał Volier? – krzyknął Brold i szybko nałożył następną strzałę na cięciwę łuku.

– Brold przecie my rodzina – wychrypiał Volier próbując zogniskować wzrok na grocie strzały. – Dostaniesz połowę sakiewki i konia. Oszczędź…

Łucznik bez słowa zwolnił cięciwę.

– Tfu – splunął przewieszając łuk przez plecy – Rodzina to my tylko po kądzieli, skurwysynu.

Najemnik szybko podszedł do martwego rycerza i odciągnął z niego ciało Zyrki. Pochylił się nad Ulterem i ściągnął z dłoni herbowy sygnet. Nasunął go na palec, kamieniem do dołu tak aby nie rzucał się w oczy. Raz jeszcze rozejrzał się po pobojowisku. Gdzieś niedaleko w lesie coś zatrzepotało wśród krzaków paproci. Nieopodal karczmy zawył wygłodniały wilk. W każdym razie Brold miał nadzieję, że to był wilk. Nie mitrężąc już więcej czasu skoczył na konia, spiął wierzchowca ostrogami i pognał w knieję.

 

***

 

Czarny skorpion z trudem wcisnął się do białej, wysuszonej przez słońce i piach czaszki hieny. Czuł zbliżającą się z południa burzę piaskową. Ognisty szkwał. Ale czuł też wibrujący dźwięk na wskroś przenikający jego ciało. Nerwowo zaciskał i rozwierał ostre szczypce. Jad zaczął powoli kapać z napuchniętego gruczołu na końcu odwłoka. Nagle skorpion wyprężył się i eksplodował niczym dojrzała brzoskwinia. Wnętrzności pajęczaka oblepiły czaszkę gęstą mazią. Martwa pustynia ożyła. Wszędzie widać było ruch. Jaszczurki, które wypełzły nie wiadomo skąd ponownie zakopywały się w piasku. Potężny wąż pustynny, o którym tubylcy bali się nawet głośno rozmawiać zsuwał się zygzakami z wysokiej na kilkadziesiąt jardów wydmy. Szary olbrzym nie zwrócił uwagi na swój największy przysmak, szkarłatnego skarabeusza, przez którego przetoczył się niczym górska lawina i błyskawicznie zaczął zagrzebywać się w piasku. Wiedział, że pod jego cienką powłoką znajduje się ukryta przed oczami śmiertelników, pradawna świątynia zapomnianego boga Baliaretha eth’Dagortha, którą kiedyś tak często odwiedzały te dziwne dwunożne istoty o smacznym, słodkawym mięsie. Po chwili w miejscu gdzie zniknął wąż pozostało tylko niewielkie zagłębienie, które prawie natychmiast zasypał piasek spychany z wydmy przez coraz gwałtowniejszy wiatr. Kłęby kurzu i pyłu przesłoniły palące słońce. Na najstraszliwszej pustyni Biaary, nazywanej przez zamieszkujące ją koczujące plemiona warastien, Gatehir aud’Mokhaar – Ostrzem Ognia, narodził się prawdziwy chaos. Piasek na szczytach pięciu najwyższych wydm wystrzelił w górę niczym gejzer gorącej wody, wypluwając w powietrze języki czerwonych płomieni. Krystaliczne ziarenka po zetknięciu z tym straszliwym ogniem stapiały się i zamieniały w szarą masę. Piaski Gatehir aud’Mokhaar rozstąpiły się niczym pęknięta rana i z czeluści pustyni wyłoniły się ruiny świątyni zapomnianego przed tysiącleciami boga Cienia i Zagłady. Ze strzelistych onegdaj wież minaretów spadały lawiny piasku. Świątynia była monumentalnym reliktem zamierzchłej przeszłości. Wzniesiona została w okręgu z dziewięcioma wieżami, z których każda zwieńczona była złotą kopułą w kształcie płomieni. Nad całą budowlą górowała utkana z cienia piramida, unosząca się na platformie z czarnego, pulsującego kamienia. Burza ucichła. Jednak dziwny wibrujący dźwięk wydobywający się z czeluści piramidy wciąż narastał. Zwierzęta w promieniu kilkunastu mil padały i dogorywały w bolesnych konwulsjach lub eksplodowały niczym dojrzałe daktyle. Ze szczytu piramidy rzygnął krwawym płomieniem strumień czerwonej lawy przesłaniając błękitne niebo. Dźwięk eksplodował w zauważalny sposób zniekształcając rzadkie od żaru powietrze. Od spiczastego wierzchołka piramidy oderwały się ciemne obłoki, które spikowały ku rozgrzanym piaskom. Upadli Sacrowie, pradawni łowcy Balaiaretha przywitali świat śmiertelników przenikliwym krzykiem, w którym przebrzmiało cierpienie i nienasycony głód śmierci. Cieniste zjawy rozmyły się ponad wibrującym od słońca piaskiem znacząc swój lot mroźnym powiewem nicości. Na Gatehir aud’Mokhaar nastała cisza równie bolesna co i wcześniejszy, zabójczy dźwięk. Tylko świątynia straszliwego boga pozostała pośród palących piasków jako nieme świadectwo nadchodzącej zagłady.

 

 

 

 

 

 

[1] Inhumacja – ostatnia posługa, pochówek (przyp. Aut.)

[2] Aksjomat – dogmat, pewnik (przyp. Aut.)

[3] Karbonariusz – spiskowiec (przyp. Aut.)

[4] Konwokacja – obrady, sesja (przyp. Aut.)

[5] Introdukcja – wstęp, prolog (przyp. Aut.)

[6] Inklinacja – pociąg , skłonność (przyp. Aut.)

[7] Interludium – przerwa, pauza (przyp. Aut.)

[8] Ekstrapolował – zamierzył, zaplanował (przyp. Aut.)

[9] Intropatia – wiedza, identyfikacja wiedzy (przyp. Aut.)

[10] Iluminacja – objawienie, olśnienie (przyp. Aut.)

[11] Akwaforty – miniatury drzeworytów, miedziorytów, czy tez kwasorytów (przyp. Aut.)

[12] Apokryf – legenda, podanie, mit (przyp. Aut.)

Leave a Reply