Księga I : Wieża Mgieł (Rozdział II. Nadzieja)

Michał „Shergar” Tronina                                                                                Rozpoczęto pisanie w roku 1999.

 

Almanach Zapomnianych czyli przypowieść o zmierzchu magii.

Księga I : Wieża Mgieł.

Wszystkim elfom i krasnoludom żyjącym wśród nas.


Rozdział II. Nadzieja.

 

Chamber Berkaz powoli mijał zabudowania Verdein. Kuce niechętnie wlokły się noga za nogą grzęznąc w błotnistej mazi, która tu uchodziła za drogę. Zacinała ostra mżawka. Wehikuł krasnoluda zbliżył się do oświetlonej olejowymi latarniami gospody. Konie poczuły zapach obroku. Radośnie zaparskały, ale krasnolud cmoknął i lekko plasną je lejcami. Zwierzęta zaprotestowały parsknięciem i niechętnie ruszyły dalej. Pod tłustym świniakiem, głosił szyld oberży, na którym jakiś wielce utalentowany artysta wymalował koślawego prosiaka żłopiącego piwo z beczki. To była ludzka knajpa. Chamber widział kiedyś jak tutejsi bywalcy wygolili na całym ciele jakiegoś nieszczęsnego niziołka tylko za to, że ośmielił się przespać noc na sianie w stajni gospody. Później wytaplali biedaka w beczce ze smołą i obsypali pierzem. Chamber nigdy w życiu nie widział bardziej żałosnego kurczaka. Wolał nie myśleć co tutejsi robią z nieludźmi, którzy nieopatrznie przestąpią próg oberży. Krasnolud zatrzymał wehikuł przed szarą i zwalistą budowlą. Na kamiennej podmurówce wciąż jeszcze widniały ślady po niedawnym pożarze. Na jedynym nie osmalonym fragmencie muru krasnolud z trudem odczytał koślawy napis. Nieludzie do piachu.

– Nic się nie zmieniło odkąd byłem tu ostatni raz – mruknął Chamber pod nosem z uwagą przypatrując się reszcie baraku.

Góra z solidnych i nieociosanych bali wyglądem bardziej przypominała niewykończoną wieżę oblężniczą niż budynek mieszkalny. Wąskie okna przesłonięte rybimi pęcherzami przepuszczały do środka mętne, żółtawe światło. Masywne, okute żeliwną blachą drzwi doskonale uzupełniały ten dziwny okrąglak. Budynek bardziej przypominał wysłużony barbakan niźli karczmę, za którą miał uchodzić. Szyld wycięty z drewnianej butelki głosił, że W Pękatej Baryłce nawet krasnolud zaspokoi pragnienie. Na szczęście przykładów lokalnej twórczości w postaci malowideł nie było.

– Tak, to miejsce dla nas – mruknął Chamber i zsiadł z kozła. Uwolnił kuce od dyszla, chwycił zwierzęta za uzdy i podprowadził do stajni, z której wybiegł młokos w parcianych portkach i wymiętolonej koszulinie po starszym bracie.

– Porządnie je wytrzyj i nakarm – Chamber zrobił groźną minę i rzucił malcowi miedziaka. – Tylko nie przesadzaj z obrokiem. Co najwyżej wiadro na noc. Muszą dbać o linie. A i wodę lekko podgrzej.

Chłopak stajenny z błyskiem w oczach schował monetę i poleciał po obrok ciągnąc za sobą ogromne wiadro. Chamber przywiązał kuce do koniowiązu nad dość czystymi korytami. Swój wehikuł podciągnął do niewielkiej wozowni po czym śmiało pchnął okute drzwi karczmy. Zapach smalcu, kiszonych ogórków, potu i piwa mile połechtał mu nozdrza. Zresztą nie tylko nozdrza. Chamber poczuł w żołądku straszliwe ssanie. O tej porze oberża była prawie pusta. Dobrze odżywiony niziołek, który prawdopodobnie był tu gospodarzem stał na podwyższeniu za szynkwasem.

– Garniec piwa i jakieś mięsiwo na ząb – rzucił krasnolud. Kiedy był tu po raz ostatni karczmarzem był wysoki elf z ponurą twarzą. Wolał nie pytać co przydarzyło się poprzedniemu właścicielowi. – A potem się obaczy. Tylko się pospiesz. I dobrze ci radzę, nie zakrapiaj nalewki wodą – wymownie pogroził kułakiem w stronę niziołka.

– Już się robi łaskawy panie – oberżysta usłużnie skinął głową i szybko poczłapał do kuchni ukrytej za kontuarem.

Chamber zdjął opończę i z namaszczeniem rozłożył sukmanę przy kominku. Materiał co prawda już od dłuższego czasu nie przepuszczał wody, ale dla proformy mogła się trochę posuszyć. Poza tym była to rodzinna pamiątka po tatusiu więc zawsze okazywał jej należyty szacunek.

Niziołek wrócił po chwili z misą pełną parującego mięsa i glinianym dzbanem po obśrupane brzegi wypełnionym brązowym płynem. Postawił wszystko przed krasnoludem i usłużnie czekał na dalsze życzenia.

– Jakiś pokój się tu najdzie? – zagaił Chamber pomiędzy mlaskaniem a siorbaniem.

– Ależ oczywiście, panie. Teraz gości niewielu. Niedobre czasy dla nas, nieludzi nastały – podjął markotnie niziołek. – Nie dalej jak dwie Niedziele temu znaleziono jakiegoś elfa przy trakcie za miastem. Ktoś mu obciął jaja i przybił do drzewa na oczach tego biedaka. Czekali aż się wykrwawi – zakończył kręcąc z politowaniem głową.

– No cóż, co kraj to obyczaj – Chamber obojętnie wzruszył ramionami i z uwielbieniem na twarzy wpakował do ust następną łychę wieprzowej potrawki. – Za to wielce byłbym rad za dolewkę – ruchem głowy wskazał prawie już pusty dzban.

– Oczywiście, panie – niziołek spiesznie podreptał za kontuar. Po chwili wniósł ukoronowany chmielową pianą garniec i ostrożnie postawił naczynie przed pałaszującym krasnoludem.

– Czy masz jeszcze jakieś życzenie, panie?

– Jak już tu jesteś to przynieś jeszcze jedną michę tego specjału – wyciągnął sakwę i rzucił karczmarzowi dwie srebrne monety. – Tylko okrasy ze skwarkami nie żałuj!

Oberżysta zręcznie złapał srebrniki w locie a twarz niziołka rozpromieniła się niczym wschodzące słońce.

– Już pędzę, panie. Zaraz będzie, okraszona jak…

Chamber nie dosłyszał już jednak tego jak będzie okraszona kasza bo gospodarz zamilkł jakby niechcący odgryzł sobie język. Drzwi oberży rozwarły się z hukiem i do środka wtoczyło się trzech zdrowo już podchmielonych strażników miejskich. Szybkim krokiem ruszyli w stronę trzęsącego się karczmarza. Jeden z nich wysunął się do przodu. Ze wzgardą spojrzał w dół na niziołka.

– No mości Vilsborsforgen, co tak ci mina zrzedła na nasz widok – powiedział wysoki strażnik ze szlifami porucznika na kołnierzyku, pięcioramienną gwiazdką w srebrnym kole. – Zamiast to radować się, że stróże prawa i porządku raczyli zaszczycić twoje skromne progi to ty stoisz jakbyś nie przymierzając wlazł w krowie łajno.

Wszyscy trzej głośno zarechotali patrząc zaczepnie dookoła. Chamber zdał sobie sprawę, że został jedynym gościem w oberży.

– My właśnie tak przechadzamy się pilnując prawa i porządku – kontynuował porucznik. – A wiesz, że to okropnie męczące i niebezpieczne zajęcie to pilnowanie prawa i porządku. Ludzie teraz za nic sobie mają prawo i sprawiedliwość. O nieludziach już nawet nie wspomnę – oficer rzucił wielce wymowne spojrzenie w stronę opychającego się krasnoluda, który jakby na potwierdzenie tych słów głośno beknął. – W okolicy aż roi się od różnych typków spod ciemnej gwiazdy. I tak sobie pomyśleliśmy, że wpadniemy do naszego kumpla Vilsborsforgena na kielicha, no i w ogóle z wizytą towarzyską. A wiesz, że robimy to po ciężkim dniu pracy. Mam nadzieję, że potrafisz docenić nasz bezinteresowny, no prawie bezinteresowny trud. W końcu czego nie robi się dla przyjaciół stróżów prawa i porządku.

Strażnicy znów zarechotali. Karczmarz zdawał się coraz bardziej kurczyć i zapadać w sobie.

– Mam nadzieję, żeś rad widząc jak poważnie i z jakim poświęceniem traktujemy nasze obowiązki – porucznik położył niziołkowi dłoń na ramieniu co spowodowało, że ten jeszcze bardziej zbladł. – Wiesz te ciągłe utarczki z podpalaczami i gwałcicielami niziołków są naprawdę wycieńczające. Prawdziwy koszmar – dowódca strażników ciężko westchnął a minę miał tak zbolałą, że Chamber prawie mu uwierzył.

Tym razem nikt się nie zaśmiał. Oberżysta głośno przełknął ślinę.

– Tak tu sobie gawędzimy a ja widzę, że słynną gościnność niziołków można sobie o kant rzyci roztrzaść.

– W te pędy wszystko przygotuję, poruczniku Lurt – wyjąkał karczmarz.

Tymczasem porucznik rozsiadł się na ławie. Wojskowe buciory trzasnęły o blat stołu.

– Wina i mięsiwa miły gospodarzu! – ryknął Lurt odpinając pas z mieczem i rzucając oręż na ławę. – Ino chyżo!

Jeden ze strażników kopnął niziołka z takim poświęceniem, że ten zatrzymał się dopiero na szynkwasie. Drugi żołdak okazał zainteresowanie obżerającym się krasnoludem. Podszedł do niego mocno się przy tym zataczając i podpierając się pod boki zaczepnie warknął:

– No proszę, nowa morda w mieście – świńskie oczka zmrużyły się w wąskie szparki. – I to morda nieludzia, tfu – żołdak splunął zamaszyście pod nogi chłepczącego piwo Chambera. – Jakież to wyziewy cię tu przywiały brodaczu? I skąd się tu przypałętałeś szumowino zapaprana?

Chamber podniósł głowę i wbił zimne spojrzenie w strażnika.

– Ze wschodu – temperatura głosu była o wiele niższa od temperatura spojrzenia.

– A dokąd zmierzasz przybłędo? – ryknął żołdak do połowy wyjmując miecz z pochwy.

– A na zachód – odparł spokojnie Chamber ostentacyjnie przy tym siorbiąc piwo.

– Ty skuurrrwyyy… – strażnik, aż się zapowietrzył ze złości. Sapiąc i dysząc obnażył miecz. – Jak cię zacznę szlachtować ty świńska mordo to cię nawet twoja brodata matka nie pozna!

– Stefan – porucznika rzucił w podwładnego ogryzioną kością. – Siadaj i nie psuj powietrza. Wystarczy już tych demonstracji. Przez takich jak ty wszyscy dookoła szemrają o agresywności straży miejskiej. Ludzie i nieludzie zaczynają się nas bać, a my przecież harujemy w pocie czoła aby zapewnić im bezpieczeństwo. Psujesz naszą i tak już nie najlepszą renomę.

Najwidoczniej Lurt miał złą sławę wśród podkomendnych bo Stefan co prawda z lekkim ociąganiem, ale przysiadł na ławie. Łypał jednak na Chambera świńskimi oczkami z taką wściekłością, że krasnolud nie mógł się do niego nie uśmiechnąć.

– Ty… – ryknął strażnik podrywając się z ławy jednak ostry gwizd Lurta osadził go na miejscu.

– Zrozum Stefanku, że Verdein jest gościnnym miastem – porucznik przybrał mentorski ton oficera łającego podopiecznego. – Bardzo gościnnym miastem. Żyjemy tu sobie spokojnie i cicho wiodąc nudne życie mieszczuchów. Ale dzięki przyjezdnym, którzy raczą potrząsać w naszym kochanym miasteczku swoimi trzosami ten nudny żywot upływa nam w dostatku i dobrobycie – ostatnie słowa zaakcentował głośniejszym tonem. – A przez ciebie mój drogi, taki dajmy na to przybysz widząc nas, zamiast z wdzięczności skłaniać głowę przechodzi na drugą stronę ulicy.

– Nie bierz sobie do serca słów mojego sierżanta drogi panie – zwrócił się do Chambera. – Jest młody, narwany, żona nie wpuszcza go do łożnicy, a na kochankę go nie stać. Zresztą kogo stać – towarzysz Stefana głośno zarechotał jednak pod spojrzeniem świńskich oczu kolegi odwrócił się niby to wyglądając karczmarza. – Zapomnijmy o sfarze. Było i nie ma. Ot, naprędce rzucone słowa. Bez zastanowienia i pomyślunku. Spróbujmy jakoś zatrzeć to pierwsze, niezbyt korzystne wrażenie. Zdrowie naszego gościa – porucznik uniósł kielich, który właśnie przyniósł karczmarz wraz z trzema gąsiorkami. Niziołek drżącymi rękoma odkorkował omszałą butlę i nalał porucznikowi. – Na zdrowie – powtórzył Lurt salutując krasnoludowi pucharem.

Chamber w podobnym geście uniósł swój garniec i głośno siorbiąc wychylił do dna czym wyraźnie wprawił porucznika w zdumienie.

– Jakże to tak pić samopas – Lurt wykonał zapraszający gest i odsunął miecz na kraniec stołu – Zapraszam do miłej kompanii.

Krasnolud z głośnym beknięciem odstawił pusty dzban.

– Widzę panie Lurt żeście porządny i rozsądny człek – Chamber wstał i podszedł do porucznika. – Prawdziwy żołnierz, taki z krwi i kości co to wie, że uczciwi podróżni jak nie przymierzając ja chcą tu tylko wydać trochę grosiwa. Niechybnie czeka was świetlana karierę i szybki awans.

– Cóż, taka już dola – odparł arogancko Lurt. – Mamusia porodziła mnie w siódmą niedzielę siódmego księżyca a jak wiadomo dwie siódemki to najlepszy omen.

Krasnolud usiadł naprzeciw porucznika.

– Nie dosłyszałem waszych personaliów – Lurt chytrze spojrzał na swą miłą kompanię.

– Stone, Irving Stone – Chamberowi nawet powieka nie drgnęła. – Kowal i rzemieślnik do usług pana kapitana.

– Skądże to i dokąd podróżujecie jeśli łaska? – Lurt jakoś nie zaprzeczył, że jest tylko porucznikiem. Upił dystyngowanie łyk wina nie spuszczając przy tym  gościa z oczu.

– Z Pikfordu do Sallen i dalej za Farne – Chamber bezwstydnie łgał dalej. – A jak się poszczęści to chciałbym gdzieś zahaczyć na dłużej – podniósł nad stół dłonie wielkie jak bochny chleba i walnął nimi o blat stołu tak, że aż zajęczały grube, dębowe dechy. Miecz porucznika podskoczył, zsunął się ze stołu i z głośnym brzękiem spadł na klepisko. – Fach kowalski nie jest mi obcy, a i kamyczki błyszczące potrafię oprawić. Nie boję się żadnej uczciwej pracy.

– To widać – odrzekł Lurt podnosząc miecz i wpatrując się przy tym z niepokojem w sękate pięści krasnoluda. – Przydałby się tu dobry kowal bo poprzedni miał bardzo nieprzyjemny wypadek.

– A co też mogło się przydarzyć uczciwemu człowiekowi w tak spokojnej mieścinie jak Verdein? – Chamber udał zainteresowanie.

– Potknął się i nadział na widły biedaczek – porucznik tym razem położył miecz obok siebie na ławie. Tak na wszelki wypadek. – Nikt jednak nie wie jak zdołał zrobić to aż szesnaście razy. Dacie wiarę – dodał niby to kiwając głową z niedowierzaniem. – Zdolna z niego jucha była.

– Cóż nieszczęścia chodzą po ludziach – skwitował Chamber ze zrozumieniem kiwając głową.

– Ano z tą tylko różnicą – na twarzy Lurta rozkwitł paskudny uśmiech. – Że to był krasnolud. Z cechu Undreghrad jak się nie mylę – porucznik znów zwilżył usta winem. – A ty mości Stone, w którym jesteście zrzeszeni?

– W żadnym. Jestem mukqunnem – odparł powoli krasnolud czekając na reakcję porucznika tym bardziej, że pierwszy raz podczas rozmowy ze stróżem prawa i porządku powiedział prawdę.

– Oho – tym razem zainteresowanie Lurta nie było udawane. – Zostałeś usunięty z rodowego klanu? Niesamowite. Jakież to straszne przestępstwo mógł popełnić ktoś tak poczciwy jak pan, mości Stone?

– E, tam – Chamber machnął ręką jakby odganiał natrętną muchę. – Raz czy dwa oszlifowałem coś na boczku zapominając odprowadzić podatek do kasy cechu.

– Niestety pamięć ulotna jest – zaśmiał się Lurt. – Ale znam na to doskonałe lekarstwo. Tutejsze wino świetnie ją odświeża – podniósł pusty już puchar w górę. – Prawda drogi panie Vilsborsforgen?

– Oczywiście, oczywiście – niziołek skwapliwie przytaknął. – Mam tu wyśmienite roczniki pędzone jeszcze przez moją, niech spoczywa w pokoju, babunię – wychrypiał przerażony karczmarz i popędził do piwniczki.

– Powiedzcie no panie Stone czyście z Pikfordu tego nad Luzą? – dalej inwigilował z chytrym uśmieszkiem porucznik.

– Hmm.

– To pewnie bywaliście w Sumim Wąsie. To po sąsiedzku z Cytadelą Astalle – porucznik spojrzał uważnie na krasnoluda.

– Owszem Suma zdarzyło mi się raz czy dwa najść. Robią tam niezgorsze szaszłyki – odparł krasnolud niby to w zamyśleniu skubiąc brodę. – Ale żadnego burdelu tam nie przyuważyłem. Może po prostu byłem zbyt wstawiony.

Lurt głośno się zaśmiał.

– A to dobre – porucznik uderzył dłonią w blat stołu. – Masz szczęście, że żadna z kapłanek tego nie słyszała bo niechybnie by cię w przepychaczkę do klozetu zmieniła – żołdak przygładził włosy. – Chyba rzeczywiście nie ma tam Świątyni Astalle. Pamięć musiała spłatać mi figla. Ale oto i remedium na nasze troski.

W tym właśnie momencie powrócił niziołek niosąc dwie pękate butelczyny. Usłużnie postawił szkło na stole i szykował się do odejścia gdy jeden z żołdaków złapał oberżystę za ucho i mocno pociągnął.

– Aauuu – zapiszczał karczmarz.

– Czyś ty aby o czym nie zapomniał drogi Vilsborsforgen? – Lurt odkorkował butelkę, nalał do pełna sobie i Chamberowi.

– Auu, niieee maammm pieennniiiięęęę… – piskliwie krzyczał niziołek. Żołdak puścił ucho. Karczmarz przypadł Lurtowi do nóg. – Mały ruch panie jest, gości niewielu, a i podatki płacić trzeba… Aauuu – Żołdak znów szarpnął za ucho.

– Hmm, cóż za bukiet – porucznik zamlaskał z wprawą kipera. – A jakiż smak. Butelka warta co najmniej z dwadzieścia pięć liwrów. Nieprawdaż?

– Trzydzieści liwrrr… Aauuu…

– Skoro takie drogie trunki tu leżakują to i fundusik na nie musi być całkiem spory – Lurt obracał kielich w dłoniach podziwiając klarowność wina. – Co o tym sądzisz panie Vilsborsforgen?

– Aauuu…

– Jakże to więc – porucznik przywdział urażona minę. – Przyjaciele, którzy narażają życie dla twojego interesu mniej znaczą niż butelka cienkusza?

Lurt cisnął pełną butelką o klepisko. Szkło rozprysło się na deskach z głośnym hukiem a wino rozlało się w rubinową kałużę. Porucznik stanął nad trzęsącym się niziołkiem.

– Jakże to tak panie Vilsborsforgen? – tym razem Lurt przywdział maskę kata. Chamber musiał przyznać, że dobry z niego aktor. – Taki brak szacunku dla ludzkiego życia. A przecież życie to skarb bezcenny. Jak mi wiadomo na skarby jest dużo większy popyt niż podaż. O ile się nie mylę to twoja żonka nie tak dawno powiła córeczkę. Taki młody, niewinny kwiatuszek o delikatnych płatkach narażony jest na wichry i burze, na ogień i deszcz. Ale dzięki nam ty i twoje kwiatuszki możecie spać spokojnie. Więc nie imputuj mi tu, że nie masz drobnych pięćdziesięciu liwrów!

– Aauu – żołdak już ciągnął za dwa kosmate ucha. Widać było, że wykonywana praca sprawia mu sporą satysfakcję. – Odłożyłem trochę na czarną godzinę bo wojenne czasy idą ale, aauuuu…

– No to przynieś tę swoją czarną godzinę. I nie obawiaj się, ja i moi chłopcy dzielnie stawimy czoła zbliżającej się wojnie – porucznik wzniósł toast. – Za ciebie i za twoje pieniądze, drogi Vilsborsforgen.

Niziołek ponaglany kopniakami ponownie zniknął za barem. Lurt usiadł. Położył nogi na stole.

– Widzisz jak ciężko w dzisiejszych czasach trochę sobie dorobić, panie Stone – westchnął ciężko i dodał z udawaną wymówką. – Człowiek się naraża dla tych nędznych paru miedziaków a tu nijakiej wdzięczności nie najdziesz. Same przykrości. I bądź tu dobry dla innych. Za miętkie serce mam, za miętkie. Ale jak tam winko?

Chamber wychylił kubek jednym haustem.

– Całkiem możliwy ten kompocik – odparł z kwaśną miną.

Porucznik znów się zaśmiał.

– Podobasz mi się, panie krasnoludzie. Jeśli zechcesz tu osiąść to osobiście zarekomenduje cię gmerowi.

– Byłbym wielce zobowiązany, panie majorze – w oberży aż zahuczało od beknięcia Chambera. – Nie wiem tylko czy starczyłoby mi trzosa na ochronę. W końcu jestem tylko biednym rzemieślnikiem.

Lurt zdawał się nie dostrzegać ironii.

– Jak już się zdecydujesz panie Stone to daj znać. Nie próbuj tylko szukać czegoś na własną rękę. To się tutaj źle kończy – porucznik przyoblekł na twarz paskudny uśmiech. – Można stracić ulubioną kończynę a czasem nawet cosik więcej.

Pan Stone wolał przemilczeć tę uwagę.

– Mamy tu takiego jednego co mu się wydawało, że samego króla może okradać – Lurt znów rozlał aromatyczny trunek. – Kłusować w królewskich lasach mu się zachciało. Jutro kat odejmie mu prawą dłoń i wyłupi oczy. Takie tu prawo i nijak je zmieniać. Chyba, że królowi.

Chamber tknięty niejasnym przeczuciem rzucił od niechcenia.

– A to pewnie tego przestępcę w najgłębszym lochu trzymacie?

– Gdzie tam – odparł Lurt sącząc wino. – Moczy się teraz przy ratuszu. Już tydzień gnije w dybach. Ludziom dobrze zrobi jak sobie popatrzą co czeka złodziei i kłusowników. A ta łachmyta trochę zmięknie i przemyśli swoją winę. Takie mamy tu prawo. I nijak je zmieniać. Poza tym nie sztuka więźniów karać, trza ich wpierw resecjo…, resocje, resocesjalować, no dać im szansę na zmianę – skwitował mentorskim tonem.

– Wielce roztropne są twe słowa, pułkowniku Lurt – krasnoludowi przemknęło przez myśl, że chyba wszyscy żołdacy to idioci. – Z takim pomyślunkiem to niedługo będziecie generałem.

– Kto wie, kto wie… – oficer zapatrzył się w oszronioną butelkę. Poliki lekko mu spąsowiały. Wino zaczynało działać.

– I skruszał ten wasz zbrodniarz? – dopytywał się krasnolud z życzliwą ciekawością.

– Gdzie tam. Ciągle tylko psioczy i drwi, że dobry uczynek zrobił bo szkoda by było takiego pogłowia na pańskie przydupasy – Lurt splunął. – Za to gmer i język kazał mu wystrugać.

Chamber spod przymrużonych powiek uważnie spojrzał na oficera. W głowie powoli dojrzewała mu dość niesamowita myśl.

– Jak taki hardy to pewnie jakiś parszywy elfiak – stwierdził z lekceważeniem.

– E, tam zaraz elf. Człowiek to, tylko że jak zając wygląda – porucznik poszedł w ślady krasnoluda i głośno beknął. – Z jakąś ścierą na głowie latał jakeśmy go w gąszczu przydybali. Ale nie ma o czym dysputować, jutro to już tylko ścierwo będzie.

Lurt chciał nalać wino z butelki, ale ta była już pusta. Cisnął szkło o szynkwas i odkorkował ostatnią.

– Bogom dziękować za takich dzielnych stróżów prawa – krasnolud nie przestawał słodzić. – Człowiek, krasnolud i zwierzyna w królewskich lasach zali spokojniejszym się czują.

– Ano prawda to – oficer czknął. – Pracę tylko swą wykonujemy, ciężką haruwę. Ale oto i nasz gospodarz z podzięką kroczy.

Rzeczywiście wszedł niziołek i trzęsącą się ręką podał Lurtowi spory trzosik. Porucznik szybko schował sakwę za kaftan.

– Mądrześ postąpił panie Vilsborsforgen. Będę miał to na uwadze – oficer ciężko wstał od stołu. – No to pora na nas chłopcy. Miło było poznać, panie Stone. Tuszę, że jeszcze się spotkamy.

– Być może, panie Lurt. Niezbadane są wyroki boskie – odparł z szerokim uśmiechem krasnolud.

– Chłopcy posprzątajcie na odchodnym – powiedział porucznik ze złośliwym uśmiechem kierując się do drzwi. – Nie chciałbym żeby pan Vilsborsforgen rozpowiadał po mieście jacy to z nas bałaganiarze.

Chłopcy zaczęli niezwykle precyzyjnie demolować wnętrze gospody. Posypało się szkło i glina z pułki za kontuarem, trzaskały drewniane zydle i ławy. Nie ruszyli tylko stołu przy którym siedział obojętny na ich wyczyny Chamber. Na odchodnym uraczyli jeszcze gospodarza kilkoma kopniakami. Gdy za strażnikami trzasnęły drzwi niziołek ciężko przysiadł na klepisku.

– Caluśkie oszczędności zabrali. Złodzieje. Caluśkie… – zachlipiał rzewnie. Po kosmatej twarzy popłynęły łzy.

– Nie rozpaczaj tak panie Vilsborsforgen – krasnolud skończył posiłek. – W tydzień to sobie odbijesz i to jeszcze z nawiązką. Chodź no tu i przestań się mazać. Napij się ze mną. Szkoda by takie wino wietrzało.

Niziołek wstał ociężale i podszedł do krasnoluda. Ten rozlał resztki cienkusza do kubków.

– Za córeczki zdrowie, panie Vilsborsforgen – wzniósł toast i wychylił kubek jednym haustem.

– Wino za trzydzieści liwrów – jęknął niziołek i ledwo zamoczył usta.

– Rozumiem, że porucznik Lurt nie tylko twoje interesy ochrania? – zagaił krasnolud.

– Ano takie mamy czasy – niziołek klapnął ciężko na ławie naprzeciw Stone’a i upił tym razem dużo śmielszy łyk wina za trzydzieści liwrów. – Do południa to oni są straż miejska a po południu sobie dorabiają psubraty. Całe oszczędności … – jęknął i znów zachlipiał.

– Skoro jest was więcej to dlaczego się nie postawicie? Czemu do gmera z petycją nie wystąpicie? – krasnolud lekko popuścił pasa. Kasza była całkiem syta a gospodarz rzeczywiście okazał się uczciwy i nie szczędził na skwarkach.

Karczmarz spojrzał na niego spode łba.

– Bo to wszystko w świetle prawa jest. Powiadają – tu niziołek rozejrzał się trwożnie dookoła. – Powiadają, że trzecia część haraczu wpływa do kasy Andropolusa Inawre, naszego gmera. Więc jak tu się stawiać. Kowal się postawił i jak skończył? Ja tam mam rodzinę. To nie dla mnie. Jak odłożę trochę to sprzedam karczmę i uciekam do Vineru. Tam nieludzi szanują i nie dykys…, deskry…, no nie prześladują – ostatnie słowa niziołek już prawie wyjęczał i wytarł usmarkany nos w rękaw koszuli.

– Ano pies i z pchłami wyżyje – skwitował krasnolud. – Tyle tylko, że drapać się musi. Twoja wola gospodarzu. Wypijmy i za to.

Vilsborsforgen niechętnie zmoczył usta.

– A co to za kłusownik ma być jutro sądzony? – niby to od niechcenia spytał Chamber obracając w dłoni prawie pustą butelkę. – Znasz li go może?

Oberżysta spojrzał na niego podejrzliwie.

– Ja tam z kryminalistami się nie zadaję. No może prócz Lurta. Raz czy dwa go w dybach widziałem. To wszystko. To ja już pójdę posprzątać łaskawy panie – niziołek próbował wstać jednak ciężka łapa krasnoluda znów przykuła go do ławy.

– Nie tak szybko mości Vilsborsforgen – Chamber spojrzał na oberżystę lekko marszcząc czoło. – A mięsiwa to ty aby od niego po cichu nie brałeś? – zapytał z groźną miną.

Niziołek aż się skurczył. Zaczął mrugać powiekami i nerwowo zwilżył usta. To krasnoludowi w zupełności wystarczyło za odpowiedź.

– Ja tam nic o tym nie wiem – karczmarz znów zaczął się jąkać czym zdecydowanie podważył swoją prawdomówność. – Nigdy nic nielegalnego nie kupiłem. Nigdy!

– To ja może zapytam porucznika Lurta czy aby nie powinien przeprowadzić dodatkowego dochodzenia – krasnolud niewinnie zaczął bawić się pustą butelką. – Jak myślisz co wtedy zrobi pan porucznik? Koniec końców jest przecież stróżem prawa i porządku.

– Ależ ja nie…

Chamber rzucił flaszką, która rozprysła się tuż pod stopami niziołka.

– Nie wciskaj mi tu dyrdymałów. Mów! – Chamber wbił twarde spojrzenie w roztrzęsionego karczmarza.

– Ja…tam, ekhm, raz, no może dwa się zdarzyło – Vilsborsforgen patrzył mu błagalnie w oczy. – Ciężkie czasy a podatki od żywca coraz większe. Ale skąd wy panie takie rzeczy wiecie? – spytał z miną skazańca.

– Ano lubię dorobić sobie na boku jako wróżbita – widząc jednak nierozumiejące spojrzenie niziołka skwapliwie wyjaśnił. – Od ciebie, drogi gospodarzu.

Oberżysta po nie w czasie zrozumiał, że krasnolud blefował. Padł mu do nóg.

– Panie proszę nie wydawajcie mnie Lurtowi – zajęczał piskliwie. – On mnie i moją rodzinę… O bogowie co ja głupi uczyniłem… Ja mam małą córeczkę – niziołek zaczął chlipać patrząc błagalnie na Chambera. Widać było, że ostatnie przeżycia są ponad jego siły.

– Przestań się mazać do cholery – krasnolud pokręcił głową, ale dodał uspokajająco. – Nic nikomu nie powiem. Zadam ci tylko kilka pytań, na które oczekuję rzeczowej i szczerej odpowiedzi. Czy to jasne?

Niziołek otarł kosmatą ręką oczy i energicznie przytaknął głową.

– Ten kłusownik jest stąd? – rozpoczął przesłuchanie.

– Nie – karczmarz głośno przełknął ślinę. – On czasami na targ schodzi i tam przyjmuje zamówienia. Powiadają, że pochodzi z okolic Jöhl.

– Jak się zowie?

– Ja… Nie wiem panie – tym razem karczmarz się zająknął.

– Nie bój się Vilsborsforgen. Miej na uwadze, że od twoich odpowiedzi zależy życie tego człowieka, ale też może i twoje – rzekł lodowatym tonem Chamber.

Karczmarz mimo panicznego strachu uniósł głowę i spojrzał z coraz większym przerażeniem na krasnoluda.

– Każdy skazaniec gdy małodobry mistrz zabierze się do roboty mięknie i kruszeje – Chamber ciężko westchnął, ale nadal mówił spokojnym tonem. – I może zechce wykupić się informacją o tych, dla których polował w królewskich lasach. A to się nazywa współudział drogi gospodarzu. Poza tym jako nieludź możesz zostać specjalnie potraktowany. Dotarło do ciebie w końcu, że ty i twoja rodzina w najlepszym wypadku możecie dać głowę?!

Dla niziołka dobrych nowin było już zbyt wiele. Ale o dziwo nie rozkleił się. Panika w oczach karczmarza na chwilę przygasła. Stanął prosto przed krasnoludem. Zrobił się jakby wyższy.

– Jak on się zowie? – powtórzył Chamber.

– Nie wiem dlaczego to was interesuje panie – głos Vilsborsforgen też się zmienił, stwardniał jakby. Krasnolud był prawie pewien, że zabrzmiała w nim nuta zdecydowania. – Ale skoro przysporzy to choć krztynę kłopotów temu złodziejowi Lurtowi, a do tego zapewni bezpieczeństwo mojej rodzinie to pomogę ci.

Trzasnęły drzwi. Głośno rozmawiając weszło kilku mieszczan. Umazane wapnem i gliną fartuchy wskazywały na murarzy. Na widok pobojowiska nagle umilkli. Animusz opadł z niziołka równie nagle jak płatki róży uderzone lodowym podmuchem. Spiesznie wyszeptał coś krasnoludowi do ucha po czym z niezwykłą wprawą ją ustawiać powywracane stoły, ławy i zydle. Właśnie zmiatał resztki butelki po winie za trzydzieści liwrów, gdy drzwi znów trzasnęły. Oberżysta spojrzał na miejsce, które zajmował pan Stone. Po krasnoludzie został tylko pusty garniec po piwie i kilka złotych monet skrzących się w świetle chybotliwego kaganka. Niziołek spiesznie schował tę małą fortunę za pazuchę. Może jednak dobrze zrobiłem, przemknęło mu przez myśl po czym pobiegł obsłużyć nowych gości.

 

***

 

Lochy zionęły chłodem i wilgocią. Więzień, odkąd odzyskał przytomność nie czuł prawej ręki. O ile te chwilowe stany świadomości wywołane kłującym bólem w piersi można było nazwać trzeźwością umysłu. Ból powoli zaczął ustępować. Znów ogarnął go chłód i odrętwienie. Przestawał czuć cokolwiek, nawet smród własnych fekalii, w których leżał przestał mu przeszkadzać. Na szczęście znowu stracił przytomność. Nagle coś wyrwało go ze słodkiego niebytu nicości. Resztką sił przewrócił się na bok i skierował twarz w stronę hałasu. Migotliwe światło pochodni oślepiało i dezorientowało.

– Podnieście go w górę – usłyszał surowy, zdecydowany głos. Wydało mu się, że gdzieś już go słyszał. Niestety nie mógł zogniskować spojrzenia, obraz rozmywał się i chybotał niczym światło pochodni. Silne ręce uniosły odrętwiałe ciało w górę i powlokły w głąb ciemności. Ból wrócił, rozlał się po całym ciele, sparaliżował wzrok i słuch. Poczuł, że coś ciepłego spływa mu po nodze. Wiedział, że to nie jest krew. Znów odpłynął w mrok.

Gdy na powrót odzyskał świadomość leżał w celi z okratowanym oknem, przez które wpadały jasne promyki porannego słońca. Prawą rękę i pierś miał ciasno obandażowane świeżym opatrunkiem. Ledwo mógł oddychać. Loch był suchy i wyścielony świeżą słomą, a przede wszystkim czysty. W kącie stało nawet wiadro. Wszedł strażnik. Postawił przed nim parującą miskę.

– Jedz elfie. To twój ostatni posiłek – a na pytające spojrzenie skazańca raczył wyjaśnić. – Masz farta. Będziesz galernikiem na jakiejś krypie z Biaary. Teraz żryj, bo niedługo po ciebie przyjdą.

Strażnik wyszedł. Zazgrzytała ciężka zasuwa. Więzień patrzył tępo w zakratowane okno. Próbował poskładać strzępy wspomnień z ostatnich dni w logiczną całość. Wiedział kto się nim posłużył. Nie wiedział jednak dlaczego. Kiedy zamiast złotych promieni do celi wpadały już tylko czerwone cienie przyszli po niego. Widział już takich jak oni. Ludzie południa. Dzieci mórz i pustyń. Varastien. Z turbanami na głowach, w obszernych, zwiewnych szatach. Zabrali go lub raczej zaciągnęli na galerę i przykuli do wiosła. Jeszcze nocą dozorca zaczął wybijać miarowy rytm na ogromnym bębnie. Wypłynęli kierując się gwiazdami. Galera wzięła zachodni kurs. Słona bryza czule pieścił twarz i ramiona. Znów spowił go mrok, zimy i wilgotny niczym dotyk śmierci.

 

***

 

Rynek Verdein był nieco mniej zapuszczony niż ulice i przedmieścia miasta. Dwupiętrowy, murowany ratusz wyraźnie kontrastował z drewnianymi sukiennicami i ruderami, które tylko tutaj mogły uchodzić za domy. Plac rynkowy pokrywała kostka z kocich łbów lśniąca w strugach deszczu. Krasnolud zauważył kamienną cembrowinę studni miejskiej. Obok dumnie piął się w górę rozłożysty dąb zaadaptowany na tablicę ogłoszeń. Chamber przelotnie rzucił okiem na afisz. Salon masażu u Klary – zapewniamy dogłębną penetrację, Lucek wróć – wybaczam Hela, Zebranie sióstr powinowatych przełożone na po egzekucji – obecność obowiązkowa!, Zatrudnię chłopca do wszystkiego. Wielebny Joshar, PILNE: Poszukiwany kowal – informacja w ratuszu. Minął drzewo. Jakieś dwanaście jardów dalej w cieniu dęba stał szafot a przy nim dyby, z których coś zwisało. Oczywiście to coś było człowiekiem lub raczej cieniem człowieka. A człowiek ten… Nie, Chamberowi nie zdawało się. Skazaniec śpiewał cicho, ale całkiem wyraźnie i do tego takie rzeczy, że nawet zahartowany w karczemnych bojach krasnolud lekko się zaczerwienił. Głos śpiewaka też nie był mu obcy. Z niedowierzaniem pokręcił głową.

– Mały ten świat – mruknął pod nosem i lekko pociągnął ku sobie lejce. – Przestań tak zawodzić bo mi konie płoszysz – rzekł zatrzymując powóz przed skazańcem.

Mężczyzna przestał podśpiewywać i z wyraźnym trudem uniósł głowę. Mokre włosy całkowicie oblepiły mu twarz. Zmrużył oczy zalewane przez stróżki deszczu by zobaczyć z kim ma do czynienia.

– To ty – głos miał słaby choć wciąż przebrzmiewała w nim nuta ironii. – Łowca Czarownic z instynktem macierzyńskim. O przepraszam, ojcowskim.

– Jam jest – krasnolud miał nadzwyczaj poważną minę. Nie zwracał uwagi na drwinę bo i do śmiechu mu nie było. – A ty panie Monk jesteś w potrzebie jak i ja byłem onegdaj, na tej polanie.

– I co? – kłusownik znów zadrwił. – Będziesz walczył z całym garnizonem by spłacić zaciągnięty dług?

– Gdyby trzeba było to i owszem – krasnolud hardo podniósł głowę. – Walczyłbym i z całą armią strażników. Ale na szczęście dla straży miejskiej nie ma takiej konieczności.

– Co więc zamierzasz uczynić obrońco cudzych bękartów i niesłusznie skazanych kłusowników? – widać było, że Barton raczej nie ma zbyt dobrych widoków co do zapewnień krasnoluda.

– Czas przerwać tą rekreację, którą sobie tak niefrasobliwie zafundowałeś na koszt podatnika – mruknął Chamber i zeskoczył z kozła. Ciężkie buty zachlupotały w błocie. – Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu.

– Ależ skąd – zrezygnowany Barton opuścił głowę. – Rób co chcesz. Mi tam już wszystko jedno – resztę słów przerwał ostry atak kaszlu.

Nagle drzwi miejskich koszar rozwarły się z hukiem i w wejściu stanął strażnik w czerwonym płaszczu. Żołdak przesłonił ręką oczy przed siąpiącym deszczem.

– Hej tam. Ty przy wozie! – ryknął do krasnoluda. – Precz od więźnia bo batogiem zdzielę.

– A oto i moja piastunka – powiedział Barton z krzywym uśmiechem na widok zbliżającego się strażnika. – Strasznieśmy się polubili. Nieprawdaż, dziesiętniku?

– Zawrzyj gębę psia jucho bo cię oćwiczę jako onegdaj – ryknął, obficie przy tym plując żołdak. Słychać było, że zajęcza warga przeszkadza mu w mówieniu. – A ty krasnoludzie zabieraj stąd te swoje kobyły pókim dobry.

Chamber zmierzył go krytycznym spojrzeniem.

– Nie dla krotochwili ja tu moknę na deszczu słuchając tego wyjca – Chamber przybrał protekcjonalny ton. – Ale na specjalne polecenie porucznika Lurta. Mam odtransportować więźnia do lazaretu. Jestem Irving Stone a to pismo uwierzytelniające.

Podał zdziwionemu żołnierzowi jakiś pergamin, kompletnie zresztą przemoczony i nieczytelny. Jedynie czerwona pieczęć królewskiego namiestnika dodawała mu autentyczności. Był to pisemny nakaz konfiskaty mienia pewnego barona, który zapomniał o odprowadzeniu podatku agralnego do skarbu państwa. Jednak komornik i jego obstawa nigdy nie dotarli do zamku barona, gdyż zapobiegliwy baron zapłacił pewnym najemnikom za to aby komornik miał po drodze przykry wypadek. Pismo to Chamber znalazł przy ograbionym trupie komornika porzuconym przy aspeńskim trakcie. Stwierdził wtedy, że wyciśnięta na papierze królewska pieczęć może mu się kiedyś przydać. I jak pokazał czas nie mylił się. Strażnik z głupią minął zaczął przebiegać oczami dokument trzymając go przy tym do góry nogami.

– Ja niezbyt czytaty jestem, panie. Ale pisać potrafię! – powiedział skwapliwie choć już całkiem odmiennym tonem. – Poza tym to strasznie zamazane.

– Pieczęć chyba poznajesz dziesiętniku?– krasnolud ruchem głowy wskazał przemoknięty pergamin.

– No, pieczęć jak to pieczęć. Co miałbym nie poznać – żołdak zmienił nieco ton i postawę podejrzliwie lustrując krasnoluda. – Ale tyś panie raczej nietutejszy.

– Jestem królewskim kurierem – Chamber dumnie wypiął pierś. Oczywiście nigdy jeszcze nie zdarzyło się, żeby krasnolud został w Mythen królewskim kurierem, ale strażnik nadmierną inteligencją nie grzeszył. – Nie trwoń więc dłużej mego czasu bo to tak jakbyś trwonił czas samego króla. A królewski czas jest bezcenny.

– Tak jest, panie – dziesiętnik służbiście wyprężył się przed krasnoludem. Sama wzmianka o królu sprawiła, że przestał seplenić.

– Rozkuj dyby – rozkazał królewski kurier.

– Ale…

– Natychmiast! – krasnolud tak ryknął, że aż kuce zaczęły nerwowo strzyc uszami.

– Tak jest – strażnik energicznie przyskoczył do dybów, zaplątał się przy tym we własny płaszcz i o mało co nie plasnął w błoto. Zgrzytnął przekręcany klucz i okowy z brzękiem opadły na ziemię. Więzień z jękiem osunął się w błotnistą maź.

– Na co czekasz, podnieś go i na wóz – Chamber sprawnie wdrapał się na kozioł. Znów przemknęło mu przez myśl, że wszyscy żołdacy to durnie.

Strażnik postękując wypełnił rozkaz i stanął służbiście przy wozie.

– Co się tak gapisz jak sroka w gnat. Wskakuj na wóz – królewski kurier przesunął się robiąc miejsce na koźle. – Eskorta będziesz i drogę pokażesz. Żwawo.

Dziesiętnik wgramolił się na kozioł znów plącząc się w płaszcz.

– Nie spuszczaj więźnia z oka – powiedział pouczającym tonem krasnolud i cmoknął na kuce, które niechętnie ruszyły przez błoto.

– Tak jest, panie – strażnik śmielszym już tonem dodał. – Ale on już ledwo dycha. Dam mu kopa to zaoszczędzimy trochę grosza na małodobrego mistrza.

– Zawrzyj gębę i przestań mędrkować – królewski kurier znów odezwał się protekcjonalnym tonem. – Jakby miał tu szczeznąć na deszczu to bym go do lazaretu nie zabierał i nie zasmradzał sobie przy tym wozu. Jasne?

– Tak jest, panie – strażnik stwierdził, że nie będzie już próbował zagajać rozmowy.

– No to wskazuj drogę, dziesiętniku – Chamber zarzucił sobie kaptur na głowę. – Bo ten cholerny deszcz całkowicie mnie rozmoczy.

– Wpierw dziedzińcem na północ jak z bicza strzelił. Później skręcimy koło sklepu Długodoja w aleję Ziemniaczaną…

 

*

 

– Trochę ciasnawe to wdzianko – marudził Barton dopasowując ubranie strażnika, który tak jak go natura stworzyła stał przywiązany do drzewa i zakneblowany. – A i dezynterację by się przydało uskutecznić na tych łachach… – ostry kaszel przerwał dalsze narzekanie.

Chamber spojrzał uważnie na kłusownika. Nie podobał mu się ten kaszel.

– Czas w drogę – powiedział strzepując z kaptura wodę.

Barton z wysiłkiem wzuł buty. Przymierzył też płaszcz, ale po chwili zdjął go i zasłonił nim goliznę strażnika.

– Jeszcze by mnie kto znajomy w tym zobaczył. To by dopiero był afront. Barton Monk w płaszczu straży miejskiej. Noś ci to, cobyś przejezdnych golizną nie straszył – powiedział z miłym uśmiechem i bezceremonialnie kopnął dziesiętnika w tyłek. – Chociaż po prawdzie to nie za bardzo masz czym… – znów wstrząsnął nim spazm kaszlu.

– Wskakuj kłusowniku na wóz bo za chwilę płuca wyplujesz. Jak dobrze pookładam kobyły to w dwa dni staniemy w Paraven. No koniki, wiiooo – Chamber cmoknął na kuce i wóz żwawo potoczył się po rozmiękłym trakcie. Barton w biegu wskoczył na pakę i pomachał związanemu strażnikowi, który z przerażeniem w oczach próbował wyzwolić się z pęt. Łucznik usiadł w kucki i objął kolana rękami. Zimno telepało nim bardziej niż jesienny wiatr mijanymi osikami.

– Dziękuję, krasnoludzie – chrząknął jakby z zakłopotaniem. – Wdzięcznym ci za zratowanie skóry. Zrobiłeś dla mnie więcej niż byś przypuszczał… – kaszel znów nie pozwolił mu dokończyć zdania.

– Nie dziękuj bo i nie masz za co – rzucił Chamber przez ramię po czym charchnął siarczyście i splunął pod koła wozu. – Jesteśmy kwita. Tyś mnie też w potrzebie nie ostawił. A my, krasnoludy jesteśmy pamiętliwi. I nie tylko przysługi pamiętamy kłusowniku.

Barton skinął głową i pogrążył się w zadumie. Po chwili znów zagaił:

– Mam nadzieję, że miałeś jakiś wartki powód, aby zdradzać temu żałosnemu gołodupcowi cel naszej podróży – powiedział i szczelniej owinął się pledem.

– Ano miałem – Chamber cmoknął na konie i delikatnie smagnął je batem. – Bo pojedziemy w przeciwną stronę. Na wschód, do Unstadt. A deszcz i tak rozmyje wszelkie ślady. Zresztą nie ma się czym sfarować, przecież jesteśmy na trakcie – skwitował poprawiając się na koźle i wyżymając z brody dobry garniec deszczówki.

– Chylę czoła przed krasnoludzką przezorno… – spazm kaszlu znów wstrząsnął Bartonem. Tym razem na ustach kłusownika zalśniła kropla krwi.

Chamber spojrzał na niego z coraz większą obawą.

– Soloną słoninę i razowy chleb znajdziesz w skrzyni przy piecyku – powiedział prawie z troską w głosie. – Są zawinięte w szmaty. W bukłaku trzymam też przedni bimber. Będzie doskonały na taką okazję. Tylko uważaj bo sam go pędziłem – dodał z szelmowskim uśmiechem po czym odwrócił się do kuców i zachęcił zwierzaki przeciągłym cmoknięciem do szybszej jazdy.

Barton sięgnął po zawiniątko w skrzyni. Ułamał pajdę chleba i zaczął jeść zagryzając odkrawanymi plastrami słoniny. Gdy skończył wytarł nóż w szmatę, zawinął w nią resztki sadła i odkorkował bukłak. Pociągnął solidny łyk i… poczuł, że smoczy ogień pali mu trzewia. Zaczął kaszleć, pluć i płakać jednocześnie. Chamber spojrzał na towarzysza z politowaniem.

– A mówiłem żebyś uważał – powiedział kręcąc głową. – Z krasnoludzkim bimbrem nie ma żartów. Kiedyś używaliśmy go jako broni. Wlewaliśmy trunek w gliniane garnce, zatykaliśmy szmatami. Takie coś podpalałeś i rzucałeś we wroga. Nazwaliśmy to Bąkiem Smoka. Kapujesz, he, he. Ale to była czysta profanacja. Ja używam bimbru tylko organoleptycznie – zakończył dobitnie Chamber.

– O bogowie – wychrypiał łucznik gdy już odzyskał zdolność mówienia. – Z czego ty to pędzisz? Ze smoczego wyziewu?

– Ta, podkładam butelkę od drugiej strony i czekam, aż będzie miał wiatry. Gdybym powiedział ci prawdę musiałbym cię zabić – krasnolud przybrał marsową minę. – U nas sztuka pędzenia bimbru jest przekazywana z ojca na syna od pokoleń. I po cnocie naszych kobiet jest najbardziej strzeżoną tajemnicą. Powiem ci tylko, że gdybyś się dowiedział co wypiłeś pewnie już byś tego więcej nie spróbował – skwitował z tajemniczym grymasem na twarzy.

Barton pokiwał głową, wziął głęboki wdech i jeszcze raz przechylił bukłak. Ale tym razem od razu połkną żrący płyn i zagryzł skórką od chleba. Łzy rzęsiście popłynęły mu po polikach.

– Niezłe remedium – mruknął do krasnoluda. – Chyba wypaliłem sobie wnętrzności i wszystkie ważniejsze organy. Ale kaszel szlak trafił. Mogę jeszcze?

– Czemu nie. To twoje życie – Chamber był pod wrażeniem, że kłusownik chce pić jego specjał i to dobrowolnie. – Jak przetrwasz kurację to ręczę, że już nigdy nie złapiesz nawet kataru.

– Ziemia i tak wszystko wyciągnie – mruknął Barton i znów przyłożył gąsiorek do ust. – A martwi kataru nie mają. Więc tak czy siak wydobrzeję.

Po chwili krasnoluda doszło głośne pochrapywanie. Chamber odetchnął z ulgą i wyjął płaską buteleczkę z kieszonki na piersi. Pociągnął spory łyk i nasłuchując czy aby łucznik się nie przebudził, ostrożnie schował piersiówkę. Nie ma to jak krasnoludzki samogon, ale czasami dobrze jest łyknąć czystą wódkę, przynajmniej nie ma się po niej gazów. Deszcz nasilił się tworząc nieprzeniknioną, szarą kotarę. Chamber ukołysany równym krokiem kuców też zmrużył oczy i po chwili koniki poganiało już tylko jego gromkie chrapanie.

 

***

 

– Wielka Cytadela Ungora w Veyder Gören od zawsze była chlubą północy. Świadczyła o potędze i niezłomności zakonu Ungora Srogiego. Gdy w Wojnie Wilków runęły jej mury i zaginęły święte relikwie, ówczesny Wielki Mistrz przepowiedział, że ten kto je odnajdzie stanie się zbawcą zakonu. Kilku z kapłanów podchwyciło te słowa i posunęli się nawet do tego, że zapowiedzieli, iż zbawca ten będzie kolejnym wcieleniem samego Ungora. Wszyscy ludzie zachodu stawili wtedy czoła potędze wschodu. Okazali mądrość mędrców. Siłą tysiąca ramion, pogardą śmierci i czystością serc zdołali odeprzeć najeźdźców. Rzeki spłynęły krwią, palona i tratowana ziemia jęczała w niewypowiedzianych boleściach. Były to czasy ognia i miecza kiedy to ludzkie życie nie znaczyło nic. Liczyła się tylko odwaga i śmierć. Ci, którym dane było przeżyć wojnę odbudowali dawną potęgę zakonu. Tchnęli w Veyder Gören nową moc i siłę. Byli świeżą krwią zakonu, odrodzonym rdzeniem pradawnej potęgi. Wciąż jednak pozostawała blizna po zaginionych relikwiach.

Arcykapłan obleczony w purpurę i brąz wskazał na ołtarz gdzie w okręgu z siedemdziesięciu siedmiu czarnych świec wznosił się złoty posąg Ungora. Monolit mierzył prawie dwanaście stóp. Na głowie widniał wyraźny ślad po diademie a oderwana prawa dłoń dzierżyła kiedyś Włócznię Zwycięstwa.

– Zwracając nasze świętości, zwrócisz spokój tym wszystkim poległym z dawnych czasów, którzy oddali za nie życie. Oddasz hołd wielkim wojownikom, którzy władali niegdyś Królestwem Północy – głos starca lekko wibrował pod wpływem ogromnego uniesienia. -Pozyskasz też sławę i należyty szacunek wśród żyjących. Czegóż można pragnąć więcej, mój synu?

Gilborn Białoręki spojrzał na ojca rozognionym spojrzeniem.

– Władzy i potęgi, o której nikt jeszcze nie śnił – w głosie Wielkiego Mistrza przebrzmiał szczęk oręża i wojenne surmy. – Znów powrócą dawne czasy, o których z taką tęsknotą opowiadasz, ojcze. Koniec z poddaństwem, niechcianymi sojuszami. Możni tego świata zapłacą nam za lata upokorzeń – Gilborn zacisnął ogromne dłonie w pięści. – Powrócimy do Senholmu a ty ojcze zasiądziesz na białym tronie Ungora! Inni władcy będą wypowiadać twe imię ze strachem i nienawiścią. Tak jak to było przed laty kiedy Wilki Północy i sfora Ungora władały tym królestwem. Twoje imię ojcze zostanie wyryte na płycie wojowników u stóp Ungora.

– Raczej twoje, synu – arcykapłan na chwilę przymknął prawie, że przezroczyste powieki. Poorana bruzdami i zmarszczkami twarz zasnuła się cieniem starości. – Cóż mi przyjdzie po doczesnej chwale. Znów nurzać ziemię we krwi jej dzieci? W imię czego? Władzy, potęgi, zemsty… Pamiętaj synu, że niszczyć jest bardzo łatwo – starzec wbił wzrok w posąg i z widocznym wysiłkiem zasiadł na kapłańskim podwyższeniu. – Ale by odbudować to co zniszczone często trzeba wielu pokoleń poświęcenia i wyrzeczeń całego narodu.

Gilborn zacisnął szczeki, ale nic nie odrzekł.

– Miałem sen – kontynuował arcykapłan. – Widziałem czarne chmury, burzę i pioruny szalejące nad Veyder Gören. Widziałem też śmierć. Szła powoli, majestatycznie. I tak ładnie pachniała – starzec przyoblekł na twarz tęskny grymas. – Powiedziała mi, że już czas bym złożył głowę na jej kolanach, że mogę odejść aby zasiąść po prawicy Ungora. Tak, to był przyjemny sen. Ale zaraz po tym ujrzałem coś innego. Zasępiony Ungor siedzący na złotym tronie trzymał krucze pióro i patrzył smutnym wzrokiem na płonące zgliszcza. Piórem wskazał na wojownika utrudzonego walką, stojącego pośród trupów pokonanych wrogów. Wojownik ten był sam. Głownia miecza, który trzymał w omdlałej z wysiłku dłoni była pęknięta i lepka od krwi. Wszyscy go opuścili, zarówno żywi jak i umarli. To byłeś ty mój synu! – zakończył z mocą.

– Bzdury, ojcze – żachnął się Gilborn. – To tylko sen, nocny koszmar starca bojącego się znów podnieść miecz.

W oczach arcykapłana zakonu Ungora Srogiego przez chwilę zabłysnął ogień młodzieńczego zapału, lecz szybko przygasiła go mgła starości.

– A później znów przyszła ona – kontynuował jakby nie słysząc słów syna. Nieobecny wzrok wbił w cień posągu. – W jasnej sukni, szła przez bezkresne doliny i góry. Szła otulając sinym całunem walczących ze sobą głupców. Była smutna, wiedziała, że wszystkich poległych odprowadzi jedynie pod bramy Galvändaru. Wiedziała – arcykapłan zaczął mówić coraz dobitniej przenosząc zimne spojrzenie na twarz syna. – Że Ungor nie pozwoli im przekroczyć Siedmiu Bram Wiecznego Miasta. Wiedziała, że każdego kto skalał dobre imię zakonu strażnik bramy, Pierwszy z Niezwyciężonych Wojowników, Gänavar’An Qharr przepędzi aż do Iviltseronu. Każdego kto wykorzysta potęgę i wpływy zakonu do swych niecnych i egoistycznych celów.

– Mylisz się ojcze – odparł spokojnie Gilborn podchodząc do starca. Podtrzymał ojca lewą ręką jakby próbował pomóc mu wstać. Prawą ukrył pod płaszczem. – Dzięki mnie Ungor powróci a ja będę jego mesjaszem!

– Bluźnisz, głupcze – wychrypiał arcykapłan próbując bezskutecznie odsunąć się od syna. – Wiesz co znaczy krucze pióro. Co znaczy dla ciebie i dla nas wszystkich…

– Znam te twoje zabobony – głos Gilborna był zimny i bezbarwny. – Ale znam też inne opowieści. Szczególnie upodobałem sobie tę o wybrańcu, który zwróci Veyder Gőren święte relikwie. Aby jednak legenda stała się rzeczywistością… – Błysnęła stal. Arcykapłan zachwiał się i rzężąc osunął się na posadzkę. Z lewej piersi wystawał sztylet o rękojeści zwieńczonej rubinem. Purpura i brąz zaszły czerwienią.

– Musi być jeden głos i jedna władza, ojcze.

 

***

 

Zdrój Rozkoszy słynął jako najlepszy burdel w południowym Fiêren. Należał do sieci ekskluzywnych salonów masażu Aspeńskiej Stokrotki, Larry Proft. Salonik, aż kipiał od przepychu. Aksamity, jedwabie i karminy mieniły się niczym kwieciste ogrody królowej Alzivry. Wonne pachnidła wypalane razem z opium zdawały się hipnotyzować i pobudzać rozochoconych gości. Niezwykle barwne obrazy odtwarzały męskie i żeńskie akty. Większość z miłosnych uniesień przedstawiona była w takich pozach, że już od samego patrzenia bolała głowa. Tak, salony Larry Proft były prawdziwą arkadią upojenia, najwspanialszą krainą wiecznych szczęśliwości na tym łez padole. Co prawda złośliwcy i malkontenci, przeważnie ci, których nie było stać na świadczone tu usługi powiadali, że salony są tylko siedliskiem rzeżączki, kiły, opryszczki i bóg wie jakich paskudztw jeszcze. Jednak bogaczy pragnących zaznać tych przyziemnych rozkoszy wizja ta niespecjalnie zniechęcała. Wprost przeciwnie. Doszło już nawet do tego, że z salonów Lary korzystali tylko stali klienci z pękatą kabzą, gdyż chętnych było zbyt wielu. Dziewczęta w zwiewnych i prześwitujących tunikach zdawały się unosić na niewidocznych obłoczkach niespełnionych żądzy swych adoratorów i wielbicieli. Nikt nie używał tutaj słowa nierządnica, ladacznica czy też dziwka. Oficjalnie dziewczyny były masażystkami bo płatny nierząd był w królestwach koalicji zakazany. Ale działalność Lary była całkowicie legalna, a regularnie odprowadzane przez Stokrotkę podatki przynosiły królestwu większe dochody niż słynące w krainach fiêreśkie garbarnie. Nikt więc nie miał interesu w tym aby dawać słuch rozżalonym grymaśnikom, których nie było stać na odmładzające kuracje w salonach Stokrotki. Grube wełniane dywany w płomiennych kolorach, oświetlane kryształowymi żyrandolami z Adevanu dodawały pomieszczeniu pikanterii czerwonymi cieniami. Gość był tylko jeden. Wysoki elf z szeroką blizną na twarzy. Towarzyszyły mu dwie czarnoskóre piękności. Jedna napełniała kryształową czarę aromatycznym winem a druga wyciskała grona winogron w rozchylone usta mężczyzny. Nagle drzwi rozwarły się z głośnym trzaskiem łamanych desek. Elf błyskawicznie stanął tak aby jedna z dziewcząt odgradzała go od wejścia. Przez wyłamaną framugę z wyraźnym trudem przecisnął się człowiek potężnych rozmiarów. Na widok elfa stanął w wyczekującej pozie. Twarz posiekana licznymi bliznami świadczyła o burzliwym życiu. Dziewczęta z piskiem pierzchły po schodach na górę. Elf usiadł uspokojony i przyzwalająco skinął głową.

– Wybacz, panie – głos wydobywający się jakby z głębi cembrowiny zadudnił w saloniku. – Ale mam ważkie i nie cierpiące zwłoki wiadomości.

Feallan chwycił kryształową czarę i zakosztował bukietu najprzedniejszych aspeńskich winorośli.

– Domyślam się, że nie przyszedłeś tu aby trwonić żołd, który ci płacę. Poza tym obawiam się, że nie ma tu kobiet, które mogłyby sprostać takiemu wyzwaniu. Mów, Zyga – zachęcił olbrzyma z błogością przy tym mlaskając.

– Wrócili ludzie wysłani po chłopaka. Yearlena i sześciu naszych nie żyje. Vanastier, dowódca oddziału stracił oko i połowę twarzy.

Feallan wstał z sofy. Twarz wyraźnie mu stężała przez co blizna brzydko się zaczerwieniła.

– Mów co się stało – chłód w głosie mógłby skuć lodem gorące źródła Seninv.

Olbrzym przełknął ślinę i z wyraźną niechęcią kontynuował:

– Chłopak nie był sam, ktoś mu pomógł.

– Co to za ktoś i dlaczego mówisz o nim tak jakby jeszcze żył?

– Nie wiedzą, panie.

– Co?! Nie wiedzą kto wytłukł połowę ich towarzyszy? – Feallan nerwowo przygładził czarne włosy.

– Nie, panie – Zydze właśnie odpłynęła reszta krwi z twarzy.

– Może chociaż wiedzą gdzie są ci niewidoczni zabójcy? A może ten drobny szczegół także umknął uwadze moich dzielnych najemników – elf mógłby z powodzeniem użyć głosu do cięcia diamentów.

– Tego też nie wiedzą, panie.

Feallan powoli odwrócił się do Zygi plecami.

– Wiesz co z nimi zrobić – bardziej stwierdził niż zapytał.

– Oni już nic nie powiedzą, panie – tym razem głos olbrzyma zabrzmiał aż nazbyt pewnie.

– Doskonale, Zyga – Feallan odwrócił się i ponownie skosztował wina. – Mówili jeszcze coś ciekawego?

– Tak, panie – Zyga z zapałem skinął głową. – Tamtych było dwóch. Jeden szył z ukrycia, drugi, jakiś krasnoludzki magik tłukł ich toporkiem. Ruszyli traktem do Verdein. Już wysłałem za nimi oddział.

– Bardzo dobrze. Kto dowodzi? – Feallan zmiażdżył w ustach dojrzałe grono. Lepki sok pociekł mu po brodzie.

– Machiavelli – szybko odparł olbrzym.

– Doskonale, Zyga – Feallan wypluł czarne pestki. – On zna się na rzeczy. Poza tym to kuzyn Vanastiera. Będzie się starał, żeby przywrócić dobre imię rodziny i przy okazji nie podzielić losu krewniaka. Ty Zyga będziesz mnie informował o każdym posunięciu tych durniów. Znajdziesz mnie w Erliquen. Tam gdzie zawsze.

– Tak, panie – pewność siebie znów zagościła na twarzy najemnika.

– Ruszaj więc i pamiętaj czym płacę za niepowodzenia – Feallan odprawił olbrzyma lekceważącym skinieniem ręki.

Zyga skwapliwie potaknął głową i ponownie przecisnął się przez rozbitą framugę drzwi. Feallan przez chwilę krążył po saloniku w zamyśleniu gładząc brodę. W końcu na twarzy elfa zagościł brzydki grymas zwiastujący podjętą decyzję. Jednym haustem dopił wina i żwawym krokiem udał się na górę skąd lękliwie wyglądały na niego dwie czarnoskóre piękności.

 

***

 

Traktem do Verdein galopowało dwóch jeźdźców. Bojowe rumaki wybijały miarowy rytm w ubitej ziemi. Obydwaj jeźdźcy zakuci byli w ciężkie zbroje płytowe. Śniada twarz pierwszego z rycerzy, pozbawiona jeszcze zarostu zdradzała młody wiek. Drugi jeździec z brzydką blizną na twarzy i jednym okiem przesłoniętym przepaską mógłby uchodzić za jego ojca. Nagle młodszy z rycerzy ostro ściągnął konia cuglami. Konwalijski ogier ostro zarył w kamienistym trakcie. Spod podkutych kopyt posypały się skry.

– Co się dzieje, Karl? – twardy, nawykły do rozkazywania głos nie zdradzał nawet nutki niepokoju.

– Piechur z luzakiem. Sprawdzę to, panie – odparł szybko młodszy rycerz, spiął konia ostrogami i zanim tamten zdołał cokolwiek odpowiedzieć pognał niczym strzała wypuszczona z invirskiego łuku. Zygfryd ruszył za nim z nostalgią przypatrując się mijanym drzewom. Była to słynna Aleja Złotych Lip, posadzona jeszcze za czasów jego prapradziada, Edgara Silnego. Pierwszy raz jechał tędy w wieku czternastu lat. Razem z nim podążał Elhard i ojciec – król Mythen, Gunter przez poddanych zwany Sprawiedliwym. Jechali na czele dwudziestotysięcznej armii aby stłumić rebelię pod wodzą Dagoberta Gathara, ich najstarszego brata. Wojna Trzech Braci. Ile dałby za to żeby dowiedzieć się, który z historyków wymyślił tę parszywą nazwę. Kazałby go ćwiczyć tak długo, aż nie odszczekałby każdej sylaby. Zygfryd oderwał wzrok od wysokich drzew i odegnał ponure myśli. Nie mógł wiecznie żyć przeszłością. Musiał odnaleźć Eliana i spełnić przyrzeczenie dane bratu. Tymczasem Karl dopadł siwowłosego mężczyznę prowadzącego objuczonego osła. Choć kwoli ścisłości była to oślica. Wyprzedził podróżnego i stanął w poprzek traktu blokując drogę.

– Hej, starcze! – krzyknął ostro. – Nie minął cię aby jakiś wóz albo oddział zbrojnych?

Zagadnięty zatrzymał się. Wyglądał tak jak powinien wyglądać każdy dobry i szanujący się dziadziunio choć jego wiek trudno było dokładnie określić. Zarośnięta twarzy i długa, sięgająca piersi broda przydawały mu wygląd mnicha lub pątnika. Równie dobrze mógł mieć sześćdziesiąt lat co i sto. Powłóczysta szata koloru zwarzonego mleka była prawie wszędzie połatana i solidnie zabłocona. Karl pomyślał, że ubranie dziadka wygląda na sporo starsze od właściciela.

– Słyszałeś co do ciebie mówię? – rycerz powtórzył pytanie nieco łagodniejszym tonem. Było coś w wyglądzie starca co zmuszało do okazania szacunku. I bynajmniej nie był to jego wiek.

Wędrowiec oparł się na sękatym kosturze. Oślica zaczęła spokojnie skubać kępy pożółkłej trawy. Dopiero teraz Karl zauważył, że tam gdzie powinna być lewa ręka mężczyzny sterczał owinięty szmatami kikut. Gdy ponownie miał się odezwać starzec przemówił mocnym głosem:

– Twe pytanie rycerzu skierowane jest do niewłaściwej osoby. Powinieneś zapytać orła na niebie, ryby w strumieniu lub wiatru w górach.

I wtedy podniósł do góry wzrok. Karl chrząknął zażenowany. Starzec wbijał w młodzieńca puste oczodoły.

– Wybacz – rycerz lekko się skłonił, zaraz jednak zreflektował się, że starzec przecież i tak tego nie widzi. Zdziwił się jednak gdy bezręki i ślepy wędrowiec oddał mu pokłon. Karl zmarszczył czoło i chciał już zadać następne pytanie gdy nadjechał Zygfryd.

– Czego się dowiedziałeś, chłopcze? – spytał lustrując starca zaciekawionym spojrzeniem.

– Jeszcze niczego – Karl nie przepadał za tym chłopcem. Zdążył się już jednak do tego przyzwyczaić. Zresztą tak po prawdzie nie miał innego wyboru. – Ten człowiek jest ślepy. Myślę, że niczego się od niego nie dowiemy.

– Tylko niewłaściwie stawiane pytania są źródłem niewiedzy, a często wynikają z młodzieńczej ignorancji, mój drogi chłopcze – rzekł kaleka z lekkim uśmiechem.

Karl zmarszczył czoło i już otwierał usta aby coś rzec, gdy Zygfryd podniósł dłoń. Młody rycerz zamilkł.

Widzę, że trafił się nam wędrowiec doświadczony przez życie – w głosie Zygfryda zabrzmiała nuta ironii. – Mędrzec to, zali obwoźny poeta? – Wielki Mistrz zacytował znamienną frazę ze sztuki Królewski trefniś pióra Alfonsa Zyberta.

– Nie zawsze to co na pierwszy rzut oka wydaje się oczywiste okazuje się prawdą – odparł sentencjonalnie starzec podnosząc puste oczodoły na Zygfryda. – Szata ani też słowa nie zdobią człowieka.

– Tak, ale jak cię widzą i słyszą tak cię piszą – Zygfryd lekko się uśmiechnął. – A w twoim przypadku starcze, zarówno jedno jak i drugie może okazać się dla ciebie zgubne – nagle na czole starego rycerza wykwitła szeroka bruzda. – Czy ja cię przypadkiem skądś nie znam?

Starzec przekrzywił głowę w bok próbując lepiej wychwycić głos niewidocznej dla niego postaci.

– Nie wydaje mi się, panie – odparł po chwili. – Mam dobrą pamięć do… głosów.

– Tak – Zygfryd potarł zarośnięty podbródek. – Wracając do naszego pytania. Widz… słyszałeś może jakiś jeźdźców? Większą grupkę zbrojnych?

Starzec wskazał kikutem ręki na zachód, tam gdzie wiła się szara wstęga gościńca.

– Wczoraj, zaraz po tym jak słońce przetoczyło się ponad wierzchołkami drzew przemknęła tędy kawalkada jeźdźców – jeszcze bardziej rozczochrał zmierzwioną brodę ukazując szary policzek ze świeżą pręgą. – Raczyli nawet mnie zauważyć i bardzo grzecznie zapytali o ty czy nie widziałem przejeżdżającego tędy wozu.

– Wóz też słyszałeś? – Zygfryd baczniej mu się przyjrzał. Był pewien, że już gdzieś widział tę twarz. Ach, ta pamięć.

– Nie, panie – odparł starzec po chwili namysłu. – Ale mógł tędy przejeżdżać nocą. Wędruję tym traktem dopiero od świtania – wyjaśnił poklepując obżerającą się oślicę, która z lubością przeżuwała pożółkłe źdźbła trawy.

– Być tak może – Zygfryd skinął na Karla i lekko ścisnął wierzchowca kolanami. Bojowy rumak sprężył się niczym karny żołnierz i ruszył stępa. – Bywaj w zdrowiu i niech bogowie cię prowadzą.

– Żegnaj i ty rycerzu – kaleki wędrowiec cmoknął na oślicę, która niechętnie przerwała ucztę. – Niech Lindir wspomoże cię w twych poszukiwaniach. Chodźmy Klaro, ta okolica robi się zbyt tłoczna – mruknął do oślicy lekko poklepując zwierzę po zadzie.

Obaj rycerze zniknęli za najbliższym zakrętem. Zygfryd nagle zdał sobie sprawę, że nawet nie zapytał starca o imię. No cóż, widać tak miało być.

 

*

 

Około południa dotarli do przybytku świątynnego, na który składał się przysadzisty, drewniany barak otoczony kilkoma chacinami skleconymi z pozlepianych gliną wiązek trzciny. Po dość przestronnym choć zabłoconym dziedzińcu tarzało się kilkanaście prosiaków. Różnokolorowe perliczki uwijały się wśród traw głośno przy tym gdakając. Rycerze podjechali do kapłanki, która właśnie doiła chudą krowinę uwiązaną do sosnowej żerdzi.

– Witaj, siostro – odezwał się łagodnie Zygfryd do młodej kobiety i pozdrowił ją lekkim skinięciem głowy. – Szukamy przeoryszy.

Zakonnica otarła zroszone potem czoło, obojętnie wskazała ręką drewniany barak po czym wróciła do tarmoszenia wymion. Rycerze zsiedli z koni. Karl odprowadził wierzchowce do przepływającego za jedną z chat strumienia. Zygfryd wszedł przez otwarte dźwieża. Wnętrze było duszne i mroczne. Zakryte brudnymi, rybimi błonami okna prawie nie przepuszczały dziennego światła. Gdy wzrok zakonnika przywykł do półmroku ujrzał kilka schludnych i zaścielonych legowisk. Stary rycerz ostrożnie pociągnął nosem i mile się rozczarował. Wbrew pozorom nie poraził go zapach uryny, potu, pleśni i szczurzych odchodów jaki zwykle towarzyszył takim miejscom. Bezwiednie przełknął ślinę bo poczuł aromat warzywnej zupy ostro zaprawionej pietruszką.

– Witaj rycerzu w świątyni Pani Poranka, Arilli – kobiecy głos był miły i łagodny. – Czym mogę służyć?

Zygfryd Gathar odwrócił się. W wejściu stała niemłoda już kobieta o kasztanowych włosach. Liczne ślady po ospie na twarzy nadawały jej wygląd żebraczki, ale zielone oczy barwy wiosennej trawy spoglądały z przebłyskiem inteligencji. Szary habit, który nosiła siostra Poranka przepasany był w pasie grubym sznurem. Całość uzupełniały stare, znoszone sandały.

– Witaj – Zygfryd lekko się skłonił. – Szukam przeoryszy tego klasztoru.

Zakonnica przeszła obok i wrzuciła do parującego kotła posiekaną kapustę, którą przyniosła w wiklinowym koszu.

– To tylko przybytek dla żebraków, zagubionych i umęczonych drogą podróżnych, panie – odparła poprawiając cisnące się do oczu włosy. – Nie klasztor. Nazywam się Livier i to mnie szukasz. Jeżeli przysłał cię królewski komornik to wiedz, że nie zapłacimy podatku gruntowego bo ziemie te należą do nas. I mogę tego dowieść. Akt własności znajduje się w Lethzbergu u arcykapłanki Meyrley.

Zygfryd lekko się uśmiechnął.

– Nie czcigodna Livier, nie przysyła nas komornik. Wprost przeciwnie, przybyliśmy tu aby złożyć datek na poczet tych zacnych posług jakie tu świadczycie.

– Każdy datek jest mile widziany, panie rycerzu. Szczególnie kiedy jest to dar serca – Livier energicznie i z wprawą zamieszała drewnianą chochlą w kociołku. – Jak sam widzisz jesteśmy biedne a potrzebujących przybywa. Wojenne czasy nadchodzą – spróbowała nalewki i z zadowoleniem zamlaskała. – Ale gdzie gościnność sióstr Poranka – wskazała wolne krzesło przy szerokim stole. – Zasiądź panie, ugoszczę cię zupą i podpłomykami.

– Wdzięcznym za zaproszenie – Zygfryd lekko się skłonił. – Ale niestety spieszno mi w drogę. Nie będę ukrywał, że nie tylko chęć złożenia datku mnie tu przywiodła – Zygfryd spojrzał uważnie na zakonnicę. – Poszukuję kilkunastoletniego chłopca, który mógł tu przybyć być może na krasnoludzkim wozie kilka dni temu.

Livier przestała mieszać zupę. Spojrzała przez ramię na rycerza i pokiwała głową.

– Tak, chłopak tu był.

– Jak to był? – Zygfryd zmarszczył czoło.

– Zbiegł, panie. W pierwszą noc po tym jak krasnolud go tu pozostawił – powiedziała ostrożnie i wróciła do mieszania zupy.

– Czy ktoś wie gdzie uciekł? W którą udał się stronę? – Zygfryd nie dawał za wygraną. – Może z kimś rozmawiał o tym gdzie chce się udać? Muszę to wiedzieć!

– Chłopak stronił od innych, z nikim nie zamienił nawet słowa – odparła przeorysza sióstr poranka. – Przykro mi panie, ale nie mogę ci pomóc. Widać taka była wola Arilli. Kim on dla ciebie był, panie?

Zygfryd spojrzał kobiecie prosto w oczy.

– On jest moim wybawieniem i nadzieją dla nas wszystkich – rycerz rzucił pękatą sakiewkę na stół i spiesznie wyszedł z baraku pobrzękując ostrogami.

Zakonnica szybko schował trzos pod habit. Gdy wyjrzała przez drzwi ujrzała jak obaj rycerze w pośpiechu dosiadają wierzchowców. Zrobiła w ich stronę znak Anarh, symbol Tego Który Odnajduje Drogę i wróciła do mieszania zupy.

 

*

 

– Stać w imię zakonu Ardvent Gathar! – zwielokrotniony echem głos przebrzmiał w niewielkim kanionie niczym grzmot burzy. Dwaj jeźdźcy posłusznie wstrzymali konie. A było to miejsce zwane Aqua Mea, co w języku krasnoludów znaczyło Kamienny Młot. Onegdaj na stoku bezimiennej góry wznosiła się w tym miejscu potężna cytadela. Lecz gdy przed trzystu laty magowie z Verdein schronili się w opuszczonej twierdzy przed królewską pogonią zamczysko przeżyło trudne chwile. Królewscy gwardziści właśnie tutaj dopadli uciekinierów. Swoje zadanie wypełnili płacąc za to najwyższą cenę. Mimo, iż magów było zaledwie czterech a oddział żołnierzy składał się z dwóch kompanii, czyli prawie setki świetnie wyszkolonych wiarusów, bitwa trwała aż dwa dni i dwie noce. Nikt nie wyszedł z niej zwycięsko. Cytadela jęczała i drżała w posadach od magii, aż w końcu potężna siła zmogła umęczone, kamienne mury. Aqua Mea zawaliła się na głowy walczących sprawiedliwie grzebiąc wszystkich, zarówno magów jak i gwardzistów. Prócz sterty gruzów po monumentalnej ongiś twierdzy ostała się jedynie wysoka na kilkanaście jardów iglica, część głównej nawy zamczyska, która drapieżnie próbowała sięgnąć nieba. Legenda głosi, iż jednym z walczących tu czarodziejów był sam Koristo, uczeń Algiriona Tas an’Dara, ostatniego z pierwszych dzieci Livan’Dir, jednego spośród Trojga Narodzonych. Także ta sama legenda mówiła o tym, że Koristo zdołał zbiec z kamiennego grobowca.

– Kto ośmiela się zatrzymywać mnie w imieniu zakonu? – Zygfryd Gathar wyprostował się w kulbace.

Spoza kamiennego załomu wychynęła wysoka postać. Nieznajomy klucząc w porośniętym trawą i krzewami gruzowisku ruszył w stronę jeźdźców. Cień rzucany przez skalną iglicę nie pozwalał Zygfrydowi dostrzec więcej niźli zarys sylwetki.

– Bądź pozdrowiony, Wielki Mistrzu – niski głos z aspeńskim akcentem wyzuty był z jakichkolwiek emocji.

– Rotgier – Zygfryd nie pozostał mu dłużny. Chłód w głosie starego rycerza ciął powietrze niczym lodowy deszcz.

– Tak, Lordzie – potwierdził zakonnik zwinnie przeskakując pozostałości po kamiennej kolumnie. – Czekam tu by przekazać ci panie posłannictwo od samego króla.

– Skoro to wola samego króla cię tutaj przywiodła to mów śmiało. Królewski czas jest bezcenny – teraz Zygfryd był już pewien jakie to posłannictwo ma mu do przekazania brat Rotgier. Przeszedł go zimny dreszcz. Elhard, gdyby żył nigdy nie wysłałby posłańca należącego do zakonu. Wyprawiłby królewskiego kuriera lub Wilhelm posłałby jednego ze swoich ludzi. Zygfryd lekko zeskoczył z konia. Mimochodem poprawił dwuręczny miecz przytroczony do siodła i rzucił Karlowi ostrzegawcze spojrzenie. Młody rycerz w lot zrozumiał niemy nakaz. Od śmierci ojca wiernie towarzyszył przywódcy zakonu Pieczęci. Najpierw przez sześć lat jako giermek. Później gdy został pasowany przez króla na rycerza nie opuszczał swego suwerena nawet na spotkaniach Wielkiej Rady Zakonnej. Był jego jedynym powiernikiem, był dla niego jak syn, którego Wielki Mistrz nigdy nie będzie miał. Karl zeskoczył zwinnie z konia odrzucając płaszcz, który mógłby przeszkadzać w walce. Stanął za wierzchowcem tak by zwierzę zasłaniało go przed wzrokiem Rotgiera. Naciągnął lekką kuszę zawieszoną przy łęku siodła i wprawnie nałożył bełt na cięciwę. Rotgier zatrzymał się cztery kroki przed Zygfrydem czyli tyle ile nakazywał obyczaj zakonny i lekko się pokłonił. Twarz miał bladą i gładko wygoloną. Brązowe, pozbawione jakiegokolwiek wyrazu oczy kleryka zakonnego nie zdradzały żadnych uczuć.

– Król pragnie, Wielki Mistrzu – głos miał zimny i twardy. – Abyś niezwłocznie zawrócił do Willsburga i rozmówił się z nim osobiście. W szczegóły nie zostałem wtajemniczony. Wypełniam tylko wolę mojego władcy.

– Twoim bezpośrednim i jedynym zwierzchnikiem jestem ja. Nawet mój brat, a twój król nie ma nad tobą władzy. A teraz mów kleryku skąd wiedziałeś, gdzie mnie szukać? – Zygfryd z góry znał odpowiedź, a zapytał tylko dlatego aby dać Karlowi więcej czasu na przygotowanie się do walki. Sygnet, który nosił na palcu był symbolem najwyższej władzy w zakonie Pieczęci. Ale skrywał także pradawną tajemnicę, tajemnicę przekazywaną od pokoleń z ojca na najstarszego syna w jego rodzinie. Pierwszym strażnikiem pierścienia był sam Ardven Gathar. Niestety kapłani zakonni nawet ci z szóstego kręgu wtajemniczenia mogli za pomocą bardzo prostego rytuału zlokalizować sygnet. A więc i tego, który go nosił.

– Nie wiedziałem, panie – ton Rotgiera nie zmienił się nawet o krztynę. – Rycerze Zakonni obstawili wszystkie trakty prowadzące z Willsburga na południe, wschód i zachód. Posterunki stoją co dwadzieścia mil, aż do samego Gothard. Mnie po prostu dopisało szczęście.

– A gdzie twoja świta? – Zygfryd uważnie rozejrzał się dookoła. – Przecież nie przybyłeś tu w pojedynkę. Kleryk pierwszego kręgu jest zbyt cenny dla zakonu aby mógł odbywać samotne wyprawy.

Brat Rotgier w odpowiedzi sztywno skinął ręką. Z ruin wyłoniło się pięciu knechtów. Wszyscy ubrani byli w szare szaty zakonnych ciurów, pod którymi pobrzękiwały żelazne kolczugi. Wszyscy też przypasane mieli do pasów długie i krótkie miecz, które były standardową bronią noszoną przez piechotę zakonną podczas wypraw wojennych. Taki oddział mógł bez trudu znieść nawet kilkunastoosobową bandą grasantów. Ale z dwoma zahartowanymi w bojach rycerzami zakonnymi nie mieli najmniejszych szans. Zygfryd lekko się skrzywił. Rotgier był albo bardzo głupi, albo po prostu zbyt młody.

– Obawiam się kleryku, że nasze spotkanie ze szczęściem nie ma nic wspólnego – głos Zygfryda wyraźnie stężał. – Poza tym mój powrót do Willsburga jest najoględniej mówiąc niemożliwy.

– Jak to? – zakonny inkwizytor bynajmniej na zdziwionego nie wyglądał. Wprost przeciwnie, wyglądał tak jakby oczekiwał podobnej odpowiedzi. – Przecież to sam król wydał rozkaz a wola…

– Król nie ma prawa wydawać rozkazów Wielkiemu Mistrzowi zakonu Pieczęci, nawet jeżeli ten Wielki Mistrz jest jego rodzonym bratem – Zygfryd przerwał zakonnikowi z niebezpiecznym błyskiem w oku. – Ale król, o którym mowa nie mógł wydać takiego rozkazu z zupełnie innego powodu.

– Cóż to lordzie – Rotgier udał oburzenie. – Zarzucasz mi kłam?

– Król nie mógł cię tu posłać, kleryku – powtórzył Zygfryd. – Bo zmarli, nawet królowie nie mają w zwyczaju zaprzątać sobie głowy sprawami śmiertelników.

– Brać go! – krzyknął Rotgier i błyskawicznie wyszarpnął miecz.

Nie zdążył jednak zrobić z niego żadnego użytku. Bełt trafił kleryka w sam środek piersi, tuż ponad splotem słonecznym. Pocisk z tak bliskiej odległości bez trudu przebił czarny wams, kolczugę i skórzany kubrak. Rycerz padł na wznak nie wydając nawet jęku. Ta chwila w zupełności wystarczyła Zygfrydowi by odtroczyć dwuręczny miecz od siodła. A była to już chwila najwyższa bo knechci byli tuż, tuż. Zygfryd wykonał zamach i potężny młyniec odrzucił napastników na bezpieczną odległość. Karl zdążył powtórnie zarepetować kuszę. Znów bezlitośnie zajęczała spuszczana cięciwa. Jeden z napastników potknął się i już więcej nie wstał. Knechci widząc nowe zagrożenie sprawnie podzielili się na dwie grupy i parami zaatakowali rycerzy. Zygfryd swoich przeciwników odrzucił kolejnym młyńcem. Jeden z nich potknął się na omszałym kamieniu. Zakonnik błyskawicznie przewrócił się na bok i spróbował wstać. Jednak Zygfryd znów okręcił miecz w potężnym zamachu. Nieszczęśnik padł na ziemię prawie rozpłatany na dwoje. Tymczasem Karl pewnie odpierał ataki dwóch przeciwników mieczem i tarczą. Wciąż cofał się do tyłu aż wreszcie przywarł plecami do pnia drzewa. Na to właśnie czekał. Dla zmylenia osłonił się krótką paradą po czym błyskawicznie uskoczył w bok i zaatakował zdezorientowanych zakonników. Odbił miecz dalszego z knechtów i wyprowadził szybki sztych. Bliższy z napastników nie zdążył sparować ciosu i wąskie ostrze rozpłatało mu brzuch aż po pachwinę. Karl wyszarpnął miecz z ciała i kopnięciem odepchnął od siebie wrzeszczącego zakonnika po czym uderzył płasko z półobrotu drugiego z napastników. Ten zdołał jednak odbić cios. Karl zrobił użytek ze swojej tarczy. W akademii zakonnej tego nie uczą, wprost przeciwnie uderzenie takie uznawane jest za nieczyste i niegodne rycerza. Jednak Karl już nie raz przekonał się, że w bitwie nie ma nieczystych ciosów. Uderzony w pierś zakonnik cofnął się o kilka kroków i bezwiednie opuścił miecz próbując złapać oddech. To Karlowi wystarczył aż nadto. Uderzył krótkim zamachem sponad głowy trafiając tuż przy kołnierzu kolczej koszulki tam gdzie szyja była osłonięta tylko skórzanym kaftanem. Trysnęła krew z rozciętej tętnicy. Karl natychmiast odwrócił się w stronę Zygfryda, który właśnie zadał kolejny cios ostatniemu z napastników. Tym razem trafił w udo. Prawa ręka knechta zwisała bezwładnie przy ciele. Widać było szerokie rozcięcie od łokcia aż po nadgarstek i wystającą z rany zgruchotaną kość. Karl zdziwił się, że zakonnik nie stracił jeszcze przytomności z bólu. Szkoda go, pomyślał. Tymczasem Zygfryd postanowił zakończyć tę nierówną walkę. Wziął potężny zamach i uderzył na wysokości piersi przeciwnika. Ten nieudolnie zasłonił się mieczem, który odbił się od oręża Zygfryda i uderzył w twarz rozcinając policzek i nos. Twarz knechta zalała się krwią. Zygfryd wziął kolejny zamach. Głowa ostatniego z napastników wyleciała w górę ciągnąc za sobą krwawy warkocz i potoczyła się pomiędzy ruinami kamiennej twierdzy. Stary rycerz wytarł klingę miecza w płaszcz Rotgiera po czym na powrót przytroczył oręż do siodła. Karl bezceremonialnie kopnął ciało inkwizytora. Kleryk cicho zajęczał.

– Jeszcze żyw, panie – powiedział do Zygfryda i odstąpił od leżącego.

Stary rycerz bez słowa wyciągnął mizerykordię i uklęknął przy Rotgierze. Przez chwilę wpatrywał się w gasnące oczy brata zakonnego po czym pchnął w serce. Szybko wstał i dosiadł wierzchowca, którego podprowadził Karl. Ruszyli w ciszy traktem kierując się na zachód. Karl mimo mętliku w głowie i cisnących się na usta pytań nie wypowiedział ani jednego słowa. Posłusznie pokłusował za Wielkim Mistrzem zakonu Ardvent Gathar. Aqua Mea znów spłynęła krwią, która powoli wsiąkała w usianą kamieniami ziemię.

 

*

 

Przed zmierzchem napotkali jeszcze jedną zasadzkę. Tę jednak postanowili obejść skrajem lasu. Napastnicy rozbili obóz tuż przy niewielkim wodopoju. Karl naliczył dwunastu knechtów i trzech rycerzy zakonnych. Rotgier powiedział, że dopisało mu szczęście. Karlowi przemknęło przez myśl, że fortuna okazała się dużo bardziej przychylna dla nich. Gdyby wpadli w pułapkę zastawioną przez drugi oddział nie mieliby żadnych szans. Wciąż jednak o nic nie pytał Zygfryda a zasępiony mistrz nadal milczał. Na nocleg stanęli w opuszczonej chatce drwali stojącej na niewielkiej polance. Miejsce na popas było niezwykle dogodne gdyż znajdowało się zaledwie o dwa strzały z łuku od traktu. Karl jak zawsze najpierw zajął się wierzchowcami. Rozkulbaczył je, wytarł i puścił na popas. Po chwili zastanowienia związał im jeszcze przednie pęciny. Co prawda konie bojowe były tak ułożone, że z własnej woli nigdy nie oddaliłyby się od swych panów, ale niebo zasnuły ciężkie chmury a rycerz obawiał się, że zbliżająca się burza mogłaby spłoszyć zwierzęta. Zygfryd pogrążył się w zadumie. Stał teraz przed chatą opierając się plecami o zmurszałe belki i wbijał zamyślone spojrzenie w mroczny las. Karl znalazł za szałasem całkiem sporą stertę chrustu. Najwidoczniej chatka była często odwiedzana przez przejezdnych. Szybko rozpalił niewielkie ognisko tak by płomienie nie były widoczne od strony gościńca i na prowizorycznym rożnie zawiesił szynkę z upolowanej dzień wcześniej sarny. Na szczęście wiatr wiał z północy na południe a więc dym i zapach pieczystego unosiły się w głąb kniei. Przez polanę nie przepływał żaden strumień, musiała im wystarczyć woda z bukłaków. Wypił kilka łyków i na powrót zatkał skórzany worek. Kiedy usiadł przy ognisku zapadł już zmierzch. Z lubością poluźnił sprzączki napierśnika. Dopiero teraz opadło napięcie. Poczuł ogromne zmęczenie, powieki zrobiły się okropnie ciężkie i dziwnie nieposłuszne. Zygfryd w końcu wyrwał się z zadumy i powoli zbliżył się do ogniska. Gdy usiadł przy Karlu była już prawie północ. Wielki Mistrz zakonu Pieczęci długo wpatrywał się w wesoło pląsające płomienie. Karl próbował czuwać jednak w końcu przegrał walkę ze snem. Gdzieś w oddali przebrzmiał grzmot burzy. Coś zaszeleściło w pobliskich krzakach bzu. W mroku spowijającym knieję błysnęły oczy zwierzęcia. Karl znów się przebudził. Sen miał płytki i nerwowy. Wciąż widział w nim głowę Rotgiera, która szczerzyła do niego długie, nieludzkie kły. I tak sczeźniecie w zapomnieniu – głowa zaczęła odbijać się od ziemi ciągnąc za sobą czerwony warkocz krwi. – Zakon was zetrze na proch, zdrajcy. Królobójcy! Zdrajcy. Królobójcy. Nie był pewien czy dobrze zrozumiał słowa Zygfryda wypowiedziane przed walką. Ale jeżeli tak… Karl przetarł piekące oczy i spojrzał na Zygfryda, który siedział po drugiej stronie płomieni z głową opuszczoną na piersi. Karl był pewien, że Wielki Mistrz śpi. Mylił się jednak. Stary rycerz powoli uniósł głowę i spojrzał zdrowym okiem w żar przygasającego ogniska.

– Zawsze przy nim trwałem – rzekł cicho Zygfryd. Głos miał ochrypły i przesiąknięty bólem. Karla przeszedł zimny dreszcz. Przeczuwał, że to co teraz usłyszy zaważy na jego dalszym życiu. – Mimo, iż to ja powinienem zasiadać na tronie, ustąpiłem. Nigdy nie miałem do tego głowy. Moim powołaniem było służyć i walczyć, jego władać. Oboje wiedzieliśmy, że tak będzie najlepiej dla nas i dla królestwa. Od zawsze Karl przerażała mnie ta ludzkość, pożerająca samą siebie. Przerażała mnie jako widmo nadziei z przeszłości, którą dawno już utraciłem – Zygfryd ciężko westchnął. – Czy naprawdę jest jakiś boski koncept, wedle którego ludzkość posuwa się ku lepszemu, czy li też wszystko jest dziełem przypadku, a ludzkość czy nie idzie tam, gdzie ją popchnie jakaś większa siła lub jej własne szaleństwo?

Opowiedział mu tylko wiatr w koronach drzew nerwowo targający pożółkłymi liśćmi. Karl przezornie milczał wpatrując się w twarz naznaczoną minionym czasem, który wyrzeźbił w niej głębokie bruzdy. Młody kleryk usiłował zrozumieć sens słów swego mistrza.

– To nadzieja, Karl. To ona rwie więzy spajające rodziny. To ona każe matkom wyrzekać się swych dzieci, a żonom oddawać się za garść ziarna na chleb – głos Zygfryda zadrżał od głębokiego wzruszenia.

– Ta sama nadzieja, każe zabijać mężom a nam, zakonnikom służyć. A kiedy nadejdzie czas, pozwala nam ginąć z honorem i imieniem boga na ustach – Zygfryd spojrzał na młodego rycerza. – Wybacz Karl za słowa, których znaczenie dla mnie też nie do końca jest jasne. To ból przeze mnie przemawia. Wybacz za to, że tak samolubnie rozporządzam twoim życiem, jakże jeszcze młodym życiem – Zygfryd pogrzebał gałązką leszczyny w dogasającym żarze wzniecając przy tym snop iskier. – Winienem ci przynajmniej wyjaśnienia. Powinieneś wiedzieć za co być może przyjdzie ci oddać życie.

– Ależ, panie – Karl poderwał się z ziemi. – Jeżeli zażądasz ode mnie daniny z mojego nic nie znaczącego życia to powierzę ci je z radością dobrze spełnionego obowiązku.

– Nie szafuj tak lekce tym bezcennym darem chłopcze bo nie do ciebie on należy – odparł Zygfryd z nieskrywaną dumą spoglądając na młodzieńca. Jak bardzo chciałby mieć syna. Takiego syna. – Usiądź proszę i wysłuchaj tego co mam ci do powiedzenia.

Karl posłusznie wypełnił polecenie Wielkiego Mistrza.

– Król nie żyje – rzekł Zygfryd z zimnym błyskiem w oku. – I żadna siła na tym czy też na innym świecie tego nie zmieni. Gdyby było inaczej nikt nie ważyłby się czyhać na nasze życie. Tylko Elhard i Wilhelm Storm znali cel naszej podróży. To właśnie oni o tym zadecydowali, to oni zainicjowali tę wyprawę. Musimy odnaleźć królewskiego syna – stary rycerz na chwilę zamilkł a jego słowa rozpłynęły się w mroku niczym poranna mgiełka o świcie. – Musimy bezpiecznie dotrzeć z nim do Jöhl. Nie przypuszczałem, że Elhard zginie – Karl pierwszy raz widział tyle bólu na twarzy swego Mistrza. – Zawsze myślałem, że to ja pierwszy położę głowę. Ciągle kpiłem ze śmierci i wciąż narażałem się w wyprawach zakonnych. Do tej pory sam nie wiem czy była to odwaga czy też tylko zwyczajna głupota. Dlaczego on? – przez twarz Zygfryda przebiegła mroczna błyskawica. – Geron van der Lorn. Po śmierci króla obowiązki monarchy przejmuje Wielki Mistrz zakonu Ardvent Gathar. Ale gdybym i ja również zszedł z tego świata to wtedy Geron van der Lorn zostanie namiestnikiem królestwa. Niestety kuternoga miał rację ostrzegając mnie przed ambicjami tego sukinsyna – Zygfryd znów zamilkł.

– Ale od kogo, panie – Karl przerwał ciężką ciszę. – Od kogo Geron dowiedział się o księciu?

– Nie jestem pewien, ale to chyba sprawka Feallana – Zygfryd potarł dłonią przyprószoną siwizną skroń. Zdawało się, że bardziej mówi do siebie niż do Karla. – Ten elf już wcześniej sporo nam nabruździł. Nigdy nie było jednak aż tak źle. Wiele teraz zależy od nas Karl.

Młody rycerz wbił spojrzenie w ogień.

– Jak on się zowie? – zagadnął cichym głosem.

– Kto?

– Książe, panie.

– Ach, wybacz Karl – Zygfryd lekko się uśmiechnął. – Mój bratanek ma na imię Elian. Takie imię wybrała mu matka zanim… Zanim go urodziła. W starszej mowie Ell’Ian oznacza Nadzieję. Co za ironia, prawda?

Przez chwilę znów zapadła cisza, którą tym razem przerwał Zygfryd.

– Jeszcze jedno, Karl – głos miał spokojny i pozbawiony emocji, płomienie odbijały się w oku karminowym blaskiem. – Gdyby coś mi się przydarzyło – stary rycerz ściągnął z serdecznego palca sygnet, który wcześniej nosił zwrócony kamieniem do dołu i podał pierścień Karlowi. – To pokażesz ten klejnot Wilhelmowi Stormowi. On wszystko ci wyjaśni. Pamiętaj tylko, że od tego pierścienia wiele zależy. W tym też przyszłość królestwa jak i naszego zakonu a może i coś więcej. Więc nigdy się z nim nie rozstawaj i zawsze noś go na palcu. Wtedy będziesz nie tylko opiekunem Eliana, ale też i całego królestwa.

– Dlatego moje życie nie należy już do mnie, lordzie? – zapytał Karl przyciszonym głosem. – Ma należeć do księcia, czyż tak?

Stary rycerz nie odpowiedział, opuścił ciężką od myśli głowę na piersi. Karl długo przyglądał się klejnotowi zanim nałożył go na palec. W pięknie oszlifowanym szmaragdzie zatopiony był rubin z królewskimi insygniami. Młody rycerz poczuł dziwne mrowienie na plecach. Gdzieś już słyszał o tym pierścieniu, ale nie mógł sobie przypomnieć w jakich okolicznościach. O nic więcej już nie zapytał Zygfryda. Uszanował jego milczenie. Jak się okazało postąpił słusznie. Wielki Mistrz zakonu Ardvent Gathar znów się odezwał.

– Gdyby i Wilhelmowi coś się przydarzyło… – podniósł głowę i spojrzał jedynym okiem na Karla. – Udasz się do Uzaverinna. On pomoże ci odszukać księcia. Później wyruszysz z Elianem na równinę Ytherän – widząc błysk w oku młodzieńca wyjaśnił. – Tak, to w Tylerii. W samym sercu wrogiego mocarstwa. Będziesz musiał podróżować w tajemnicy i samotności. Nikomu nie możesz zawierzyć. Ufam, że z boską pomocą zdołasz z księciem bezpiecznie dotrzeć do celu podróży – stary rycerz rozprostował plecy, chrupnęły rozciągane kręgi. – W Dolinie Zielonej Wody odnajdziesz Przeklęte Kurhany. Odszukasz tam pustelnika, któremu możesz bez obawy powierzyć życie księcia. Zapamiętaj to Karl. Pustelnik zowie się Strach – przy tych słowach Zygfryd lekko się skrzywił. – Straszny z niego sukinsyn, ale to tylko pozory. Jednak najważniejsze jest to, że jest on jedyną osobą, która może ustrzec Eliana i Mythen przed zagładą – Zygfryd przewrócił się na bok i okrył derką. – Więcej wiedzieć nie musisz – nie chciał jednak szorstkimi słowami urazić młodzieńca więc szybko dodał. – Tak będzie bezpieczniej dla ciebie jak i dla tych, z którymi będziesz podróżował. Śpij dobrze, chłopcze.

Po chwili nocną ciszę przerywało tylko głośne chrapanie starego zakonnika. Karl długo jeszcze siedział pogrążony w zadumie. Ognisko powoli dogasało. Las szumiał spokojnie i sennie. Ptaki zbudzone przez niewidzialnego dyrygenta rozpoczęły swój radosny koncert. Mrok na wschodzie zaczynał tlić się jaśniejszą łuną. Powoli budził się nowy dzień.

 

***

 

Trakt z Verdein do Unstadt nie był zbyt uczęszczany o czym dobitnie świadczyły porastające gościniec kępy traw, wykroty i liczne zawalidrogi w postaci przewróconych pni i konarów. Po ostatniej burzy Chamber musiał kilkakrotnie zatrzymywać wóz by usuwać zwalone drzewa. Ostro się przy tym namachał toporkiem, jak i językiem, przy czym dość dosadnie wyrażał dezaprobatę. Barton przestał już kaszleć, ale wciąż był mocno osłabiony. Na szczęście pogoń podążyła fałszywym tropem. A przynajmniej taką mieli nadzieję bo jak do tej pory nikt ich nie ścigał. Piątego dnia od brawurowej ucieczki z Verdein krasnolud znów dostrzegł coś na drodze. Zmierzchało co prawda, ale był pewien, że tym razem to nie zwalony pień przegradza gościniec. Gdy zbliżyli się na dziesięć jardów do ciemnego kształtu poderwało się z niego kilka kruków. Chamber zatrzymał kuce. Podmuch wiatru przyniósł ostry zapach padliny.

– Ale smród – krasnolud pokręcił nosem. – Musi tu leżeć z kilka dzionków.

– Nie więcej niż trzy – Barton zeskoczył z wozu. – To koń. Zobaczę co go zabiło – z grymasem bólu na twarzy rozmasował zdrętwiałą nogę.

– Mam nadzieję, że ta kobyła wykitowała ze starości – mruknął Chamber spluwając zamaszyście i zapobiegliwie kładąc topór na kolanach. – Silnych wrażeń wystarczy mi co najmniej na dwieście lat.

Barton nie odpowiedział. Rozejrzał się uważnie po okolicy, ale nie dostrzegł niczego niepokojącego. Jeszcze raz wciągną mocno powietrze. Nos nigdy go jeszcze nie zawiódł. Trochę uspokojony ruszył głębokim wądołem gęsto porośniętym mchem i trawą. Chamber cmoknął na kuce i skierował zwierzęta pod rozłożysty klon. Tam zatrzymał wehikuł, spod przymrużonych powiek bacznie obserwował łąkę i gościniec. Nie schodził z wozu, z wysokości kozła miał dużo lepszą perspektywę na okolicę. Barton bezszelestnie dotarł do ścierwa konia. Miał już wyjść na trakt gdy kątem oka dostrzegł ruch w niewielkim zagłębieniu zaledwie dwa jardy przed sobą. Błyskawicznie przywarł do ziemi i wyciągnął długi nóż, prezent od krasnoluda. Żałował, że nie ma przy sobie ukochanego łuku. Bez niego czuł się jak grajek bez ręki. Zaczął bezszelestnie pełznąć w kierunku jamy. Czubkiem noża rozchylił rosnące na brzegach błotnistego zagłębienia trzciny. W niecce leżał człowiek. Nie ruszał się choć Bartonowi zdawało się, że jeszcze dycha. W potarganym i pokrwawionym ubraniu wyglądał jakby dopadła go wataha wilków. Obok ciała leżał długi, kompozytowy łuk. Bartonowi na widok broni aż się oczy zaświeciły.

– Niezła pięćdziesiątka – mruknął i prawie, że z namaszczeniem wyciągnął rękę. Łuk wykonany był z kompozytu kości, ścięgien i wspaniale wyszlifowanego dębu. Wzmocniony oksydowanymi okuciami musiał dawać co najmniej z pięćdziesiąt funtów naciągu. Wprawny łucznik mógł takim cackiem z dwustu kroków przebić żelazną kolczugę i jej zawartość. Gdy dotknął dłonią wilgotnego drewna człowiek lekko się poruszył. Bartonowi przeszedł przez kark zimny dreszcz. Mężczyzna bardziej przypominał ochłap mięsa niźli żywą istotę. Kłusownik wiedział, że to już ostatnie chwile tego biedaka. Wolał sobie nawet nie wyobrażać bólu, który musiał odczuwać. Mocniej zacisnął nóż i podczołgał się do nieznajomego. Teraz mógł spojrzeć mu prosto w twarz. Zamknięte, podkrążone oczy pokryte były grubą skorupą krwi. Skóra koloru gaszonego wapna była prawie przeźroczysta, widać było pod nią fioletowe żyłki. Szybko otaksował wzrokiem żywego trupa. Teraz już wiedział dlaczego ten biedak jeszcze żył. Ułamane drzewce lancy tkwiło tuż pod lewą piersią. Grot musiał utknąć gdzieś pomiędzy żebrami. Jedyny pożytek z tego był taki, że zatamował krwotok krwi i zmniejszył wewnętrzny wylew. Nagle nieznajomy chwycił go za rękę, uścisk był zadziwiająco mocny. Uniósł pokryte skrzepem powieki i wbił spojrzenie szarych oczu w twarz Bartona. Kłusownik wyczytał w nich niemą prośbę. Przyłożył ucho do warg konającego. Nieznajomy z trudem otworzył zeschłe, popękane usta i zaczął szeptać. W miarę jak mówił Bartonowi odpływała krew z twarzy. Po chwili mężczyzna westchnął i puścił rękę kłusownika. Barton ściągnął z palca nieszczęśnika pierścień. Gdy spojrzał na wycięty w ametyście herb ciężko usiadł wśród traw. Nie mógł pozbierać myśli. To co usłyszał nie mogło być prawdą. Nie chciał żeby nią było. Jeszcze raz spojrzał w twarz nieznajomego. Cień śmierci wyrył już na niej swoje piętno. Powoli wstał podpierając się łukiem. Jeszcze raz dokładnie przyjrzał się pierścieniowi. Schował sygnet za pazuchę jakby obawiając się dłużej na niego patrzeć. Podniósł kołczan i pozbierał rozsypane przy ciele strzały. Nie było ich wiele, ale dobre i to. Wyszedł na trakt. Szybkim spojrzeniem omiótł ścierwo konia. Pod lewą łopatką zwierzęcia tkwiła szypa z zielonymi lotkami. Wyszarpnął strzałę i włożył do kołczanu. Zawrócił do wozu.

– Co ty do cholery tak długo marudziłeś – warknął zniecierpliwiony krasnolud. – Podziwiałeś widoki?

– Jeździec i koń – odparł łucznik siląc się na obojętny ton. – Ktoś go obrabował. Nie żyje od kilku dni – skłamał nie patrząc krasnoludowi w oczy.

– Widzę, że sobie coś od truposzczaka pożyczyłeś – zadrwił krasnolud taksując wzrokiem przewieszony przez ramię kłusownika łuk i kołczan. – Ci rabusie niezbyt przyłożyli się do rabunku. Musiało im być bardzo spieszno. Ten patyk wygląda na dość wartościowy łup.

– Jemu już się nie przyda – mruknął Barton i wgramolił się na wóz. – Jedziemy.

Krasnolud otworzył usta aby rzucić jakąś uszczypliwą uwagę, ale widząc zmienioną twarz towarzysza wzruszył tylko ramionami i cmoknął na kuce. Szybko wyminęli padło konia i ruszyli dalej na południe.

 

***

 

– Tak, gorąco dziś moja droga Klaro – wędrowiec poklepał kikutem oślicę energicznie opędzającą się ogonem od natrętnych gzów. W prawej dzierżył kostur, którym chwacko się podpierał. – Też bym się napił, nawet wody, ale musimy wytrwać do wieczora. Jak powiadają dawni pieśniarze: Droga, która wiedzie do celu jest widoczna tylko wtedy gdy mamy odpowiednią motywację by nią podążyć. Jestem pewien, że ten, kto to powiedział nigdy nie był spragniony. Chociaż z drugiej strony nasze pragnienie na pewno skieruje nas do odpowiedniego źródła.

Oślica zaparskała i ze zrozumieniem pokiwała łbem. Ruszyli wąskim traktem wijącym się pośród drzew Lasu Błękitnych Ogników. Było to miejsce dawniej czczone przez pierwotne ludzkie szczepy i plemiona. Do dziś można było tu spotkać druidów i dzikie Leśne Dzieci. Starszy Lud nazywał ich, Uzirielll inill’ Silethi, co w dosłownym tłumaczeniu znaczyło, Ptaki Poszukujące Zapomnienia. Podobno ci dzicy ludzie nadal zamieszkują osadę wśród gęstwin i po dziś dzień żyją w zgodzie z naturą i druidami z Cienistego Gaju. Lokalne podania mówią też o tym, że ogniki po zapadnięciu zmroku nęcą nieświadomych podróżnych swym światłem i wyprowadzają na manowce, wprost do osady Leśnych Dzieci, a dzikusy pożerają ich żywcem.

– Myślę, Klaro, że nie jesteśmy sami – oślica znów przytaknęła parsknięciem. – I to od dłuższego czasu.

Starzec zatrzymał się na środku traktu, podniósł niewidzące oczy ku niebu i powiedział na tyle głośno by śledzący ich z gęstwiny osobnik przypadkiem nie miał problemu ze zrozumieniem słów:

– Kimkolwiek jesteś nieznajomy nie musisz obawiać się kalekiego ślepca ani tym bardziej mojej oślicy – starzec zaczął to niby rozglądać się w poszukiwaniu nieznajomego. We wschodnim krańcu gęstwiny trzasnęła złamana gałązka. – Chyba, że zmógł cię strach przed tak groteskową parą?

W kniei znów trzasnęła gałązka. Na skraju lasu pojawiła się niewysoka postać.

– Nie tak łatwo mnie nastraszyć, dziadku – dziecinny, lekko zachrypnięty głos świadczył o tym, że jego posiadacz zaczął już wkraczać w okres dojrzewania.

– Słyszałaś Klaro. Klnę się na bogów, że temu młodzieńcowi nie brak fantazji i poczucia humoru – starzec lekko się uśmiechnął i wykonał zapraszający gest kikutem ręki co wyglądało dość makabrycznie. – Jeżeli chcesz chłopcze to możesz do nas dołączyć. Zapewniam, że miła z nas kompania, a i zawsze to wygodniej podążać utartym szlakiem niż przedzierać się przez chaszcze i to w pojedynkę. Prawda Klaro? – dodał poklepując zaniepokojoną oślicę po szyi, która w odpowiedzi zaryczała zawadiacko unosząc łeb do góry.

Nieznajomy niepewnie wyszedł na gościniec. Ubrany był w szare, potargane spodnie i brudną lnianą koszulę, na którą narzucił wytarty kubrak. Buty, mimo iż zabłocone nie były zbytnio znoszone. Zapadnięte policzki i podkrążone oczy świadczyły o braku snu i pustym żołądku.

– Jakże mam więc cię nazywać, młodzieńcze? – zagaił starzec gdy chłopak zatrzymał się kilka kroków przed Klarą.

Zapytany jakby z zakłopotaniem spojrzał w puste oczodoły tego dziwnego wędrowca.

– Jesteś ślepy? – spytał z beztroską, młodzieńczą ciekawością.

– Nieładnie jest odpowiadać pytaniem na pytanie – odrzekł lekko rozbawionym tonem starzec po czym dodał z drwiną. – Ale rzeczywiście dość trafnie to ująłeś. Chylę czoła przed twą spostrzegawczością. Więc czy twoje imię jest tak wielką tajemnicą, że skrywasz je przed starym i ślepym dziwakiem. Czy też może jesteś młodym berzegiem i jeszcze nie masz imienia?

– Wybacz, panie – chłopak był wyraźnie zmieszany. – Nie chciałem cię urazić. To okropne nie móc zobaczyć tego całego… świata.

– Mylisz się młodzieńcze – kaleki wędrowiec był coraz bardziej rozbawiony. – Potrafię dostrzec więcej niźli orzeł szybujący wśród przestworzy. Przez te wszystkie lata, które dała mi miłosierna Arilla, Pani Poranka nauczyłem się widzieć dotykiem, smakiem, węchem i słuchem. Wbrew pozorom jest to dużo ciekawsze doznanie niż postrzeganie świata samymi tylko oczyma. Choć muszę przyznać, że czasami przeżywałem trudne chwile. To by było na tyle jeżeli chodzi o moją ślepotę. Mam nadzieję, że zaspokoiłem Twoją ciekawość, i że Ty odpłacisz mi podobną monetą.

Chłopiec spojrzał podejrzliwie na nieznajomego. Przecież nie można patrzeć uszami ani nosem! Pamiętał jak kiedyś Yearlena ostrzegała go przed ludźmi, którzy mówią o rzeczach niezrozumiałych. W jej przypadku najczęściej był to poborca podatkowy.

– Czy ty aby nie jesteś chromy na umyśle? – zapytał z powagą na jaką tylko dwunastolatek może się zdobyć.

– Hm? – na twarzy starca wykwitł grymas rozbawionego zdziwienia.

– Czy nie uderzyłeś się w głowę? – powtórzył z niecierpliwością chłopak. – Przecież nic nie widzisz, a tutaj wokół jest tyle drzew. Umysł to bardzo delikatny instrument – wyrecytował często słyszane słowa. – Trza go szanować i używać delikatnie z iście wirtuozerską zręcznością bo można go znarowić i sparszywić. A taki złamany umysł może doprowadzić na skraj szaleństwa i strącić w otchłań zapomnienia. Tak mawiała moja… ciocia.

– Widzę, żeś odebrał więcej niż elementarną naukę. Tego cytatu z Odmętu już dawno nie słyszałem. Naprawdę wielcem rad z tego spotkania, chłopcze. Prawdziwe szaleństwo jest tylko ciemną stroną geniuszu – starzec z powagą pokiwał głową. – Ale nie obawiaj się, nigdy nie uważałem się za geniusza ani tym bardziej za szaleńca. Choć co do tego drugiego niektórzy moi bliscy znajomi mogliby się z tobą zgodzić. Szaleniec mój drogi jest na wyższym stopniu ewolucji niż zdrowy na umyśle człowiek. Nie patrz tak na mnie z rozdziawioną buzią bo much nałapiesz. Pamiętaj, że ja widzę dużo więcej niż ty. Szaleniec dostrzega niewidoczne dla innych obrazy, potrafi przewidzieć zdarzenia, które dopiero będą miały miejsce lub wydarzyły się w zamierzchłej przeszłości, o której już nikt nie pamięta. Szaleniec często jest też narzędziem w rękach bogów, wyraża ich wolę i objawia wyroki. Tych szaleńców zwie się jasnowidzami i wyroczniami, naznaczonymi przekleństwem proroctwa. Ale chyba zbytnio już odbiegliśmy od właściwego tematu. Wróćmy do mojego wzroku – starzec ukazał w uśmiechu rząd zadziwiających swą nieskazitelną bielą zębów. – Zbyt dosłownie mnie zrozumiałeś drogi chłopcze. Chodziło mi o to, że prawie wszystko co nas otacza ma jakiś charakterystyczny zapach i smak. Ruch natomiast powoduje różne zawirowania powietrza. Różne w zależności od wielkości, ciężaru i budowy przedmiotów. Otaczające nas odgłosy wbrew pozorom także można bardzo łatwo zidentyfikować. Oczywiście jeżeli ma się wystarczająco dużo czasu na to aby w ten sposób nauczyć się patrzeć. Bo widzisz, gdy tracisz jeden ze zmysłów pozostałe wyostrzają się i nagle zdajesz sobie sprawę jak wcześniej wiele ci umykało. Elfy zwykły mawiać, że mądrość istot myślących tkwi w ich instynkcie a…

– Wiem co to instynkt! – przerwał mu chłopak. – To jest wtedy jak ktoś coś przeczuwa, że powinien coś zrobić, mimo, że nie wie dlaczego. I jeżeli to co zrobi jest słuszne to, to jest właśnie instynkt.

– Nieładnie jest komuś przerywać młodzieńcze choć muszę przyznać, że twój śmiały wywód mimo, iż zawiły, jest dość trafny. Ja jednak niezupełnie to chciałem powiedzieć – starzec lekko się uśmiechnął. – Reasumując zawsze kiedy coś tracisz to coś także i zyskujesz w zamian choć nie zawsze zdajesz sobie z tego sprawę. Osobiście uważam, że moja ślepota jest darem, który nauczyłem się doceniać dopiero z czasem. Rozumiesz?

– Nie bardzo – chłopak wyraźnie się zafrasował. – Ale cieszę się, że potrafisz widzieć po swojemu. Skąd wiedziałeś, że cię śledzę?

– To akurat była tylko i wyłącznie zasługa Klary – starzec poklepał oślicę po szyi. – Ma dużo lepszy węch ode mnie. Poza tym sam jej to ułatwiłeś. Oględnie mówiąc cuchniesz chłopcze jak stare onuce. Przydałaby ci się kąpiel i do tego ciepła strawa. Z resztą nam też, prawda moja droga?

Oślica podniosła do góry łeb i przytaknęła głośnym rykiem.

– Mądry koń – chłopak spojrzał krytycznie na wierzchowca tego dziwnego wędrowca. – Tylko tak trochę inaczej wygląda. Czy ona jest chora? Ma takie długie uszy.

– Gdzie ty się chowałeś? W buszu? – starzec z politowaniem pokiwał głową. – Nigdy nie widziałeś osła? O przepraszam Klaro. To żeńska przedstawicielka tego dość upartego gatunku. Ale wystarczy już strzępienia języka. Jeszcze chwila i pewnie zanudzę cię na śmierć tym moim gadaniem, a nie byłoby to zbyt pożądane zwieńczenie tak ciekawie rozpoczętej znajomości. Ruszajmy bo noc nas tu zastanie, a ja nie chcę skończyć w żołądku jakiegoś wygłodniałego wilka – skwitował starzec i znów ruszył błotnistym traktem. Klara prychnęła i ciężko stąpając podążyła za swym panem.

Chłopak przez chwilę zastanawiał się nad tym czy aby towarzystwo wilków nie jest mniej niebezpieczne od tego dziwnego starucha. Jednak wizja ciepłego posiłku wzięła górę nad tą obawą i szybko pobiegł za kaleką.

– Na imię mam Elian – powiedział gdy zrównał się z oślicą, która przyjęła poklepywanie chłopca z wyraźną radością.

– Miło mi cię poznać, Elianie – starzec kurtuazyjnie skinął głowę. – Witaj w kompanii. Mnie możesz nazywać Miriam.

Gdy dotarli do ukrytej wśród leśnej głuszy osady słońce już skryło się za konarami jesiennych drzew. Karminowe cienie zlały się z purpurą nocy spowijając świat sennym całunem. Powietrze jakby stężało a kilka błysków w oddali rozświetliło wieczorne niebo zwiastując zmianę pogody. Gdzieś daleko rozszalała się nawałnica z piorunami. Czasami dochodziły ich dalekie grzmoty. Zabobonni osadnicy czym prędzej pochowali się w niewielkich chatach z nie okorowanych bali. Wszystkie domki uszczelnione były mchem i gliną. Pokryte słomianą strzechą spiczaste dachy opadały prawie do samej ziemi. Gdy weszli w niewielki krąg domostw tylko kowal w długim, skórzanym fartuchu wyszedł przed swoją chatę. Poproszony przez Miriama o nocleg przyjrzał im się krytycznie, burknął pod nosem coś o parszywych włóczęgach, ale w końcu wskazał im dość solidnie wyglądającą szopę. Z wielkim trudem wprowadzili Klarę do środka bo oślica boczyła się na takie lokum. Szopa do połowy wypełniona była porąbanym drewnem i sianem. Miriam poprosił Eliana by przyniósł w wiadrze wody. Chłopak znalazł dwa zbite z drewnianych klepek wiaderka tuż przy studni, która stała w centrum osady. Napełnił oba, ale zdołał podnieść tylko jedno. Gdy doniósł je do szopy było już do połowy puste. Miriam podziękował po czym podsunął wiadro oślicy. Elian stał bez słowa patrząc jak spragnione zwierze łapczywie chłepie wodę. Starzec poprosił o następne wiaderko. Elian wzruszył ramionami, ale wykonał polecenie. Gdy wrócił do szopy w niewielkim zagłębieniu paliło się już kilka bierwion, przy których Miriam ogrzewał dłonie.

– Pamiętaj by najpierw zadbać o towarzyszy i zwierzęta, od których częstokroć będzie zależało twoje życie – powiedział do chłopaka jakby czytał w jego myślach. – A dopiero później pomyśl o sobie.

Elian odstawił wiadro. Tym razem rozlał tylko ćwierć. W słomiany dach zaczęły natarczywie uderzać grube krople deszczu a po chwili zerwał się wiatr, który z hukiem zamknął drzwi do szopy i zaczął potępieńczo wyć wśród konarów drzew.

– Wyciągnij z troków kociołek i stelaż. Są w szarym płóciennym worku – powiedział Miriam nic sobie nie robiąc z grzmotów i piorunów. – Tylko najpierw wyszoruj go piaskiem i wypłucz wodą. I postaraj się zrobić to właśnie w takiej kolejności.

Elian w końcu się zbuntował.

– Dlaczego mówisz mi co mam robić? – obruszył się przytupując nogą. – Mam już prawie trzynaście lat i nikt nie będzie mi… – przez chwilę szukał odpowiedniego słowa. – Rządził co mam robić! – dokończył jeszcze raz dobitnie przytupując nogą.

Miriam chrząknięciem zamaskował cisnący się na usta uśmieszek i z udawaną powagą odparł:

– Dlatego młodzieńcze ponieważ ja mam tylko jedną rękę. Ale także i dlatego, że tak właśnie wypada uczynić – powiedział spokojnym tonem co jednak jeszcze bardziej rozsierdziło chłopaka. Choć Elian musiał w duchu przyznać, że ciężko by było starcowi wyszorować kociołek jedną ręką nie mógł się powstrzymać przed wzgardliwym wydęciem warg po czym odwrócił się na pięcie z obrażoną miną i zaczął szperać w jukach leżących przy skubiącej siano oślicy. Po chwili znalazł w płóciennym worku stalowy, obtłuczony kociołek i rdzewiejący stelaż w kształcie trójkąta z przymocowanym do szczytu łańcuchem i hakiem. Szybko rozłożył nad ogniskiem stelaż i ostentacyjnie wypłukał kociołek bez uprzedniego szorowania po czym wlał do niego resztki wody i zawiesił nad ogniem.

– Co teraz dziadku? – zapytał siadając po drugiej stronie małego ogniska.

– Teraz moja kolej chłopcze więc możesz trochę odpocząć po tym ogromnym wysiłku – odparł wesoło Miriam, wstał i podszedł do juków. Elianowi zrobiło się trochę nieswojo. Może rzeczywiście tak wypada by słuchać starca, nawet kalekiego. A może on jednak jest trochę szalony. Poza tym osobiście uważał, że rozpalanie ogniska, nawet małego w szopie wypełnionej drewnem i sianem jest raczej głupim pomysłem. Mimo wszystko postanowił, że zaczeka na to co zrobi Miriam. Tymczasem starzec zaczął wrzucać do wody jakieś liście i łodygi. Chłopiec zauważył też kilka czarnych kuleczek i jakiś biały proszek. Po chwili w chacie rozniósł się przyjemny zapach ziół. Elian z trudem przełknął ślinę. Poczuł straszne ssanie w żołądku. Gdy woda zaczęła bulgotać Miriam wrzucił do niej jakąś czerwoną bulwę i wyciągnięte ze skórzanego, wilgotnego zawiniątka paski różowego mięsa. Usiadł przy ognisku z drewnianą warzechą i zaczął mieszać parującą zupę. Elian znów przełknął ślinę. Teraz dla odmiany zaczęły mu się skręcać kiszki.

– Musimy jeszcze trochę poczekać, młodzieńcze – powiedział Miriam ukradkiem ziewając. – Myślę, że ten przykry dla twojego żołądka czas oczekiwania możemy sobie skrócić małą pogawędką. Co ty na to?

Elian akurat na pogawędkę specjalnej ochoty nie miał. Wolał zapomnieć o okropieństwach ostatnich dni. Nie mógł o nich mówić. Był jednak zdany na łaskę starca i obiecał sobie, że będzie dla niego miły przynajmniej do czasu kiedy ten da mu zupę. Skinął więc niechętnie głową i usiadł blisko ciepłego ognia. Nagle przypomniał sobie, że starzec jest niewidomy.

– Porozmawiajmy więc.

Miriam odchrząknął, westchnął i zaczął.

– Skoro przyjdzie nam razem biesiadować powinniśmy lepiej się poznać – powiedział mieszając zupę. – Jak już wiesz nazywam się Miriam. Pochodzę ze wschodu. Z bardzo dalekiego wschodu. Kiedyś byłem alchemikiem. Zbierałem zioła, ważyłem mikstury, pomagałem ludziom jak tylko potrafiłem najlepiej. Po jakimś czasie zostałem medykiemu bardzo mądrego króla gdzie nauczyłem się jak można uleczyć nie tylko ludzkie ciało, ale i umysł a niekiedy nawet umęczoną duszę.

– Ja też znałem pewną uzdrowicielkę. Ona też pomagała innym. Z tego żyła – wtrącił Elian smutno patrząc w płomienie. Zdawało mu się, że dostrzegł w nich trawione przez ogień ciało Yearleny. Nagle przeszył go przenikliwy chłód i na chwilę zapomniał o głodzie. – Przepraszam, mów dalej. Już ci nie przerwę, Miriamie – dodał cicho sam zły na siebie za to, że przyznał się do błędu.

Starzec pokiwał głową i podjął przerwany wątek:

– Dziękuję. Na czym to ja… Aha. Jestem uzdrowicielem i o ile istnieje taka potrzeba pomagam ludziom w cierpieniach. Jak już wspomniałem leczę nie tylko cielesne dolegliwości… Często przy tym podróżuję. W sumie to całe życie upływa mi u boku mojej drogiej Klary. Jest jedyną kobietą, która wytrzymała ze mną przez te wszystkie lata – zażartował Miriam starając się choć trochę rozbawić Eliana. – Ale to chyba już sam zauważyłeś. A ty, młodzieńcze? Powiedz mi skąd przybywasz? I dlaczego włóczysz się sam po gościńcu? Gdzie jest twój dom?

– Ja nie mam domu – bąknął chłopak spuszczając oczy ku ziemi. – Nigdy nie miałem.

– Ale gdzieś przecież musiałeś mieszkać? – nie ustępował Miriam. – Ktoś cię wychowywał? Ktoś musiał…

– Jestem sam! – krzyknął wściekle Elian. – Jestem sam! – powtórzył zaciskając dłonie w pięści – Daj mi spokój.

Długo siedzieli w ciszy, którą pierwszy przerwał Miriam.

– Przykro mi Elianie. Musiałeś wiele przejść. Wybacz staremu dziwakowi jego wścibstwo. Twoją opiekunką była ta uzdrowicielką, o której wcześniej wspominałeś, tak?

Chłopak skinął głową wciąż zapatrzony w roztańczone płomienie. Burza jakby przycichła tylko rzęsisty deszcz coraz mocniej uderzał w strzechę. Miriam wsadził chochlę do rondla i pogładził dłonią zmierzwioną brodę.

– Zjedz chłopcze, zupa już gotowa – powiedział chrząkając i wzdychając na przemian. – Ja podrzucę Klarze trochę obroku.

Eliana nie trzeba było dwa razy zachęcać. Głód powrócił ze zdwojoną siłą. Chłopak na chwilę zapomniał o strasznych przejściach minionych dni. Teraz liczyła się tylko aromatyczna nalewka. Elian rzucił się na rondel i z pasją galernika zaczął wiosłować drewnianą warzechą.

Tymczasem Miriam szeptał coś do oślicy, która z uwagą strzygła długimi uszami. Chłopak zauważył, że jedno było oklapnięte i jakby trochę krótsze.

– Ho hej sie stfało w uchfo? – spytał z pełnymi ustami.

– Nie mówi się z pełną buzią. Nawet pies jak je to nie szczeka – skarcił go łagodnie Miriam. –A co do Klary, to jest niezwykle ognistą panią – stwierdził poklepując oślicę po szyi. – Kiedyś nie spodobały jej się zaloty pewnego… osła i kiedy dała mu to do zrozumienia on w przypływie gniewu odgryzł jej kawałek ucha. Klara nie pozostała mu dłużna. Nie powiem ci jednak co ona odgryzła temu biedakowi. A teraz jedz zupę póki ciepła.

Elian ochoczo przytaknął głową i zakrztusił się kawałkiem mięsa. Polewka była pyszna. Gdy chłopak w końcu zaspokoił głód ogarnęła go straszna senność.

– Zupa była wyśmienita Miriamie – Elian odłożył chochlę do rondla głośno ziewając. – Bardzo ci dziękuję. Przepraszam za moje wcześniejsze zachowanie. To pewnie z głodu – usprawiedliwił się zakrywając usta dłonią aby stłumić beknięcie.

Starzec odwrócił się i podszedł do ogniska. Usiadł przy nim i z wprawą namacał drewnianą warzechę. Wyłowił czerwoną bulwę i z wyraźnym zadowoleniem wsadził ją sobie do ust.

– Pomaga na wzrok – wyjaśnił Elianowi.

– Tobie pomoże? – spytał zaciekawiony chłopiec układając się na wiązce siana i nakrywając się kubrakiem. – Odzyskasz wzrok?

– Nie, mi nie pomoże – Miriam lekko się uśmiechnął i podmuchał na następny kawałek marchwi zanim ją przełknął. – Ale w twoim wieku dobrze jest dbać o wzrok. Rośniesz i potrzebujesz wielu witamin. Wapń i węglowodany też byłyby mile widziane. W tej zupie znajdziesz też wiele innych minerałów.

– A co to są te wędolany?

– Węglowodany – poprawił go Miriam. – To takie małe cząsteczki w jedzeniu, od których będziesz mocniejszy i żywszy – starzec kichnął wypuszczając przy tym chochlę z ręki. – Wapń wzmocni twoje kości i zęby. Jest go dużo w skorupce jajka. Wystarczy ją sproszkować i zjeść. Pomaga młodym jak i starcom takim jak ja. Witaminy są przede wszystkim w warzywach i owocach. Dzięki nim będziesz zdrowo rósł i szybciej się rozwijał, nie tylko fizycznie. Musisz też dbać o białka, które są w rybach i zapewniają długowieczność. Rybi tłuszcz, tran jest bardzo zdrowy choć niezbyt smaczny. Także czerwone mięso zawiera bardzo zdrowe tłuszcze i mikroelementy. Najlepiej gotować je z ziołami i warzywami. Ale nie będę cię już więcej zanudzał. Teraz powinieneś odpocząć i zregenerować siły.

Starzec odłożył łyżkę i rozłożył się wygodnie przy ognisku.

– Dużo wiesz – Elian tym razem nie próbował stłumić głośnego ziewnięcia. – Skąd się tego wszystkiego dowiedziałeś?

– To moja praca. Leczę ludzi, dbam o ich zdrowie – odpowiedział lakonicznie Miriam i przewrócił się na drugi bok. – Musimy wypocząć przed dalszą drogą.

– Dalszą drogą? A skąd wiesz, że pójdę z tobą dalej? – Elian mimo, iż niezbyt chętnie znów się zbuntował. Tak dla zasady.

– A masz może inne wyjście? – spytał starzec. – Poza tym robię świetne zupki i przyda mi się taki silny młodzieniec chociażby do noszenia wody. Jeżeli nie masz nic przeciwko temu to zatrudnię cię jako pomocnika. Będę ci płacił jedzeniem. Co ty na to?

– Po pierwsze to nie odpowiada się pytaniem na pytanie. Prawda? – chłopak zamiast odpowiedzi usłyszał tylko stłumiony śmiech Miriama. – A po drugie to postanowiłem przyjąć twoją propozycję. Rzeczywiście robisz dobre zupy.

– Jesteś chyba pierwszą osobą, która doceniła mój kunszt kulinarny – powiedział Miriam i też głośno ziewnął. – Śpij dobrze.

Chłopak zwinął się w kłębek.

– Dobranoc, Miriamie.

– Niech ci się przyśni coś miłego, chłopcze – szepnął cicho Miriam. – Spokojnych snów Illizir.

Zanim bogini snu, Misurim, wprowadziła chłopca do swego królestwa, Elian resztkami świadomości nakazał sobie, że natychmiast po przebudzeniu zapyta Miriama co znaczy to Illizir.

 

*

 

Zakapturzony jeździec wpatrywał się w Yearlenę, która oskarżycielsko wskazała Eliana palcem:

– Nie zostawiaj mnie – powiedziała zmienionym głosem uzdrowicielka. – To przez ciebie zginęłam.

– Tak jak i twoja matka – dodał zjadliwie syczącym głosem jeździec po czym wyciągnął spod płaszcza płonącą żagiew i rzucił nią w Yearlenę.

Uzdrowicielka zapaliła się jak wiecheć słomy. Nie przestawała jednak wbijać złego spojrzenia w stojącego na skraju lasu Eliana.

– To przez ciebie! – krzyknęła gdy spopielone ciało rozsypało się w proch.

Zakapturzony jeździec odwrócił się w stronę chłopca. Nie było widać jego twarzy. Tylko zimne, zielone oczy wbijały się w Eliana niczym sztylety. Chłopak chciał odwrócić się i uciec w las, ale nogi przyrosły mu do ziemi. Chciał krzyczeć o pomoc, ale usta nie chciały się otworzyć. Stał w bezruchu wpatrując się z przerażeniem w zielone oczy węża.

– Dopadnę cię tak jak twego ojca – rozbrzmiał w jego głowie syczący głos. – Długo będziesz wił się w moich pieszczotach. A jak z tobą skończę nie będzie już ratunku dla innych. Pozostanie tylko ogień i śmierć. Ich śmierć, za którą ty odpowiesz. Zabiłeś swą matkę przychodząc na świat – ciągnął złowieszczy głos. Elian czuł jak robi mu się zimno, jak powoli zamienia się pod tym spojrzeniem w bryłę lodu. – Zabiłeś ojca dając mu złudną nadzieję swym marnym istnieniem. Teraz zabijesz innych swoją śmiercią. Nadszedł już czas aby wrócił dawny porządek i aby ogień Świętej Trójcy ponownie strawił ludzkie narody. Powrócimy aby zasiąść na kryształowym tronie Lliendiru i unurzamy świat w ludzkiej krwi. A wszystko to poprzez twoją śmierć…

Jeździec podjechał do chłopca przeraźliwie powoli jakby delektując się każdą chwilą strachu, który przenikał na wskroś młode serce. Pochylił się nad zmartwiałym z przerażenia Elianem i szepnął mu do ucha:

– Będziesz zagładą tych, którym dałeś nadzieję. A później… Później nie będzie już żadnej Nadziei. Nigdy!

Jeździec zamierzył się i uderzył Eliana w pierś. Chłopak z trzaskiem rozsypał się na tysiące lodowych kryształków, które zajaśniały migotliwie w blasku zachodzącego słońca.

 

*

 

Elian obudził się cały zlany zimnym potem. Szybko poruszył nogami. Kiedy stwierdził, że jednak nie są zamarznięte odetchnął z ulgą. Usta też otwierały się tak jak zawsze. Na szczęście to był tylko sen. Pierwszy sen, który przyśnił mu się odkąd zginęła Yearlena. Rozejrzał się po szopie. Klara spała stojąc na patykowatych nogach. Miriam leżał na wznak cicho pochrapując. Wyglądał niczym woskowa figura tylko powoli unosząca się pierś świadczyła o tym, że w wysłużonym ciele jeszcze kołata się życie. Chłopak odwrócił się na bok. Sen zapadł mu w pamięć niczym najstraszliwsze wspomnienie. Nie rozumiał dlaczego zakapturzony jeździec chciał jego śmierci. Nie to jednak bolało najbardziej. Słowa tego potwora boleśnie kłuły Eliana w serce. To nie prawda, że matka zmarła przeze mnie! To nie prawda… Nagle ogarnął go przenikliwy chłód. Poczuł się niepotrzebny, opuszczony przez wszystkich, których znał, których kochał. Był sam i tak bardzo się bał. Po umorusanej twarzy popłynęły łzy. Po chwili wziął się w garść. Otarł mokre oczy brudnym rękawem. Przypomniał sobie jak ojciec mówił, że zawsze kiedy będzie mu smutno i źle on z mamą będą przy nim. Że nigdy nie będzie sam. Musi tylko spojrzeć w niebo i odnaleźć najjaśniejszą z gwiazd. Powiedział, że światło tej gwiazdy będzie zawsze wskazywać mu właściwą drogę i rozjaśniać nawet najciemniejszy mrok. Elian wstał i cicho wyszedł przed szopę. Spojrzał w niebo. Wiatr przegonił już ciemne chmury i gwiazdy wesoło migotały na nocnym niebie. Spojrzał na północ. Była tam. Jak zawsze gdy chciał na nią popatrzeć. Była jasna i taka ciepła. Zdawało mu się, że przez chwilę widzi w blasku gwiazdy twarz ojca. Poczuł, że tę pustkę w środku, tuż pod sercem zaczęło wypełniać miłe ciepło. Jeszcze raz przetarł oczy wierzchem dłoni i strącił ostatnie łzy. Chciałby żeby ojciec był przy nim, ale wiedział, że to niemożliwe. Pamiętał jak powiedział mu, że kiedyś to zrozumie. Elian jednak nie rozumiał. Nie chciał zrozumieć. Jeszcze raz z tęsknotą popatrzył na gwiazdę po czym wrócił na posłanie. Zakopał się w pachnącym sianie i po chwili zasnął ukojony szumem drzew. Miriam odwrócił twarz w jego stronę. Długo wpatrywał się w chłopca niewidzącymi oczami. Prawie niezauważalnie poruszył ustami jakby odmawiał cichą modlitwę i lekko się uśmiechnął. Elian też uśmiechnął się przez sen. Biegł właśnie do mamy, która w zwiewnej, zielonej sukni stała roześmiana przy ojcu i wyciągała ramiona by przytulić ukochanego syna…

 

*

 

Wstali tuż przed świtem. Gdy wyruszyli z osady poranne zorze nieśmiało zaczęły jaśnieć na bezchmurnym niebie. Po nocnej nawałnicy pozostały jedynie połamane konary i przesycone wilgocią powietrze. Elian jeszcze nie otrząsnął się z resztek snu. Miriam poprosił go o wiadro z wodą. Gdy półprzytomny chłopak podał mu drewniany ceber starzec chlusnął w niego z taką siłą jakby gasił płonącą stodołę. Oszołomiony Elian odskoczył, ale poślizgnął się w błocie i z głośnym pluskiem pacną w brązową maź.

– Co ty… – wrzasnął, krztusząc się i prychając na przemian. – Ty…

Nie mógł jednak wykrztusić słowa. No i w złości zapomniał tych wszystkich wyzwisk jakie wcześniej słyszał od krasnoluda.

– Pomogłem ci tylko w przebudzeniu – Miriamowi aż się broda trzęsła ze śmiechu. – Poza tym kąpiel dobrze ci zrobi. Cuchniesz gorzej ode mnie – skwitował kręcąc nosem.

Elian niezręcznie wstał i zaczął ścierać błoto ze spodni.

– To było głupie – warknął prostując się i energicznie kręcąc głową. – Mogłeś mnie utopić!

– Szczerze wątpię aby kilka kropli zdołały wyrządzić krzywdę takiemu chwatowi. Poza tym dobrze jest rozpocząć dzień śmiechem. Śmiech to zdrowie mój drogi chłopcze.

– Tylko, że śmiałeś się jedynie ty – burknął Elian otrzepując błoto z tyłu spodni. – I nie nazywaj mnie już chłopcem. Mam prawie trzynaście lat!

Miriam wzruszył ramionami mrucząc coś pod nosem, położył wiadro na ziemi i szparko ruszył traktem. Klara wiernie poczłapała za swym panem.

– Skąd wiesz, że to dobra droga? – spytał Elian gdy już się z nim zrównał, próbując przy tym bezskutecznie wylać wodę z uszu. – A tak w ogóle to gdzie idziemy?

– Docelowo zmierzam do stanicy Yster, która znajduje się na północnym-wschodzie – zaczął Miriam lekko poklepując Klarę po szyi. – Słońce wstaje na wschodzie więc musimy tak się ustawić by czuć ciepło promieni na lewym policzku. Ten trakt biegnie ze wschodu na zachód więc nie mamy zbytniego wyboru.

– A co takiego ważnego jest w tej stanicy?

– Mam tam przyjaciela, z którym muszę zamienić słówko lub dwa – Miriam z wyrazem błogości na twarzy zaczerpnął świeżego powietrza. – Kwoli ścisłości to przyjaciółka. Musimy też uzupełnić zapasy i zarobić trochę grosza. W stanicy zawsze przebywa ktoś kto potrzebuje pomocy.

– Będziesz tam uzdrawiał?

– Z czegoś trzeba żyć – skwitował lakonicznie Miriam.

– Co to jest… illizir? – spytał po chwili Elian przypominając sobie jak przed zaśnięciem nazwał go starzec.

Skonsternowany Miriam lekko chrząknął, westchnął i cicho odrzekł:

Illizir w starszej mowie znaczy tyle co w naszej książę – wymawiając ostatnie słowo z wyraźnym zakłopotaniem podrapał się za uchem.

Elian zatrzymał się w miejscu jakby wpadł na niewidzialny mur.

– Skąd wiesz?! – spytał z osłupieniem i podejrzliwością wpatrując się w Miriama, który jął poklepywać uradowaną Klarę. – Wiesz kim jestem, prawda?

– Tak, Elianie – westchnął Miriam pochylając lekko głowę. – Ja niestety wiem wiele rzeczy. Wiem też kim był twój ojciec.

– Ale skąd? – Elian nagle poczuł napływającą złość. Prawie każdy z ludzi, których poznał w życiu coś przed nim ukrywał. Nikt jeszcze nie był z nim do końca szczery. Może prócz Chambera, który jasno zapowiedział mu, że na jego wozie nie ma miejsca dla bezdomnego chłopca. I był to jedyny przypadek kiedy Elian wolałby aby było odwrotnie. Wszyscy traktowali go jak niepotrzebny, zawadzający przedmiot. Miał już tego dość. – Dlaczego wcześniej mi tego nie powiedziałeś?! Mów! – krzyknął z groźną miną na jaką mógł się zdobyć tylko wściekły dwunastolatek.

– Uspokój się, młodzieńcze. Niestety nie mogę ci wyjawić źródła mojej wiedzy. Poczekaj! – Miriam pierwszy raz podniósł na chłopca głos gdy ten ponownie próbował mu przerwać. – Jak na księcia twoje maniery pozostawiają wiele do życzenia. Nie zdradziłem się z tym, że wiem kim jesteś bo nie chciałem cię przestraszyć i spłoszyć. Przyznasz, że ostatnio wielu niedobrych ludzi próbuje cię odnaleźć. Ich motywy nie są jeszcze dla mnie do końca jasne. Twój ojciec był przezornym władcą, ale niestety nie docenił swoich przeciwników.

– Jak to był? – Elian właśnie zdał sobie sprawę, że starzec już dwa razy mówiąc o Elhardzie posłużył się czasem przeszłym. I bardzo mu się to nie podobało. Przecież tak mówi się tylko o zmarłych a jego ojciec… – Jak to był?! – tym razem Elian wykrzyczał pytanie nie bacząc na dobre maniery. Łzy zaczęły mu się cisnąć do oczu.

– Przykro mi Elianie, nawet nie wiesz jak bardzo jest mi przykro – Miriam położył dłoń na ramieniu chłopca. – Król Elhard zginął kiedy…

– Nie! – Elian wyrwał się z jego uścisku. – On żyje! A ty jesteś podłym kłamcą! Jesteś taki sam jak oni wszyscy! Jak ci co zabili Yearlenę! Jak ten krasnolud, który zostawił mnie w tym okropnym przytułku! Jesteś… – zabrakło mu słów, wstrząsnął nim spazm i nie bacząc na dworskie obyczaje zaczął szlochać. Po chwili ciężko przysiadł na ziemi i objął kolana ramionami.

Miriam lekko popchnął Klarę ku niewielkiej łączce rozciągającej się tuż przy trakcie. Oślica jakby zrozumiała jego intencję bo bez wrodzonego uporu co jej się bardzo rzadko zdarzało ochoczo poczłapała i zaczęła skubać trawę. Starzec usiadł przy chłopcu, którym wciąż targały bolesne spazmy.

– To nieprawda – wyszlochał książę nie podnosząc głowy. – On nie mógł… Nie mógł mnie zostawić. Obiecał, że zawsze przy mnie będzie. Zawsze. Nie mógł…

Miriam objął chłopca ramieniem. Tym razem Elian się nie opierał.

– Przykro mi – powtórzył. – Niestety to prawda, Elianie. To bolesna chwila dla wielu ludzi. Nie tylko ciebie osierocił król Elhard. Nie tylko ciebie…

– Zostawił mnie samego – jęknął Elian. – Najpierw zostawił mnie u Yearleny a teraz… Dlaczego?! – znów krzyknął, ale tym razem w głosie było tyle bólu, że Miriam poczuł zimny skurcz w żołądku.

– Mylisz się Elianie – starzec miał niezwykle kojący głos, lekko głaskał chłopca po głowie. – On nigdy cię nie zostawił. Zawsze był przy tobie. Przecież doskonale o tym wiesz. Musiał powierzyć cię opiece Yearleny dla twojego własnego dobra. Nie mógł ryzykować, że spotka cię jakieś… nieszczęście. Elianie, on żył dla ciebie. Przez całe życie pragnął byś przy nim był. Nie mógł jednak pozwolić sobie na to szczęście bo zbyt mocno cię kochał. Musisz żyć Elianie, dla niego, dla pamięci po swym wspaniałym ojcu. I dla tych wszystkich, którzy nie wyzbyli się nadziei, że ojciec odrodzi się w synu.

– Jacy oni? – Elian znów zaszlochał. – Przecież ja zostałem sam. A tamci… – dreszcze nie pozwoliły mu dokończyć.

– Nie jesteś sam Elianie – odparł Miriam z mocą w głosie. – Wielu ludzi jest gotowych na największe poświęcenia by zapewnić ci bezpieczeństwo. Twój wuj Zygfryd szuka cię od wielu dni. Musimy go odnaleźć zanim…

– Zanim co?! – przerwał mu książę podnosząc głowę i wpatrując się mokrymi od łez oczami w pomarszczoną twarz starca. – Zanim dopadną mnie ci co zabili Yearlenę. Tak? To chciałeś powiedzieć? Myślisz, że ja nic nie rozumiem bo nie jestem jeszcze mężczyzną? Mylisz się. Yearlena wiele mnie nauczyła zanim… – Elian otarł łzy rękawem kurty. – Wiem, że tata robił wszystko dla mojego dobra, ale dlaczego nie mogłem być przy nim? Dlaczego? Dlatego, że jestem następcą tronu? Dlatego, że to ja kiedyś nałożę koronę na głowę? Gdybym miał wybór Miriamie to chciałbym aby mój ojciec urodził się chłopem. Wtedy zawsze bylibyśmy razem. Zawsze! – wykrzyknął.

– Nie wybieramy sobie rodziców, drogi chłopcze. Niestety życie nie jest sprawiedliwe – mruknął starzec podpierając się zdrową ręką. – Ale każdy musi nieść swoje własne brzemię z dumą i pokorą. Nic Elianie nie dzieje się bez powodu. Wszystko ma swoje przyczyny, które niestety nie zawsze są dla nas zrozumiałe. Tobie wyznaczone zostało przeznaczenie, do którego prowadzi bardzo kręta i niebezpieczna droga. Pamiętaj jednak, że zawsze masz jakiś wybór. To ty sam musisz zadecydować o swoim życiu. Elfy powiadają, że nie jest ważny cel tylko droga, która do niego prowadzi. Ale przed przeznaczeniem nie zdołasz zbiec. Możesz tylko zdecydować ile poświęcisz aby się wypełniło.

Po tych słowach zapadło długie milczenie. Elian powoli się uspokajał. Wytarł mokrą od łez twarz i wstał. Miraiam podparł się laską, ta jednak osunęła się w błocie. Chłopak mocno chwycił starca pod ramię.

– Pomogę ci – powiedział spokojnie do Miriama, który z wysiłkiem uniósł się w górę. Gdy stanął przy boku chłopca położył mu dłoń na ramieniu.

– Nie można oszukać swego przeznaczenia, Elianie – starzec otrzepał szaty z błota. – Ale można mu trochę pomóc. Wierzę, że posłuchasz głosu serca i rady starego głupca, i że wybierzesz słuszną drogę. Pamiętaj jednak, że odnaleźć drogę jest dużo łatwiej niż nią podążyć nie wiedząc dokąd cię ona zaprowadzi.

– Za dużo mówisz – w głosie Eliana prócz bólu przebrzmiała nuta podjętej decyzji. – Czas ruszać. Skoro mam być dobrym księciem to muszę jeszcze wiele się nauczyć.

– Już jesteś mądrym księciem, drogi chłopcze – mruknął cicho Miriam tak aby Elian tego nie usłyszał i podszedł do Klary przerywając oślicy ucztę wśród traw.

Nagle wśród okolicznych drzew zawył potępieńczo zimny wiatr. Mokre i przesycone zapachem lasu powietrze uderzyło w Eliana prawie odbierając mu dech.

– Nie ruszaj się! – krzyknął Miriam i wyciągnął w górę dłoń z kosturem. Oczy starca zajaśniały bladym blaskiem a z końca kija wystrzelił w niebo krwawy piorun.

Szara zjawa przypominająca kształtem chmurę pyłu rozpłynęła się w powietrzu pozostawiając po sobie lodowate igiełki, które powoli opadły na gościniec. Kilka z nich uderzyło w twarz Eliana odciskając na niej bolesne, szare plamy.

– To piecze – pisnął chłopak próbując zetrzeć szarą maź z twarzy.

– Nie dotykaj tego! – krzyknął Miriam kierując kostur w stronę chłopca. Tym razem z końca laski wystrzeliło oślepiające światło, które uderzyło w twarz Eliana ciepłym podmuchem słonecznych promieni. Na błotnistej ziemi u stóp księcia wyrosły maleńkie żółte kwiatuszki, które chwiały się na niewidocznym wietrze, trawa zazieleniła się a na okolicznych drzewach pożółkłe już liście przybrały złoty kolor. Miriam opuścił kostur. Elian otworzył oczy i z trudem wciągnął w nozdrza gęste od magii powietrze. Szybko obmacał twarz dłońmi. Szara maź zniknęła bez śladu.

– Co to było? – spytał lękliwie wpatrując się w Miriama.

– To była magia, mój drogi chłopcze – odparł starzec uspokajająco poklepując Klarę, która nerwowo strzygła uszami.

– Ale to coś? To co na mnie spadło? To był jakiś straszny obłok.

– Nie tylko ludzie cię szukają – rzekł Miriam podchodząc do księcia. – Ale to był tylko cień prawdziwych łowców. Nie mamy wiele czasu Elianie. Musimy odnaleźć Zygfryda Gathara, on zabierze cię w bezpieczne miejsce.

– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie – nie ustępował zaciekawiony chłopak. Strach już minął i Elian za wszelką cenę chciał się dowiedzieć czegoś więcej o tej dziwnej zjawie. – Co to coś chciało mi zrobić?

– Chciało cię naznaczyć aby mogli odnaleźć cię łowcy. Ta maź była substancją organiczną, która po wniknięciu w twoje ciało zmieniłaby twoją aurę. To tak jakby wśród płonących na żółto pochodni zapalić jedną z nich czarnym płomieniem wysokim na sto jardów.

– Ale…

– Wystarczy – przerwał mu Miriam. – Więcej wiedzieć nie musisz. Ruszajmy.

– Jesteś magiem?

Miriam westchnął i skinął głową.

– Można tak powiedzieć.

– Uratowałeś mnie przed tym czymś. Dobrze, że dałem ci się odnaleźć. Opowiedz mi…

– Na dzisiaj wystarczy już opowieści. Przed nami jeszcze długa droga książę. Bądź cierpliwy a być może zaspokoję twoją ciekawość. Ale teraz będziemy milczeć.

Elian miał już coś powiedzieć, ale w porę się zreflektował. Muszę zachowywać się jak na księcia przystało. Tego chciałby mój ojciec. Skinął więc głową i bez dalszych pytań ruszył za starcem. W milczeniu szli aż do zmierzchu. Miriam rozumiał jak wiele myśli kotłowało się w głowie chłopca. Kiedy zatrzymali się na niewielkiej polance na popas, rozkulbaczył Klarę i rozpalił małe ognisko. Położył przed Elianem na liściu sałaty papkę z ziół i kawałek koziego sera po czym ułożył się do snu. Książę długo jeszcze siedział zapatrzony w migotliwy blask ognia. Kilkakrotnie tej nocy po policzkach Eliana popłynęły łzy. Gdy gwiazdy zaczęły już blednąć chłopak głośno westchnął, zwinął się w kłębek przy tlącym się ognisku i usnął snem nie przynoszącym ukojenia.

 

***

 

Miriam i Elian nie mogli wiedzieć, że zaledwie dwie mile od miejsca, w którym ułożyli się do snu, w głębi niewielkiej dolinki zwanej przez miejscowych Zielonym Gajem, rozbili obóz rycerze zakonu Ardvent Gathar. Był to jeden z oddziałów, które wyruszyły aby ująć Zygfryda Gathara. Rycerzami przewodził baron Henrry de Fusche, grubas z sumiastym wąsem znany ze ślepego posłuszeństwa wobec Gerona van der Lorna, obecnego Wielkiego Mistrza Zakonu.

– Ulryk! – zawołał baron na swego giermka. Chudy jak patyk chłopak z kędzierzawą grzywą, która ciągle opadała na oczy wyrósł przed de Fusche jakby spod ziemi.

– Mówiłem ci żebyś tego nie robił, nie lubię jak tak pojawiasz się nie wiadomo skąd. Jak jakiś złodziejaszek – warknął baron uderzając chłopaka na odlew w twarz. Giermek był niemową, ale pochodził z zacnego rodu Delvyrów więc baron wziął sobie za punkt honoru by mimo jego kalectwa uczynić z chłopaka porządnego rycerza. – Żeby mi się to więcej nie powtórzyło. Skoro świt ruszamy dalej. Konie mają być gotowe o brzasku. Jak zaśpisz to osobiście cię oćwiczę – burknął złowieszczo wsadzając brudne od kaczego tłuszczu kciuki za pas. – Pamiętaj zakuta pało, że jako przyszły rycerz zakonny musisz nauczyć się co to dyscyplina i posłuszeństwo. Bo to durniu są najważniejsze z rycerskich przywar. Jako twój senior, mogę rozkazać abyś rzucił się głową pod końskie kopyta i biada ci niemowo jak choćby powieka ci drgnie. Zresztą i tak nic nie masz w tym pustym łbie więc żadna to będzie strata. Kara i dyscyplina zrobią z ciebie rycerza. I uwierz mi, że tego nigdy ci nie poskąpię.

De Fusche pogroził pobladłemu chłopakowi nachajką i odszedł w krzaki by ulżyć pęcherzowi. Gdy wrócił przy ledwo tlącym się ognisku siedział już tylko niemy giermek. Rycerze zakonni porozkładali się wokoło paleniska i chrapali w najlepsze. De Fusche pogroził jeszcze giermkowi palcem i z głośnym westchnięciem położył się na sienniku. Z lubością na rozlanej twarzy pociągnął łyk czerwonego wina ze sporego bukłaka. Beknął, pierdnął i po chwili także i on zapadł w głęboki sen. Większy z księżyców przez krasnoludy zwany Ojcem skrył się właśnie za przemykającymi po nocnym niebie chmurami. Drugi, Czerwony Karzeł nie wyjrzał jeszcze spoza cienia starszego brata. Kilka kropli deszczu spadło na uśpiony obóz. Urlyk ziewną i pomyślał, że przynajmniej teraz będzie miał trochę spokoju. Zaczął się zastanawiać czym by tu się zająć aby znowu nie zasnąć. W ciągu ostatnich pięciu dni baron już trzykrotnie przyłapał go na drzemaniu na warcie. I trzykrotnie dostał za to pięć batów. Co za dużo to niezdrowo, przemknęło giermkowi przez myśl. Był ósmym dzieckiem w dwunastoosobowej rodzinie. Ojciec zginął pięć lat temu w wypadzie przeciwko grasantom na tyleryjskim pograniczu. Matka była już słaba i chorowita. Zmarła dwa lata po nim. Rodzeństwem zajęła się najstarsza siostra, która wydała się za barona Henrrego de Fusche. Od dwóch lat Ulryk był giermkiem tego opasłego chama. Pozostali bracia wybrali żywot żołnierzy i najemników. Siostry wyboru nie miały więc de Fusche powydawał je za sąsiadów. Została jeszcze najmłodsza Ester. Ulryk miał już dość takiego życia, ale nic nie mógł zrobić. Baron i tak lał go rzadziej niż siostra. Odrzucił koc z baraniej wełny, którym szczelnie się opatulił i zwinnie wstał. Podszedł do niewielkiego bajora, z którego leniwie wypływał strumyk. Nabrał w dłonie mulistej wody i obmył twarz. Nie usłyszał lekkich kroków ani nie dojrzał pochylonej postaci zachodzącej go z tyłu. Ulryk przeciągnął się i głośno ziewnął. Cienka struna garoty opadła na szyję giermka. Zaskoczony chłopak rzucił się do przodu. Rozpoczął się śmiertelny taniec. Ulryk szamotał się coraz słabiej. Po chwili znieruchomiał a jego bezwładne ciało zawisło w rękach zabójcy, który delikatnie ułożył chłopca przy stawie. Zakapturzona postać szybko i bezszelestnie podbiegła do śpiących. Zabójca wprawnym ruchem jedną ręką zasłonił usta pierwszemu z brzegu ze śpiących rycerzy. W drugiej dłoni zalśnił sztylet, którym ze straszliwą precyzją pchnął swą ofiarę prosto w serce. Powtórzył to ośmiokrotnie i osiem nieruchomych ciał leżało wokół coraz słabiej tlącego się ogniska. Pozostał jeszcze jeden. Nagle gwałtowny podmuch wiatru rozjarzył dogasające ognisko. Szczapa drewna zasyczała i z głośnym trzaskiem pękła w płomieniach.

– Co jest do licha? Ulryk! – warknął rozbudzony de Fusche siadając na sienniku. – Znowu zasnąłeś ty mała szelmo. Już ja cię zaraz… Kto to? – spytał gniewnie baron dostrzegając pochyloną postać.

Zabójca skoczył niewiarygodnie zwinnie i przypadł do rycerza. De Fusche zawył jak potępieniec próbując bezskutecznie chwycić uzbrojoną w sztylet dłoń. Ręka zabójcy opadła trzykrotnie i trzykrotnie baron wydał przenikliwy okrzyk bólu. De Fusche padł na wznak charcząc i plując krwią. Zabójca przyłożył sztylet do skroni ofiary i pchnął. Podczas szamotaniny napastnikowi spadł kaptur. Dogasające płomienie odbiły się krwawym blaskiem na śniadej twarzy nieznajomego. Ostre rysy i spiczaste uszy zdradzały, że jest elfem. Zabójca zwinął długie czarne włosy w kok i ponownie nałożył kaptur na głowę. Znów był tylko niosącą śmierć, zakapturzoną zjawą. Wprawnie przeszukał juki rycerzy zakonnych. Po chwili ze skórzanej torby przytroczonej do siodła barona wyciągnął zwinięty pergamin. Podszedł do ogniska i rozwinął biały papier. Krótko przyglądał się jego zawartości. Szybko zwiną pergamin, wsadził zdobycz pod płaszcz i bezszelestnie zniknął w ponurym gąszczu. W martwych oczach Ulryka odbił się sinym blaskiem zerkający spoza chmur Ojciec. Gdzieś niedaleko zawył wilk. Natychmiast zawtórowały mu inne dzieci nocy. Przestraszone konie zaczęły rżeć i ryć kopytami miękką ziemię. Woń słodkiej, ludzkiej krwi zwabiła też inne drapieżniki. Po chwili przeraźliwy kwik wierzchowców rozproszył ciszę w spowitej mrokiem kniei.

 

***

 

Wiecznie skuta lodem wyżyna Hagaroth dumnie wieńczyła północny kraniec półwyspu Zeveriss leżącego w pradawnej krainie Starszego Ludu, Irrillium Avalln. Zamieszkiwana była przez liczne barbarzyńskie plemiona i hordy orków wiecznie toczące ze sobą zażarte walki. Żyły tu też trole, gryfy, śnieżne mantikory i lodowe smoki choć te ostatnie znane były tylko z legend. Hagaroth ukoronowana była łańcuchem Gór Sinych Szczytów, Kiering ap’Ferig Summier. Za nimi rozciągała się już tylko lodowa pustynia, Giressier av’Jerigg. Barbarzyńcy pochodzący ze śnieżnych plemion zamieszkiwali rozległe jaskinie u podnóża góry Quierwizilieronqier, Szczytu Bogów, najwyższego wzniesienia pasma Kiering ap’Ferig Summier. Irrillium Avalln było ojczyzną wszystkich elfickich narodów choć i tu wiedli oni krwawe boje o przetrwanie. Zamieszkiwały tu pradawne istoty, o których nigdy nawet nie śniło się ludzkim śmiertelnikom. To tu na północy zamieszkiwały Monotahr, szaroskóre elfy, wygnańcy wywodzący się ze Starszego Ludu. Utworzyli oni trzy enklawy rządzone przez trzy najpotężniejsze rody. Y’Gerian, na zachodzie, wśród bezkresnych stepów, Fir’Ashyqur, zamieszkujący Krainę Wiecznych Jezior, Uliezir Kahdr’Veiyto i najpotężniejszy z rodów, Ghar Queigen, na wschodnim wybrzeżu, gdzie magia zdawał się przenikać każdą cząstkę życia.

Ptak o Wielu Twarzach, szaman barbarzyńskiego plemienia Ludzi–Łosi, wyszedł przed oświetloną oliwnymi kadziami grotę. Ubrany był w spodnie z wyprawionej skóry karibu wciągnięte w buty obszyte foczym futrem i grubą kurtę z ubitego zaledwie przed dziesięcioma podróżami słońca śnieżnego niedźwiedzia. Siwe i brudne od tłuszczu włosy rozwiewał mroźny wiatr. Szaman podniósł głowę i spojrzał w czyste, rozgwieżdżone niebo. Mrugające gwiazdy zdawały się wisieć zaledwie na wyciągnięcie ręki. Czerwona zorza polarna zwiastowała jeszcze większe mrozy. Szaman chuchnął w dłonie obłoczkiem pary, ale cieplej mu się od tego nie zrobiło. Wsadził poorane licznymi, rytualnymi bliznami ręce w rękawy kurty. Nadchodziły złe czasy. Czuł to od wielu wędrówek słońca. A raczej od wielu wędrówek księżyców bo blask słoneczny rzadko gościł w tej mroźnej krainie. Ptak o Wielu Twarzach długo wpatrywał się w gwiazdy próbując odczytać z nich wolę bogów swego plemienia. Ale nawet bogowie zdali się czegoś obawiać, żadna z gwiazd nie przemówiła do niego tak jak zwykle działo się po wypiciu naparu z jagód shuru. Szaman pokiwał głową i wrócił do groty. Usiadł ciężko na ogromnej skórze polarnego pustorożca, najpotężniejszego zwierzęcia kopytnego zamieszkującego półwysep Zeveriss. Tańcząca Foka, jego czwarta żona natychmiast przyniosła mężowi parujący sok klonowy. Zdjęła z mężczyzny ciężką kurtę i okryła go wełnianym kocem. Widząc, że jej pan i władca zdaje się być nieobecny duchem cicho wycofała się w kąt jaskini i zajęła się wyszywaniem obrzędowej bluzy męża niewielkimi muszelkami. Tymczasem Ptak o Wielu Twarzach pogrążył się w zadumie. Wypełniająca go pustka napawała starego szamana dziwnym lękiem i obawami o przyszłość swego ludu. Od wielu przejść księżyców nachodziły go niejasne sny. Widział w nich jak jego lud ucieka z krain przodków pędzony przez śnieżne zamiecie, przez nienazwane zło rzucające cień na całą krainę Irrillium Avalln. Widział też jedną z wielu postaci jaką przybierała straszliwa istota z góry Exomonniqus. Tym razem był to Śnieżny Smok. Bestia unosiła się w powietrzu przesłaniając blade światło księżyca i wpatrywała się w człowieka lodowymi oczami. Czuł paraliżujący strach i zarazem fascynację. Jednak najbardziej dziwiło starego szamana to, że potwór starał się mu coś przekazać. Czuł jak zimne spojrzenie Władcy Północy przenikało na wskroś jego myśli. Czuł jak stwór próbował pozostawić mu w pamięci wspomnienia, które nie należały do niego. Wspomnienia czarnowłosego Queei’Kish, Tancerza Śmierci, elfickiego wojownika o wielu życiach, który pojawiał się zawsze gdy nadchodził czas zmian i śnieżnej zawieruchy. Były to przesiąknięte bólem i smutkiem sceny rozpaczy elfa. Szaman widział jak Queei’Kish stracił ukochaną na przełęczy Olsterin. Piękna elfka uciekała przed przerażającą, jakby utkaną z cienia humanoidalną istotą. Czerwone oczy zjawy pulsowały nienawiścią i chęcią mordu. Ptak o Wielu Twarzach zadrżał gdy poczuł emocje tej biednej niewiasty. Lecz mimo strachu poczuł też dumę elfki. Zrozumiał jej niewypowiedzianą odwagę. Gdy ujrzała jak Queei’Kish pada pod ciosami cienistych macek, miast ratować się ucieczką, z pieśnią na ustach rzuciła się na potwora. Dopiero wtedy dostrzegł, że tuż pod szyją zjawy tli się coś rubinowym blaskiem. Elfka pochwyciła to światło w swoje dłonie i natychmiast zamieniła się w popiół. Po przełęczy Olsterin rozniósł się straszliwy krzyk potwora, który zapadł się w sobie a wiatr rozwiał go jakby był tylko dymem z ogniska. Od tego krzyku więdły rośliny, ginęły zwierzęta i padały ptaki. Góra Exomonniqus, w której cieniu rozciągała się przełęcz Krańca Świata zadrżała w posadach. Po niebie rozszedł się grzmot tysiąckroć potężniejszy od wszystkich gromów jakie szaman kiedykolwiek słyszał. A potem nagle zapanowała cisza i spokój. Z nieba powoli zaczęły opadać białe płatki śniegu. Queei’Kish mimo licznych ran doczołgał się do popiołów, które pozostały po jego ukochanej i zrosił je łzami rozpaczy. Wiatr, który wtedy się zerwał, poniósł imię elfki ku przestworzom aby na wieczne czasy przypominało ono o poświęceniu, na które gotowa jest prawdziwa miłość.

Ptak o Wielu Twarzach otrząsnął się z zadumy. Zniknął Śnieżny Smok, zniknął też Queei’Kish. Pozostał jednak śpiew elfki rzucającej się w objęcia śmierci. Sędziwy szaman powoli przechylił czarę z syropem klonowym. Próbował pozbierać niespokojne myśli. To co starał się mu przekazać Duch Pustkowi było niczym pradawne przepowiednie wyroczni Y’ziverin. On jednak nie mógł zrozumieć dlaczego ten, który zawsze prześladował jego lud teraz zwrócił się właśnie do niego o pomoc. Tak, to była prośba o pomoc. Szaman potrząsnął siwą głową. Wielki Ilaziir av’Exomonniqus Kezirr, Duch Zmierzchu Świata, zwrócił się o pomoc do nic nieznaczących mieszkańców północnych pustkowi. Dlaczego? Szaman czuł, że nigdy nie będzie mu dane poznać odpowiedzi na to pytanie. Mógł chociaż spróbować zrozumieć intencje kierujące Śnieżnym Smokiem. Skoro bogowie o nas zapomnieli wysłuchajmy więc próśb ich posłańca – przemknęło mu przez myśl. Szaman podniósł niewielki bębenek wykonany z wygarbowanej skóry lwa morskiego i zaczął na nim wybijać miarowy rytm.

– Ty, który strącasz gwiazdy z nieba – zainkantował pieśń modlitewną.

I przesłaniasz światło życia,

Tchnij w nasze serca iskrę zrozumienia,

I pozwól nam wybaczyć zło wyrządzone przez posłańca przeznaczenia.

Uchwyć nasze słabe myśli i rozpal je ogniem poznania,

By kształt ich przybrał kontury czystego przeświadczenia,

O wyzwaniach jakie rzucasz na śmiertelne istoty.

Ptak o Wielu Twarzach z namaszczeniem odłożył bębenek. Szaman i zarazem Sahem plemienia Ludzi–Łosi poczuł przypływ nadziei. A raczej zobaczył iskierkę nadziei, która mogła rozpalić burzę płomieni. Zobaczył jeszcze raz twarz Queei’Kish. Jego ostre rysy i czarne jak tafla nocnego jeziora oczy. Zobaczył też cień na twarzy elfickiego wojownika. I nagle usłyszał szept północnego wiatru, który wpadł do groty. Poczuł na plecach zimny dotyk nocy i spojrzał ku gwiazdom widocznym w wysokim wejściu do groty. Znów poczuł ciepło wypełniające pustkę jego jestestwa. Bogowie ponownie do niego przemówili. Poznał prawdziwe imię Queei’Kish, najpotężniejszego spośród elfickich wojowników, Tancerza Śmierci. Imię zapomniane już i odrzucone przez jego pobratymców. Imię przeznaczenia i śmierci – Sheer’Ghar.

 

Leave a Reply