Księga I : Wieża Mgieł (Rozdział III. Ostatni bój)

Michał „Shergar” Tronina                                                                                Rozpoczęto pisanie w roku 1999.

 

Almanach Zapomnianych czyli przypowieść o zmierzchu magii.

Księga I : Wieża Mgieł.

Wszystkim elfom i krasnoludom żyjącym wśród nas.


Rozdział III. Ostatni bój.

 

Dzielnica Szczurów w Willsburgu była największym siedliskiem biedoty w całym Mythen, a może i w całym znanym świecie. Ubóstwo, smród, brud i szczury wyzierały tu z każdego zakątka. Opływające fekaliami rynsztoki cuchnęły okropnym fetorem, a klejące się od nieczystości trotuary usłane były brązową breją, którą nawet szczury omijały szerokim łukiem. Żebracy i chorzy gnili żywcem na ulicach, a ich martwe zewłoki obdzierane były w dzień przez ludzi ze szmat, zębów i włosów, które można było sprzedać na pchlim targu. Zaś w nocy porzucone ciała ogryzały szczury i bezdomne psy. Niektórzy powiadają, że nie tylko zwierzęta tam ucztowały. Straż miejska często zamykała osobników podejrzanych o kanibalizm i nekrofilię. Onegdaj głośno były w całym Willsburgu kiedy przyłapano córkę bogatego bankiera na nekrofilii w Szambowisku. Biedna dziewczyna zaraziła się taką ilością chorób, że z jej ciałem spalono dla bezpieczeństwa całą kamienicę. Dzielnica Szczurów była też siedliskiem wszelkich znanych chorób zakaźnych. Począwszy od czerwonki, duru brzusznego, trądu i na czarnej ospie kończąc. Pierwszy wybuch epidemii czarnej ospy w krainach Avar al’Aden zanotowano właśnie w Willsburgu. Oczywiście epicentrum było nie gdzie indziej jak w Szambowisku bo tak właśnie mieszkańcy stolicy najpotężniejszego z ludzkich mocarstw nazywali Dzielnicę Szczurów. Nikt jednak nie raczył pamiętać o tym, że ospa przypłynęła na bezimiennej galerze gdzieś z dalekiego wschodu. To nie było istotne. Istotne było tylko to, że chorych niewolników z galery wyrzucono na bruk w Szambowisku, jak zresztą wszystkie bezużyteczne i cuchnące ludzkie śmieci w Willsburgu. Pandemia ospy miała miejsce zaledwie ćwierć wieku temu. Dlatego też Szambowisko za rządów Guntera Sprawiedliwego, ojca Elharda, otoczone zostało potężną palisadą. Wysoki na sześć jardów mur otaczał dzielnicę szczelnym pierścieniem zespolonych wapnem cegieł, które dość skutecznie zapobiegały niekontrolowanym ucieczkom. Szczyt muru zwieńczony był kłębami kolczastego drutu aby uświadomić beznadziejność próby sforsowania co bardziej zdeterminowanym uciekinierom. Wejść do dzielnicy można było tylko przez dwie dobrze strzeżone bramy – północną zwaną Ostrym Palem i południową zwaną Krzykiem Wisielca. Nazwy te ściśle związane były z karą jaką wymierzali strażnicy każdemu podejrzanemu osobnikowi, który próbował na własną rękę opuścić Szambowsiko. Na szczęście wybuchu epidemii nie odnotowano od prawie dwudziestu lat czyli odkąd Elhard objął tron. Główną przyczyną takiego stanu rzeczy było to, iż król nakazał przeprowadzenie na koszt państwa profilaktycznych deratyzacji i okresowych badań mieszkańców Szambowiska. Dzięki tym zabiegom, wbrew powszechnemu przekonaniu, Dzielnica Szczurów była jednym z najbezpieczniejszych miejsc w Willsburgu. Oczywiście bezpieczna była tylko dla osób potrafiących tu o siebie zadbać czyli przede wszystkim dla jej mieszkańców. Obcy często byli traktowani jak lokalna ciekawostka lub potencjalny obiad.

Ulicą Wiązową, główną arterią komunikacyjną tego zgnitego zakątka miasta zmierzał okryty szarym płaszczem człowiek. Podpierając się mahoniową laską wystukiwał miarowy rytm o sfatygowany bruk. Blada twarz zarośnięta zmierzwioną brodą koloru dojrzałego kasztana nadawała mu wygląd bakałarza. Jednak stalowo–szare oczy były zimne i pozbawione wszelkiego wyrazu. Strażnicy przy bramie bez słowa wyprężyli się na widok przybysza. Mężczyzna pozdrowił żołdaków obojętnym skinięciem głowy i bez obaw przeszedł przez uchylone wrota. Czteroosobowa eskorta składająca się z obwieszonych bronią typów spod ciemnej gwiazdy ubranych w czarne uniformy nie towarzyszyła mu dalej. Mijani przez przybysza mieszkańcy Szambowiska z wyraźnym szacunkiem i lękiem schodzili mu z drogi. Mężczyzna zatrzymał się przed walącą się ruderą tylko tym różniącą się od pozostałych budynków, iż pięła się trzy piętra w górę i jako jedyna w okolicy cieszyła się wszystkimi dachówkami. Mężczyzna wszedł przez bramę na niewielki i zadbany dziedziniec. Dwóch potężnych drabów z pałami wielkości dyszli od wozu natychmiast się przed nim rozstąpiło.

– Jak tam chłopcy, wszystko w porządku? – zagaił cicho brodacz. Mówił z wyraźną chrypką i lekko zaciągał spółgłoski co mogło świadczyć o tym, że mytheński nie jest jego rodzimym językiem.

– Ta, szefie. Wszystko w najlepszym porządeczku – wychrypiał jeden z chłopców uderzając pałą w dłoń wielkości dwóch bochnów chleba. Jego towarzysz ukazał w uśmiechu ostatnie z kilku poczerniałych zębów. – Bracia Nizyccy wrócili. Czekają na górze – zaraportował olbrzym głośno smarkając.

– Wyśmienicie – brodacz rozpoczął mozolną wspinaczkę po schodach. – Niech nikt nam nie przeszkadza – rzucił już spod drzwi frontowych, które usłużnie otworzył mu ten bez zębów.

Drugi z dryblasów, z zapałem skinął głową i zastygł w wyzywającej pozie opierając się na dyszlu. Mężczyzna z wyraźnym trudem wspiął się po schodach na pierwsze piętro. Prawej nogi nie zginał w kolanie. Minął kolejnych dwóch strażników. Ci ubrani byli w jednolite stroje, na które nałożone mieli przeszywnice, przy bokach zwisały długie miecze i sztylety. Służbiście wyprężyli się przed brodaczem. Ten skinął głową i pchnął ciężkie, dębowe drzwi. Wszedł do obszernej sali stanowiącej całkowite przeciwieństwo wyposażenia okolicznych domostw. Mozaika misternie ułożona z różnokolorowych, marmurowych płytek pokryta była grubym dywanem z wielbłądziej wełny. Ściany i sufit wyłożone były cedrową boazerią z drzeworytami przedstawiającymi największe bitwy z ponad dwutysięcznej historii królestwa Mythen i miniatury najpotężniejszych twierdz. Jedynym meblem było ogromne, bukowe biurko z rzeźbionym, dębowym krzesłem obitym czerwonym aksamitem. Przed przepięknym, marmurowym kominkiem stylizowanym na limajski portyk, w którym wesoło buzował bezwonny płomień, stało dwóch mężczyzn średniego wzrostu zawzięcie ogrzewających dłonie. Wyglądali jak bliźniacy z tą tylko różnicą, że jeden z nich zamiast lewej dłoni miał brzydki, stalowy szpikulec. Ubrani byli w ciemne stroje podróżne i wysokie, mocno ubłocone buty do jazdy konnej. Szare płaszcze były mokre i okrutnie sfatygowane. Na dźwięk otwieranych drzwi odwrócili się do brodacza i jednocześnie się przed nim skłonili.

– Witajcie – powiedział Wilhelm Storm i swoim zwyczajem lekko skłonił głowę. – Jakie wieści przynosicie? – zapytał z wyraźną ulgą zasiadając za biurkiem.

– Ulryk i jego najemnicy najprawdopodobniej są martwi – odparł ten bez dłoni. – Zbyt długo nie dawali znaku życia. Cień pilnuje traktów. Zjazd chyba się powiódł bo większość gości Feallana po kilku dniach wysłała do elfa gońców. Tylko Wylgota i Machiawelli trochę się ociągali. Co do chłopaka to wiemy, że zdołał zbiec. Nie wiemy jednak gdzie teraz przebywa.

– Nie dobrze. Feallan pewnie domyślił się, że Ulryk to nasz człowiek – arcyszpieg Mythen przygładził rozczochraną brodę. – Zasłońcie okna – powiedział po chwili wciąż wpatrując się w ogień.

Bracia bez słowa zaciągnęli ciężkie story. Wilhelm z wyraźnym trudem wstał i pokuśtykał w stronę kominka. Przesunął rzeźbioną kolumnę. Portyk odsunął się ukazując kręte schody prowadzące w dół. Jeden z braci, ten ze szpikulcem, wyminął starca, wyciągną z uchwytu palącą się pochodnię i pierwszy zaczął schodzić oświetlając schody. Wilhelm ostrożnie ruszył za nim. Nie lubił tych wyciętych w kamieniu stopni. Już dwa razy miał wątpliwą przyjemność stoczyć się po nich na sam dół. Dlatego teraz jeden z braci szedł przed nim. Dzięki temu Wilhelm dwukrotnie unikną upadku. To dopiero byłaby ironia losu gdyby Regent do Spraw Bezpieczeństwa Wewnętrznego skręcił sobie kark spadając ze schodów prowadzących do jego tajnej pracowni. Ci wszyscy, którzy od kilkudziesięciu lat dybali na jego życie pewnie umarliby ze śmiechu. Drugi z braci Nizicckich poczekał aż kominek zaczął wracać na swoje miejsce po czym zwinnie skoczył w rozświetlany pochodnią mrok. Po około czterdziestu stopniach dotarli do masywnych dębowych drzwi okutych mosiężnymi sztabami. Drzwi pozbawione były zamka jak i zawiasów. Wilhelm przyłożył dłoń do niewielkiego zagłębienia w ścianie i cicho coś wymamrotał. Drzwierza bezszelestnie rozwarły się ukazując jasno oświetloną komnatę. Weszli do obszernej sali, której ściany także wyłożone były ciemną boazerią. Trzy ściany zastawione były regałami uginającymi się od ksiąg, woluminów, inkunabułów i zwojów pożółkłych pergaminów. Na środku komnaty stał sekretarzyk z wygodnym fotelem. Obok mebla przy regale znajdował się mały barek, do którego właśnie skierował swe kroki Wilhelm i napełnił trzy kielichy kryształowo białym trunkiem. Podał swym gościom aromatyczne wino po czym usiadł za sekretarzykiem. Bracia z braku miejsc delektowali się ziołowym wermutem na stojąco. Wilhelm oparł laskę o poręcz fotela zaledwie zamaczając usta.

– Niech mnie zielenica zauroczy jeżeli to nie jest nasz turgon – powiedział z wyrazem błogości na twarzy ten z obiema dłońmi. – Prawda, Blois?

– Turgon i to z południowych Wyżyn Kelgkier – odparł brat lekko stukając kolcem w kielich. – Jak się nie mylę a nie mylę się z pewnością ten wermucik ma sześć wiosenek.

– Doskonale Blois. Jak zwykle jesteś nieomylny – Wilhelm z rezygnacją pokiwał głową. Zawsze gdy gościł braci Nizickich powtarzali ten sam rytuał. Zawsze z innym winem i Blois nigdy jeszcze się nie pomylił. – Niestety muszę wam popsuć nastrój jak i smak turgona.

Blois skrzywił się z udawanym niesmakiem.

– Wiedziałem, że to zbyt piękne abyś częstował nas Wilhelmie darmowym winem i to z naszych rodzinnych stron – odłożył kielich na barek i beztrosko oparł się o regał. Obydwaj bracia mówili z takim samym akcentem co ich gospodarz, a kwoli ścisłości pracodawca. – Niestety nie powiemy ci więcej niż uczyniliśmy to wcześniej. Przybyliśmy zbyt późno choć gnaliśmy bez wytchnienia dwie doby. Worst zajeździł konia i musieliśmy pożyczyć wierzchowca od jakiegoś podchmielonego szlachcica w Aderstadt. Na miejscu zastaliśmy tylko zgliszcza i ślady walki. Yearlena… – Blois lekko się zająknął i spojrzał szybko na Wilhelma, który z napięciem wpatrywał się w swój kielich. – Yearlena nie żyje – dokończył chrząkając. Wiedział, że kiedyś Wilhelma Storma i piękną uzdrowicielkę łączyło coś więcej niż zwykła przyjaźń. – Siepacze Feallana też ponieśli spore straty. Na pobliskiej polanie odnaleźliśmy sześć ciał. Odkryliśmy też ślady chłopca i jeszcze dwa inne tropy. To oni załatwili ludzi Feallana. Prawdopodobnie to z nimi jest teraz Elian. Może Yearlena przeczuwała, że w końcu ich odnajdą i najęła kogoś aby czuwał nad bezpieczeństwem księcia. Tylko to przychodzi mi do głowy.

– Nie wydaje mi się, żeby Yearlena kogokolwiek wynajęła – Wilhelm odłożył kielich i zaczął nerwowo targać brodę. Próbował nie dać po sobie poznać jak bardzo zabolała go wiadomość o śmierci uzdrowicielki. – Tym bardziej, że Elhard kategorycznie jej tego zabronił – gdy wymawiał imię nieżyjącego przyjaciela przez twarz przeszedł mu bolesny skurcz. – To była tajemnica, o której wiedziało tylko kilka osób i tak miało pozostać. Nie dopuściłaby nikogo do chłopca. Biedna Yearlena, nie takiej oczekiwała nagrody za opiekę nad królewskim synem.

– To była jej własna decyzja, Wilhelmie – powiedział spokojnie Blois. – Sama zadecydowała o swoim życiu. Oddała je za księcia a my nie możemy pozwolić by to poświęcenie poszło na marne. Nie możemy też zapomnieć. O niej. I o Elhardzie. Nigdy! – ostatnie słowa Blois prawie wysyczał przez zaciśnięte usta.

– Masz rację Blois. Jak zawsze – Wilhelm spojrzał ze smutkiem przed siebie. – Nie możemy poddawać się emocjom. Nie teraz.

– Nie zawsze jest taki nieomylny – Worst po raz drugi raczył zabrać głos i wymownie spojrzał na metalowy szpikulec. – I nawet on czasami ulega emocjom.

– Zamknij się, Worst – Blois rzucił bratu gniewne spojrzenie. – Nie czas na głupie docinki.

– Wybacz braciszku – Worst uśmiechnął się z kpiną. – Ale jak słucham tych waszych babskich lamentów to…

– Zamilcz, Worst – Wilhelm wbił zimne spojrzenie w twarz młodszego z braci Nizickich. Ten momentalnie zamknął usta. Jednak nie na długo. Po chwili znów je otworzył:

– Wybacz, Wilhelmie – w głosie najemnika zabrzmiała nuta przeprosin choć lekko ironiczny uśmieszek wciąż błądził w kącikach ust. – Chciałem tylko abyście mniej myśleli o sobie… Wszyscy na tej wojnie straciliśmy bliskie sobie osoby. Oni nie chcieliby byśmy się nad nimi użalali. Ani Yearlena, ani tym bardziej Elhard. Pewnie patrzą teraz na nas stamtąd gdziekolwiek teraz są i przeklinają nas za bezczynność.

Blois z rezygnacją machnął szpikulcem a Wilhelm ciężko westchnął. Choć chyba z ulgą.

– Nigdy nie byłeś mówcą, Worst. Ale dziękuję… Masz rację. Najwyższy czas abyśmy podjęli decyzję. Najpierw dokończcie swoją relację. Co z Zygfrydem?

– Był tam dzień przed nami. Ale nie sam. Towarzyszył mu jeszcze jeden jeździec – odparł Blois.

– Tak, to pewnie ten Karl – wtrącił Wilhelm. – Kontynuuj, proszę.

– Odnaleźli polanę i pochowali uzdrowicielkę. Nie ścigali ludzi Feallana. Jeden z tych dwóch, którzy uratowali lub uprowadzili Eliana miał wóz. Dość ciężki jak na mój gust. To chyba kupiec albo kowal. Może krasnolud, oni lubią wozić tyłki w tych swoich pokracznych wehikułach. Tego nie wiemy na pewno. W każdym razie pojechali za nimi. Straciliśmy trop na trakcie do Verdein. Nie było sensu dłużej tam węszyć. Ktoś mógłby na nas zwrócić uwagę a tego przecież nie chcielibyśmy.

– Poza tym na traktach aż roi się od zakonników – dodał Worst dolewając sobie wina. – Spotkaliśmy dwa oddziały. Odwiedziliśmy ich w nocy i ci zakonnicy już nie będą nam bruździć.

– Nie wiem czy dobrze postąpiliście – Wilhelm uderzył dłonią w poręcz fotela, laska osunęła się na miękki dywan. Blois podniósł kij i położył na sekretarzyku. – Brakuje nam tylko żeby ci psychopaci zaczęli coś podejrzewać. Van der Lorn nie jest pierwszym lepszym durniem, może nam przysporzyć sporo kłopotów. Teraz on rządzi w Mythen i jeżeli zechce może nas wykopać aż do Biaary. Z zakonami chwilowo damy sobie spokój.

– Znaleźliśmy to – Blois podał Wilhelmowi zwinięty pergamin. – Myślę, że jednak postąpiliśmy słusznie.

Storm szybko rozwinął papier. Długo wpatrywał się w widniejący na nim rysunek.

– Skąd oni to mają? – spojrzał na braci jakby to właśnie oni znali odpowiedź.

– Przychodzi mi do głowy tylko jedna myśl – Blois przykuł szpikulcem pergamin do sekretarzyka.

– To niemożliwe – Wilhelm spojrzał w oczy najemnika z taką mocą, że Blois przeniósł zmieszane spojrzenie na kielich z winem. – Znam Zygfryda. Wolałby oddać życie niż zdradzić Elharda. To niedorzeczność. To musiał być ktoś z bezpośredniego otoczenia króla. Ktoś zaufany i na tyle kompetentny aby miał dostęp do prywatnych archiwów. I tu masz rację Blois, jest tylko jedna odpowiedź. Fritz Lubowitch, królewski kanclerz.

– Z przyjemnością zajmę się tym skurwysynem – Worstowi aż się oczy zaświeciły. – Od początku wiedziałem, że nie można ufać komuś kto sprzedał własną rodzinę tylko po to aby wkupić się w łaski króla.

– Nie, Worst – Blois spojrzał na brata. – Nie możemy się go pozbyć. Nie teraz.

– Masz rację – Wilhelm skinął głową w zamyśleniu. – Musimy zwalczyć przyczyny a nie skutki. Trzeba odnaleźć źródło, z którego bije skażona woda. Fritz nas do niego zaprowadzi. Zajmę się tym osobiście.

– A jak tam nasz legendarny znajomy? – spytał Blois z dziwnym błyskiem w oku. – Czy coś już wiadomo o tym gdzie go przetrzymują?

– Tak – Wilhelm znów zamoczył usta w wermucie. – O ile można w ogóle mówić w jego sytuacji o bezpieczeństwie to teraz jest mniej zagrożony.

– Co z nim zrobiłeś? – Blois nie dawał za wygraną. – W całym Willsburgu trwa nagonka na zabójcę króla – Worst żachnął się na słowa brata, ale nie przerwał. – Po tym jak całe królestwo obiegła wiadomość, że Elharda zamordował Sheer’Ghar wątpię aby był gdziekolwiek bezpieczny.

– Wiem, dlatego wysłałem go w podróż – odparł zdawkowo Wilhelm. – W bardzo daleką podróż i jeżeli ją przeżyje to dalej już poradzi sobie bez mojej pomocy. Więcej nie mogłem dla niego uczynić.

Przez chwilę zapadło głuche milczenie. Blois wiedział, że Wilhelm Storm na pewno zrobił więcej niż od niego oczekiwano. Wiedział też, że arcyszpieg Mythen w razie zagrożenia nigdy nie pozostawiał swoich ludzi na pastwę losu.

– A co masz dla nas, zwykłych szaraczków? – zapytał Worst z wilczym uśmiechem.

– Rozpoczynamy operację Grom. Zajmijcie się werbunkiem. Dobrze znacie tutejsze szumowiny. I pamiętajcie, mają być najlepsi. Możecie też poprosić kilku starych znajomych o przysługę. Musimy odbudować siatkę pajęczyny zanim K’han uderzy.

– To będzie kosztowało – Blois skrzyżował ręce na piersiach. – I to sporo.

– Wiem – Wilhelm wyciągnął z sekretarzyka dwie pękate sakiewki i rzucił je na stół. – W środku są też cztery weksle na okaziciela. Ale skorzystajcie z nich tylko w nagłej potrzebie. To zabezpieczenie na wypadek gdyby coś mi się stało. Macie też otwarte konto w Królewskim Banku.

Bracia spojrzeli po sobie, ale nic nie odrzekli tylko z powagą skinęli głowami. Worst schował sakiewki.

– Olaf i Jon będą na was czekać w Jöhl, w oberży Pod Pękniętym Katafalkiem. Dajcie też znać Dargothowi żeby wracał – Storm oparł dłonie na poręczach fotela. – Musimy przejąć inicjatywę. Zbyt dużo zależy od naszych poczynań byśmy mogli pozwolić sobie na niewiedzę. To chore przymierze może być większym zagrożeniem niż wojna z Tylerią. Aha i jeszcze jedno. Nie wiecie przypadkiem gdzie jest Miriam?

– Ostatnio był widziany w klasztorze Sióstr Pani Poranka przy trakcie do Verdein. Obżerał się tam ichnią zupą – Blois potarł dłonią podbródek. – Gdy będzie potrzebny to sam się znajdzie. Jak zawsze.

– Tak, oby było jak mówisz – Wilhelm nie wyglądał na przekonanego. Ciężar spoczywającej na jego barkach odpowiedzialności przytłaczał go już zbyt mocno. – Obawiam się, że niedługo wszystko się zmieni i to bynajmniej nie na lepsze.

– Musi mieć ważki powód skoro nie daje znaków życia – Worst starał się choć trochę pocieszyć zmęczonego życiem człowieka.

– Albo nie żyje – tym razem to Blois odegrał rolę tego gorszego brata.

– Ano zobaczymy co nam los przyniesie – Storm przygładził włosy i szybko otrząsną się z przygnębienia. – Wracając do naboru. Na siedzibę przygotowałem zamczysko Gargöth. Tam przeprowadzicie zgrupowanie i szkolenie. Resztę już znacie.

– Bardzo milutkie miejsce wybrałeś – Worst znacząco spojrzał na szpikulec brata. – Nigdy nie zapomnimy co się tam wydarzyło.

– Przepraszam jeżeli wywoła to u niektórych przykre wspomnienia, ale nie można wiecznie uciekać przed przeszłością – Wilhelm starał się mówić rzeczowym tonem. – Poza tym wbrew pozorom to najbezpieczniejsze miejsce jakie mogliśmy obrać za siedzibę. Nikt tam nie zagląda od lat a dolina Ylliver też cieszy się ponurą sławą. Załatwiłem też formalności z elfami. Nikt was nie będzie niepokoił. Tylko pamiętajcie aby trzymać rekrutów krótko. Jeden wybryk i elfy nikogo nie puszczą z życiem.

– Wiesz jak podnieść innych na duchu – Worst westchnął z udawaną rezygnacją. – Kiedy mamy wyruszyć?

– Jeszcze dziś. Daję wam pół roku na przygotowanie rekrutów – Worst podał Bloisowi zwinięty pergamin. – Oddacie to Olafowi kiedy tylko dotrzecie do zamczyska.

– Pół roku – Blois pokiwał głową. – To prawie niemożliwe.

– Wiem, ale tylko prawie niemożliwe. Wierzę w wasze możliwości. Tym bardziej, że w strefie demarkacyjnej już zaczyna szaleć zarzewie wojny. Czas jest naszym największym wrogiem.

– Kogo wyślesz do Arilli? – spytał Worst z bezczelnym uśmiechem spoglądając na brata.

Przez twarz Bloisa przemknął złowrogi cień. Gdy spojrzał na brata w oczach miał błyskawice.

– Nie powinno się rozdzielać rodzeństwa – Storm też się uśmiechnął. Arilla była jedyną kobietą w życiu Bloisa. Jednak oboje byli zbyt podobni do siebie by wytrwać razem dłużej niż kilka dni. – Niech Cień odwiedzi siostrę.

– Ruszajmy więc – Blois skłonił się sztywno Stormowi. – Czas goni nas bardziej niż historie z przeszłości.

– Bywajcie – Wilhelm pozdrowił braci skinieniem dłoni. – I niech bogowie was strzegą.

Worst jak zwykle skłonił się z nonszalancją i po chwili w komnacie pozostał tylko Wilhelm Storm. Arcyszpieg jeszcze raz przeniósł wzrok na przybrudzony pergamin z wizerunkiem Eliana i pogrążył się w zadumie.

 

***

 

Miriam z Elianem oddalali się coraz bardziej na zachód od verdeńskiego traktu. Dzień był piękny. Świat skąpany w złocistych promieniach słońca zdawał się rozkwitać jak pąk róży. Łąki migotały tysiącami barw i falowały niczym niezmierzone oceany Viriizu. Lasy nuciły cichą melodię a ciepły wiatr zanosił pieśń ku błękitnemu niebu. Elian nie dostrzegał otaczającego go piękna i wszechobecnego życia. Pogrążony w myślach wlókł się za Klarą niczym bezwolna kukła. Miriam zdawał się instynktownie wyczuwać rozterki targające młodzieńcem.

– Elianie, tak jak świat budzi się do życia pojony przez wodę i pieszczony przez słońce, tak i ty spróbuj odnaleźć się na nowo w otaczającej cię rzeczywistości – starzec mówił kojącym głosem z błogim uśmiechem na ustach. – Tak jak ryba wyrzucona przez fale i porwana przez przypływ, weź głęboki oddech i żyj. To twój największy dar. Życie – Miriamowi mimochodem przemknęło przez myśl, że życie jest też największym przekleństwem bogów beztrosko żonglujących duszami śmiertelników. Ale tego na głos nie wypowiedział.

Elian zatrzymał się i odwrócił do Miriama.

– Żyj powiadasz – powiedział smutnym choć spokojnym głosem.

Miriam w duszy się uśmiechnął. Chłopak już nie wybuchał, nauczył się panować nad targającymi nim emocjami. Niektóre z wypowiedzi poprzedzał nawet chwilą zastanowienia. A to już coś.

– Żyj – powtórzył Elian ciężko przy tym wzdychając jakby właśnie wydał wyrok na całą ludzkość. – A co z moim ojcem? Czy on miał mniejsze prawo do życia ode mnie? Nawet zwierząt nie zabija się dla przyjemności tylko z potrzeby. A Yearlena? Zginęła aby chronić bezwartościowe życie jakiegoś mazgaja, który mógł tylko ze szlochem patrzeć na to jak umiera. Ale ja nic nie mogłem zrobić. Bałem się Miriamie, okropnie się bałem – starzec przez chwilę myślał, że książę znów się rozpłacze jednak łzy nie popłynęły. – Gdyby nie ten krasnolud… I co? Mam teraz o tym zapomnieć i zachwycać się otaczającym mnie pięknem. Wybacz, ale jakoś nie jestem w nastroju.

– Nie, Elianie – Miriam z powagą pokiwał głową. – Nie możesz o tym zapomnieć. Nigdy. Ale musisz nauczyć się żyć ze świadomością doznanych krzywd. Musisz dalej żyć ze świadomością tego jak bardzo twoi bliscy się dla ciebie poświęcili. To był ich wybór. Sami tego chcieli. Pamiętaj o tym co dla ciebie uczynili a ich nieśmiertelna cząstka zawsze będzie żyć w tobie. I nigdy nie zarzucaj sobie, że cokolwiek tu zawiniłeś. Nigdy! Te wspomnienia nie mogą być brzemieniem, ale siłą, która cię wzmocni i da ci siłę do walki.

– Ale dlaczego? – chłopak bezradnie rozłożył ręce. – Dlaczego oni musieli odejść? Dlaczego świat jest taki… – przez chwilę szukał odpowiedniego słowa. – Podły!

– Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie Elianie – Miriam w zamyśleniu opuścił głowę. – I myślę, że nikt nie zna na nie odpowiedzi. Albo zna ich zbyt wiele. Nie staraj się zrozumieć zawiłości, które przerastają całą ludzką wiedzę. Spróbuj żyć tak abyś nie musiał szukać odpowiedzi na podobne pytania. Niech czyny świadczą o twym dobrym sercu i mężnym ramieniu.

– A skąd przypuszczenia, że mam dobre serce, dziadku? – spytał zadziornie. Denerwowało go to, że tak mało wiedział o świecie i ludziach.

– Chciałbym odpowiedzieć, że widzę to w twoich oczach – Miriam lekko się uśmiechnął. – Ale mogę tylko rzec, że słyszę to w twych słowach.

Zapadło milczenie. Znów ruszyli kamienistym szlakiem wiodącym do Jöhl. Jeszcze przed południem porzucili główny trakt i wybrali okrężną drogę przez kamieniste wzniesienia i porośniętą sosnowymi lasami dolinę. Miriam powiedział, że tak będzie bezpieczniej a Elian nie oponował. Wciąż jeszcze miał przed oczami mroczną zjawę, którą czarodziej unicestwił kilka dni wcześniej.

– A co z tamtymi?

– To znaczy?

– No z wujem Zygfrydem.

– Tak, to prawy człowiek – Miriam poklepał Klarę po szyi, która z zadowoleniem zastrzygła uszami. – Będzie cię szukał dopóki cię nie odnajdzie.

– Lub nie zginie? Prawda? – Elian z goryczą spojrzał na motyle pląsające ponad kwiecistą łąką.

– Tak – przytaknął Miriam. – Zygfryd Gathar nigdy nie zaprzestanie poszukiwań. Ale my trochę mu pomożemy. Stanica, do której zmierzamy leży niedaleko Jöhl a mam przeczucie, że zanim dotrzemy do miasta spotkamy się z twoim wujem.

– Skąd to wiesz? – Elian coraz częściej zastanawiał się ile ten starzec ma lat. Wie tyle, że pewnie z tysiąc.

– Mam przeczucie – odparł z szelmowskim uśmiechem Miriam. – A nos rzadko mnie myli. Poza tym Jöhl jest po Verdein najbliższym miastem więc wcześniej lub później będzie musiał tamtędy przejeżdżać. Biorąc po uwagę tempo naszego marszu to mamy duże szanse na spotkanie.

– A ty Miriamie? – zapytał Elian uważnie obserwując twarz kaleki. – Dlaczego mi pomagasz? Dlaczego mówisz mi te wszystkie rzeczy?

– Bo tego właśnie potrzebujesz – odrzekł bez zastanowienia starzec. – A ja niosę ludziom pomoc i nadzieję. Nie tylko ciało trzeba leczyć Elianie. Dużo groźniejsze bywają choroby dręczące ludzką duszę.

– Kim ty jesteś? – Chłopak nie dawał za wygraną. Złapał Klarę za uzdę i szarpnięciem osadził zmęczone zwierzę. Oślica spojrzała na niego z wdzięcznością i beztrosko zaczęła skubać trawę.

– Jestem twoim przyjacielem, książę – Miriam podniósł głowę i wbił puste oczodoły w twarz Eliana. Chłopca przeszedł zimny dreszcz. – Znałem też twego ojca. Nie! – przerwał mu gwałtownie, gdy Elian otwierał usta by coś rzec. – Wystarczy pytań. Nie mogę powiedzieć więcej niż powinienem lub mógłbyś zrozumieć. Nie mogę też powierzać ci tajemnic, które mogłyby ci zagrozić. Wiedz tylko, że pragnę twego dobra nie mniej niż twoi bliscy. Nie mniej niż twój ojciec czy Yearlena. Kiedyś – dodał z powagą i dziwnym brzmieniem w głosie. – Opowiem ci swoją historię. Ale na wszystko przychodzi odpowiedni czas i miejsce. Teraz jest czas na podróż do Jöhl. Ruszaj Klaro, jak będziesz tak się obżerać to niedługo będę musiał sam nosić nasze juki i jeszcze ciebie na plecach.

Miriam żwawo ruszył przed siebie a oślica chyba zrozumiała naganę bo stuliła uszy, spojrzała z wyrzutem na Eliana jakby mówiła, że to jego wina i powlokła się za swoim panem. Chłopak też dołączył do tego małego orszaku. Długo szli w milczeniu. Teren powoli zaczął się wznosić. Trakt był coraz bardziej kamienisty i jałowy. W oddali zamajaczyły skryte w chmurach szczyty gór.

– Wkraczamy na Wyżynę Loterond – obwieścił Miriam. – Przełęcz, przez którą dalej podążymy zwie się Rubieżą Harpii.

Elian jakby przez chwilę zapomniał o zmartwieniach. Powiódł zaciekawionym spojrzeniem po otaczającej ich okolicy. Rzeczywiście skalisty teren wznosił się uporczywie aż ku widocznym na horyzoncie górom. Od wschodu i północy przełęcz okalały iglaste lasy, od zachodu ciągnęły się szerokie pasma skałek i jarów. Gdzieniegdzie błyszczały w słońcu niewielkie jeziorka. Powietrze było ciepłe i suche. Elian zasłonił oczy dłonią i spojrzał w górę. Wśród przestworzy unosiły się dwa niewielkie punkciki.

– Co to za ptaszyska? – spytał zaciekawiony. Nagle zdał sobie sprawę, że starzec przecież nie widzi. – Ale ze mnie dureń. Przepraszam ja tylko…

– Nie przepraszaj młodzieńcze – Miriam uśmiechnął się i też zadarł głowę do góry. – Prawdopodobnie to orły górskie. Kiedyś było ich tu całkiem sporo. Ale niestety ich pióra i dzioby były zbyt cennymi trofeami dla myśliwych, alchemików, zaklinaczy talizmanów a także zwykłych kupców. Tak, to dość drogie i niezwykle rzadkie ingrediencje. Podobno z utartego orlego dzioba, jagód tess’ieer i liścia bukowca można przyrządzić eliksir przywracający wzrok. Ale uwierz mi na słowo, że to bujda. Sam spróbowałem i jak widzisz wzrok mi się od tego specjalnie nie poprawił. Za to jakie ja wtedy miałem gazy – starzec zaśmiał się i ponownie ruszył kamienistym szlakiem zdając się na swój kostur i wyczucie Klary. – A ta parka to prawdopodobnie jeden z ostatnich egzemplarzy. Ano ludzka głupota nie ustępuje tylko ludzkiej zachłanności i chciwości.

– Dlaczego ta przełęcz tak się nazywa? – spytał chłopak z żalem odrywając wzrok od szybujących orłów. – I co to są te herpie?

– Harpie, Elianie – poprawił go Miriam i zadowolony z pytania zaczął objaśniać. – Ano harpie to stworzenia zrodzone w pradawnych czasach z chaosu i niebytu. Osiągają wielkość dorosłego człowieka. Mają ludzką głowę, kobiecy tors, ogromne skrzydła z szarawymi piórami i pięcioma zadziorami w miejscu gdzie ludzie mają dłonie. A od pasa mają dwie sępie nogi z bardzo nieprzyjemnymi pazurami. Harpie żywią się głównie padliną, ale i świeżyzną nie pogardzą. Szczególnie upodobały sobie ludzkie mięso. Co do etymologii nazwy tej krainy… – Miriam podrapał się po brodzie. – Kiedy na tronie zasiadał twój pra, pradziad Swen Wytrwały a wyżyna Loterond była dziką i bezludną krainą kupcy z północnych krain zaczęli skracać sobie tędy drogę. Rzeczywiście pomysł nie był zły bo oszczędzali w ten sposób prawie tydzień podróży. Nie musieli omijać Żelaznych Gór i trzęsawisk Jigerin a musisz wiedzieć, że onegdaj często, gęsto grasowały tam elfickie komanda. Było to w czasach kiedy ludzie i starszy lud nie specjalnie za sobą przepadali. Jednak kupcy nie długo cieszyli się nowym szlakiem. Podobno trzy okoliczne bandy głównie składające się z byłych skazańców i najemników połączyły się by wyciągnąć łapy po łakomy kąsek. Grasanci byli okrutni i niezwykle przebiegli. Nikogo ze zrabowanych kupców nie zostawiali przy życiu. Dlatego nazwano ich Harpiami. Pewnego razu wąwozem Olbrzymki…

– Dlaczego olbrzymki? – wpadł mu w słowo zasłuchany chłopak.

– Może dałbyś mi skończyć – zganił go Miriam, ale zaraz wrócił do przerwanej opowieści. – A dlaczego to zaraz sam się przekonasz.

Elian nerwowo rozglądał się po okolicy, ale nie dojrzał żadnej olbrzymki czyhającej na jego życie. Jednak dla pewności przysunął się bliżej starca.

– Na czym to ja – Miriam poklepał Klarę po szyi. – Aha… Więc pewnego razu wąwozem Olbrzymki podróżowała liczniejsza niż zwykle karawana kupiecka. Całkiem spora eskorta skutecznie odstraszała bandę z gór. Po zmierzchu gdy kupcy stanęli na nocleg Harpie wywołały lawinę, która spadła na uśpiony obóz. Przeżył tylko jeden najemnik z eskorty i pod osłoną mroku zdołał wydostać się z przełęczy. Dotarł do Gathar i zdał relację miejscowemu grododzierżcy. Jak się okazało kupcy na polecenie samego króla w tajemnicy przewozili dziesięcioletni urobek kopalni diamentów z Zaretchauz do Liemn. Nazajutrz ruszyła cała armia w poszukiwaniu skradzionego skarbu. Jednak zarówno diamenty jak i banda Harpii przepadły bez śladu. Z taką fortuną pewnie rozpoczęli gdzieś nowe, dostatnie życie. Pozostaje tylko nam, zwykłym podatnikom łudzić się nadzieją, że było to życie uczciwe, w co szczerze wątpię.

– Nikt nigdy nie próbował odnaleźć tych skarbów? – zapytał Elian z otwartą buzią.

– Pewnie, że próbowali tylko, że bezskutecznie. W pewnych kręgach – dodał Miriam konspiracyjnym tonem. – Powiada się, że dziwnym zbiegiem okoliczności fortuna Markonellich wzięła swój początek niedługo po tym rabunku wszechczasów. Ale może to tylko złośliwości nieżyczliwych albo zwyczajny przypadek. Któż to wie…

– Co to za rodzina Markonellich? – Elianowi aż błyszczały oczy. Już wyobrażał sobie jak utrudzony, z mieczem w ręku odnajduje w zasypanym kanionie górę drogocennych kamieni.

– Obecnie Gustaw Markonelli jest głową zakonu Słońca Verteny, najbogatszego i najbardziej wpływowego ugrupowania religijno–militarnego w Aspenii.

– To pewnie jego pra, pradziad był przywódcą tych Harpii – chłopak kopnął niewielki kamyk, który potoczył się po piaszczystym zboczu wywołując maleńką lawinę. – Fajnie byłoby być w takiej bandzie – mruknął pod nosem niestety na tyle głośno, że usłyszał to Miriam.

– Tak, to całkiem niezły pomysł – Miriam z przesadną powagą pokiwał głową. – Załóżmy bandę. Będziemy palić, plądrować i gwał… – starzec na szczęście w porę się zreflektował. –To znaczy siać spustoszenie wśród kupców i stróżów prawa. Szczególnie ja będę postrachem pogranicza. Ślepy i do tego na oślicy!

Obydwaj roześmiali się na taki prospekt. Miriam pomyślał, że pierwszy raz słyszy szczery i radosny śmiech Eliana. A echo poniosło ich radość ku odległym wzgórzom i zielonym halom. Przeszli jeszcze pół mili przekomarzając się i snując banickie plany, w których prym wiódł Elian gdy w końcu stanęli u wlotu do kanionu, który rozszerzał się stopniowo w szeroki na pięćdziesiąt jardów wąwóz. W jego najszerszym miejscu wznosiła się potężna, owalna skała piaskowca mieniącego się w złotych promieniach słońca kryształkami minerałów. Skała rzeczywiście przypominała olbrzymią kobietę jakby stojącą na straży przełęczy. Chłopak przystanął wpatrzony w ten potężny monolit i westchną z zachwytem:

– Piękna – szepnął. – Kto ją wyrzeźbił?

– Natura, młodzieńcze – odparł Miriam domyślając się o co pyta. – Natura i czas. Wieki, ba tysiące lat, wiatry i deszcze kształtowały tę skałę. I jak słyszę na tobie też Olbrzymka wywarła spore wrażenie. Żadna żywa istota nie stworzyłaby tak wspaniałego postumentu ludzkiej wielkości i kruchości zarazem. Uwierz mi, że wystarczyłoby kilka dobrze wymierzonych uderzeń kafara aby to arcydzieło rozprysło się w proch. Erozja i promienie słoneczne powoli degradują Olbrzymkę. A ponieważ nie jest to lita skała, tylko zlepek piaskowca i kruszców więc jest to dość wątły pomnik przyrody.

Miriam śmiało zagłębił się w wąwóz.

– Piękna – mruknął Elian pełen podziwu dla artyzmu natury i wiedzy starca.

Po kilku stajaniach prawie pionowe ściany przeszły w poszarpane skałki i ziejące niewielkimi kraterami kamieniste wądoły porośnięte limbami i karłowatymi krzewami parzytników. Sam wąwóz zaczął zwężać się do środka przechodząc w wysoki jar. Słońce powoli osuwało się ku zachodowi.

– Czas stanąć na nocleg, młodzieńcze – powiedział Miriam zatrzymując się i rozkulbaczając Klarę. – Rozejrzyj się za chrustem. Tylko uważaj na cierniówkę. To taka roślina z różowymi kwiatkami i kolcami – wyjaśnił uwiązując oślicy worek z obrokiem na szyi. – Jest niezwykle jadowita. Paraliżuje układ nerwowy i prowadzi do niewydolności płuc.

Elian nie za bardzo wiedział co to jest układ nerwowy, ale poważnie przytaknął głową i zaczął rozglądać się za suszkami. Nagle od strony Olbrzymki doszedł ich cichy stukot. Klara nastawiła długich uszu i ostrzegawczo zaparskała.

– Słyszę moja droga – mruknął Miriam uspokajająco poklepując oślicę po szyi. – Ano będziemy mieli gości na kolacji – rzekł do Eliana, który właśnie wrócił z naręczem chrustu i kieszeniami wypchanymi szyszkami.

– Kto to? – zapytał chłopak z wyraźnym lękiem upuszczając drewno.

– Nie wiem – starzec jakby w zadumie zmarszczył czoło. – Konie są podkute, bo słychać metaliczny pogłos. Więc to nie elfy. Tętent jest dość szybki i nieregularny. Pewnie jakaś kawalkada jeźdźców. Może to oddział zwiadowczy albo grupa przeszukiwaczy. Albo… – Miriam głośno wciągnął powietrze jakby starając się wyniuchać unoszące się w ciepłym powiewie zagrożenie. – Lepiej ukryj się w załomie skalnym. Jest ich tu sporo.

– Ale…

– Chociaż raz posłuchaj starca, który wie co mówi – zdecydowanie w głosie Miriama zabrzmiało jak uderzenie bicza. Elian zadrżał. – To mogą być twoi prześladowcy. Weź bukłak z wodą i wędzone mięso – wskazał na juki leżące przy skalnej ścianie. Chłopak z ociąganiem wypełnił polecenie. – Dobrze. Teraz znajdź półkę skalną. Co najmniej dziesięć stóp nad ziemią bo mogą cię dostrzec z siodeł. Pamiętaj choćby nie wiem co się działo nie wyściubiaj stamtąd nosa. Zrozumiałeś?

– Tak – odparł cicho Elian zwinnie gramoląc się po kamieniach.

– Połóż się w zagłębieniu i czekaj. Niedługo zapadnie zmrok. Gdyby… Gdyby coś mi się stało udasz się dalej w głąb wąwozu sam. U wylotu rozciąga się puszcza. Prowadzi do niej dawny trakt elfów. Powinien jeszcze być przejezdny. Podążysz nim. Po trzech dniach powinieneś stanąć w Jöhl. Tam odszukaj Olafa Katerbacka w oberży Pod Pękniętym Katafalkiem. On ci pomoże. Zapamiętałeś?

– Tak, ale…

– Nie ma żadnego, ale – przerwał mu Miriam i jak gdyby nic zabrał się do rozpalanie ognia i przyrządzania posiłku. – Pamiętaj, Olaf Katerback. A teraz sza.

Miriam bez pośpiechu przeszukał juki. Wyjął kilka małych woreczków i bukłak z wodą po czym rozpalił niewielkie ognisko i postawił przy nim żeliwny garnek, który napełnił wodą. Zanim woda zaczęła wrzeć napoił oślicę i podrzucił jej trochę obroku. Wrzucił do dymiącego gara garść ziół i kilka pasków suszonego mięsa. Elian obserwował ze swojej kryjówki poczynania starca i nie mógł wyjść z podziwu na widok jego spokoju. Poza tym zapach ziół wzmógł w nim apetyt. Szybko pogrzebał w worku i wyjął suszone jabłko. Bezwzględnie zatopił w nim zęby i powoli zaczął przeżuwać słodki owoc. Chociaż tak mógł odreagować lęk przed niewiadomym. Tymczasem Miriam zamaszyście mieszał w garze wywar coś przy tym mrucząc. Tętent końskich kopyt niósł się wąwozem niczym grzmot burzy. Klara przestała przeżuwać obrok i niespokojnie zastrzygła uszami. Miriam podszedł do oślicy i uspokajająco poklepał zwierzę po szyi.

– Sporo ich moja droga – mruknął wsłuchując się w zbliżający się grzmot kopyt.

Jakby na potwierdzenie tych słów oślica zaparskała i podrzuciła łeb.

– Zachowuj się Klaro – zganił ją Miriam podnosząc oparty o juki kostur. – Będziemy mieli gości i obawiam się, że niezbyt mile widzianych. Pozostaje nam tylko mieć nadzieję, że nie gustują w salami – zakończył z przekorą w głosie.

Nie minęły dwie modlitwy gdy spoza skalnego załomu wyłonili się jeźdźcy. Elian na ich widok zadrżał i przylgnął do skały jakby chciał się w nią wtopić. Miriam zwrócił się ku przybyszom twarzą i zaczął ostentacyjnie stukać przed sobą kosturem tak aby nawet wioskowy głupek zorientował się, że ma do czynienia ze ślepcem.

– Bądźcie pozdrowieni – powiedział gdy poczuł na twarzy smrodliwy oddech konia. Odór był tak straszny, że pomyślał, iż wierzchowiec stoi odwrócony do niego tyłem.

– Sam tu jesteś, dziadygo? – warknął chrapliwy głos.

– Ano sam, panie – odparł usłużnie Miriam opierając się na kosturze. – Jako ten palec. Chociaż nie do końca to prawda – sprostował. – Oto moja wierna towarzyszka niedoli, Klara. Wielce jesteśmy radzi na spotkanie z uczciwymi ludźmi. Jam ślepy a ona głucha toć się wzajemnie uzupełniamy – rzekł z udawaną pokorą.

– A skąd podejrzenie żeśmy porządni? – zachrypiał jeździec i kopnął Miriam w pierś tak, że starzec przewrócił się na swój kostur. Pozostali jeźdźcy ryknęli śmiechem.

Miriam z wyraźnym trudem wstał i zacisnął trzęsące się dłonie na kiju.

– Ano stąd panie, że nie rozjechaliście biednego żebraka ino wskazaliście mu odpowiednie miejsce na tym łez padole – odparł bez lęku. – A to rzadka u ludzi przywara w dzisiejszych czasach.

Tym razem ten, który go kopnął parsknął krótkim śmiechem.

– Bystryś dziadku i jak widzę nie w ciemię bity – powiedział i łaskawie najechał starca koniem tak, że Miriam o mało co znowu nie wylądował na skalistej ziemi. – Ślepyś, ale widzę, że słuch masz dobry. Nie przejeżdżał tu aby kto?

– Nie, panie – odparł Miriam sapiąc z wysiłku. Podparł się na kosturze, ale widać było, że umęczone ciało bardzo odczuło upadek.

Elian bezsilnie zacisnął pięści. Podłe gadziny – przemknęło mu przez myśl. – Potrafią walczyć tylko ze schorowanymi starcami i z dziećmi. Jeszcze raz przyjrzał się jeźdźcom. Już wcześniej ich policzył. Było ich dwunastu. Ten, który przewrócił Miriama nosił lekką zbroję płytową i dosiadał potężnego siwka z bogatym kropieżcem. Reszta jeźdźców z pocztu nosiła kolczugi, basinety i szare płaszcze. Wszyscy obwieszeni też byli mieczami i sztyletami. Kilku miało zawieszone przy siodłach lekkie kusze.

– Jam jest Godfrey Lichten – rycerz z dumą wypluł swoje imię. – Paladyn zakonu Pieczęci. Szukam niebezpiecznego zbiega i jeżeli coś przede mną zatajasz łazęgo to porachuję ci wszystkie kości. Czy to jasne?

– Tak, panie – Miriam skłonił się z szacunkiem przed rycerzem. – Nie słyszałem nikogo odkąd podróżuję przez wyżynę. Czyli dwie niedziele z okładem.

– Oby dziadygo. Oby – odparł przez zaciśnięte zęby paladyn zakonu Pieczęci i znów kopnął Miariama w pierś.

Tym razem starzec podnosił się o wiele dłużej.

– Willford! – ryknął rycerz na co jeden z ludzi podjechał i z pokorą pochylił głowę.

– Staniem tu na noc – powiedział paladyn z sapnięciem zsiadając z wierzchowca. – Przeszukaj juki tego łazęgi.

Jeździec bez słowa zeskoczył z konia i rzucił cugle swemu towarzyszowi, który zajął się wierzchowcem a także rumakiem rycerza. Pozostali jeźdźcy pozsiadali z koni i zaczęli krzątać się po obozowisku. Elian znów wtulił się w zimną skałę.

Willford wysypał w blasku ogniska zawartość juków Miriama.

– Nie ma tu nic prócz smrodu i pcheł – zwrócił się do rycerza.

Godfrey Litchen skinął głową i zbliżył się do słaniającego się na nogach kaleki.

– Dobrze staruchu – powiedział wycierając buty o jego płaszcz. – Jeszcze trochę pożyjesz. Znaj łaskę pana – zaśmiał się i dodał z ironią. – Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, że będziemy tu obozować?

– Ależ gdzieżbym śmiał…

Miriam nie dokończył. Rycerz pchnął go na oślicę z taką siłą, że starzec wylądował pod brzuchem zwierzęcia.

– Trzymaj się z dala śmierdzielu bo nam konie ochwacisz i zabierz ze sobą to bydlę – Godfrey podszedł do ogniska i z podejrzliwością na twarzy powąchał gotujący się wywar.

Miriam z trudem podniósł się z ziemi. Wierna Klara podparła go głową. Oboje ruszyli pod skałę, na której ukrył się Elian. Starzec ciężko osunął się na ziemię. Przez chwilę nasłuchiwał. Gdy był pewien, że nikt nie zwraca na niego uwagi zaczął cicho szeptać. Nie mógł użyć magii ofensywnej bo zaraz zwaliliby mu się na głowę Szarzy Magowie. Mógł jednak choć trochę ukoić rozlewający się po całym ciele ból. Od czasów stłumienia powstania czarodziei, czyli od ponad trzystu lat, organizacja ta strzegła aby nikt w krainach Avar al’Aden nie używał magii. Szarzy Magowie za sprawą akceleratora cząsteczek mocy potrafili wysondować nawet niewielkie wyładowanie energii i reagowali błyskawicznie. Kara za używanie magii była zawsze taka sama. Śmierć. Jednak Szarzy Magowie często łapali nielegalnych adeptów magii żywcem. Tortury, którym poddawali tych nieszczęśników były straszne. Kiedy więzień był już dla nich bezużyteczny zostawał zamieniany w mitera, bezwolną istotę całkowicie podporządkowaną woli magów lub był publicznie palony na stosie jako przestroga dla innych.

Jeźdźcy sprawnie rozbili obóz wokół ogniska. Dwóch z nich odprowadziło konie w głąb wąwozu gdzie biło z ziemi niewielkie źródełko rozlewające się w sporą kałużę rdzawej wody. Rosła tam też charakterystyczna dla tego regionu żółta trawa gassu. Zakonnicy związali wszystkie konie razem za pomocą jednego powroza i zasiedli przy ogniu. Mrok powoli sączył się w głąb wąwozu okrywając coraz to dłuższymi cieniami zbocza ścian. Na niebie zamigotały pierwsze gwiazdy. Ponad górskie szczyty wzniósł się dumnie Czerwony Karzeł. Mimo, iż jego starszego brata nie było widać noc była niezwykle jasna. Podczas gdy zakonnicy posilali się w ciszy solonym mięsem i polewką Godfrey z Willfordem raczyli zaszczycić Miriama kolejną wizytą.

– Cóż to dziadku – zaczął na pozór uprzejmie rycerz stając w niedbałej pozie przed starcem. Willford stanął tuż za swym panem. – Stronisz od uczciwych ludzi? – ostatnie słowa paladyn zakonu Pieczęci wypowiedział z ironią i zjadliwą złośliwością. Twarz Willforda pozostawała niewzruszona tylko w ciemnych oczach czaiła się bezlitosna obietnica.

– Nie, panie – odparł spokojnie Miriam zwracając niewidome oblicze w stronę głosu. – Nie ja stronię od uczciwości tylko nie zawsze uczciwość jest cnotą.

– A cóż to za głębokie słowa w ustach takiego obszarpanego włóczęgi? – zapytał rycerz uniesioną dłonią powstrzymując nogę Willforda przed kopnięciem.

– To, panie, że patrząc na powierzchnię wody nie da się z niej wyczytać zali ona głęboka, płytka, zali czysta czy też… brudna.

– Widzę, żeś chyba ominął się z powołaniem łazęgo – warknął przez zaciśnięte usta Godfrey tym razem nie powstrzymując kopnięcia Willforda. Miriam jęknął, ale nie odwrócił twarzy.

– Powinieneś zostać kaznodzieją albo jakim innym złodziejem ludzkich dusz – paladyn oparł się o skałę i od niechcenia kopnął kostur Miriama. – A dokąd to zmierzasz mędrcze? – rzucił z drwiną.

– Ano tam gdzie schorowane nogi i Klara poniosą – odparł oględnie Miriam. Powoli zaczynała ogarniać go złość. Złość na siebie, że jest taki bezradny. Nie mógł posłużyć się magią gdyż nie chciał narazić się na wykrycie przez Szarych Magów ani tym bardziej narażać na niebezpieczeństwo Eliana. Stary ze mnie dureń, że jeszcze wierzę w ludzi – przemknęło mu przez myśl. Niestety Willford raczył przywrócić go do rzeczywistości następnym kopniakiem. Tym razem wymierzył z chirurgiczną precyzją w kolano. Miriama przeszył tępy ból zdwojony przez artretyzm i podagrę. Ale tylko syknął. Nie dam tym zwierzętom satysfakcji – pomyślał i znów hardo podniósł głowę w stronę Godfreya.

– Niezbyt skoryś do rozmowy – warknął paladyn i uderzył Miriama wierzchem dłoni w twarz. – Mów co tu robisz staruchu bo Willford policzy ci wszystkie kości. A uwierz mi, że on bardzo lubi swoją pracę.

Willford bez słowa zbliżył się do Miriama i kopnął kalekę w krocze. Tym razem starzec mimo najszczerszych chęci zawył z bólu i upadł na bok. Klara nerwowo zaparskała. Elian przytulony do zimnej skały zacisnął do krwi usta. Po policzkach popłynęły łzy bezradności. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego ludzie tak traktują innych tylko dlatego, że są bezbronni i słabsi? Gniew wzbierał w nim niczym górski strumień po zimowych roztopach. Z niemym wyrzutem uderzył pięścią w twardą skałę. Kilka kamyczków posypało się w dół. Elian zamarł w bezruchu sparaliżowany nagłym strachem. Jeden z odprysków, które stoczyły się z grani uderzył pochylonego nad Miriamem Willforda w ucho. Po szyi oprawcy pociekła stróżka krwi a on sam wyprężył się niczym struna przykładając ze zdumieniem dłoń do rany. Przez chwilę z dziwnym błyskiem w oczach oglądał czerwoną od krwi rękę. Bez słowa spojrzał na Godfreya i ruchem głowy wskazał na znajdującą się nad nimi skalną półkę. Rycerz odszedł od skały i uważnie zlustrował zagłębienie, w którym leżał Elian.

– Zdaje się, że nasz przemądrzały kaleka nie jest sam – powiedział spokojnie do Willforda i krzyknął do swoich ludzi. – Chyżo dwóch do mnie. Z pochodniami i kuszami. Zapolujemy na nocnego ptaszka.

Willford próbował wspiąć się na grań, ale gdy uczepił się palcami skalnej półki nagle spadł na niego jakiś kształt. Oprawca upadł głucho na ziemię i uderzył głową o skalny występ. Ciałem knechta wstrząsnął krótki spazm po czym Willford dziwnie zwiotczał. Elian błyskawicznie poderwał się na nogi niczym zaszczuty żbik i w ostatniej chwili zdołał zasłonić się ręką przed uderzeniem ciężkiego buta. Ostroga rozcięła mu kubrak a siła ciosu rzuciła na wciąż pojękującego Miriama. Nadbiegło dwóch zakonników z pochodniami. Pozostali otoczyli rycerza ciasnym półkolem. Godfrey pochylił się nad ciałem swego giermka. Willford leżał z otwartymi oczami wbijając nieruchome spojrzenie martwych oczu w rozgwieżdżone niebo. Głowę miał nienaturalnie wykręconą do tyłu.

– Zapłacisz mi za to sukinsynie! – ryknął rycerz wyszarpując miecz z pochwy. – Brać go żywcem i związać. Obejrzymy sobie tego ptaszka przy ogniu a starca i tę jego kobyłę zarżnąć.

Trzech knechtów zbliżyło się z obnażonymi mieczami do Miriama i oślicy. Dwóch zajęło się krepowaniem szamoczącego się Eliana. Nagle od strony wylotu wąwozu rozległ się tętent koni. Godfrey błyskawicznie odwrócił się w tamtą stronę. W oka mgnieniu zapomniał o swoich ofiarach.

– Czterech do koni – krzyknął. – Reszta zastawić drogę kordonem!

Zakonnicy sprawnie rozsypali się po obozowisku. Widać było, że to karni i zaprawieni w bojach żołnierze. W świetle księżyca błysnęły wyciągane miecze. Czterech podbiegło do zaniepokojonych wierzchowców i krzycząc na boczące się zwierzęta zaczęli przecinać krępujące je rzemienie.

Przytłumiony grzmot zbliżał się niczym wiatr szalejący wśród skał. Po chwili nie trwającej dłużej niż kilka uderzeń serca spoza skalnego załomu wypadło dwóch jeźdźców. Godfreyowi wystarczył jeden rzut oka aby zorientować się dlaczego tak późno usłyszał pędzące konie. Podkute kopyta zwierząt owinięte były grubym płótnem.

– Brać ich! – ryknął paladyn zakonu Pieczęci i zwinnie wskoczył na swego ogiera.

Dwaj zakuci w ciężkie zbroje jeźdźcy rozbili w pył ludzką barykadę. Trzech z ludzi Godfreya zginęło pod kopytami, trzech pozostałych padło od szybkich jak błyskawica ciosów mieczy.

Elian z nadzieją spojrzał na scenę rozgrywającej się w wąwozie bitwy. Jeden z jeźdźców nosił na głowie hełm z piórami w kształcie kruczych skrzydeł. Jego koń był narowisty przez co rycerz musiał cały czas osłaniać się małą tarczką przypiętą do ramienia przed ciosami dwóch pozostałych przy życiu knechtów. Miecz brzęczał cicho przy parowaniu ciosów napastników. Drugi z jeźdźców był bez hełmu. Na widok jego twarzy oczy Eliana zaszły łzami. Znał tę twarz, twarz z przeszłości, o której prawie już zapomniał. Twarz tak podobną do oblicza jego ojca.

– Zygfryd – szepnął jakby z obawą, że to tylko sen i że głośne słowa mogą go rozwiać niczym podmuch wiatru poranną mgłę.

Rzeczywiście był to Wielki Mistrz zakonu Ardvent Gathar. Zygfryd już wcześniej zmiótł koncerzem dwóch knechtów i runął niczym burza na siedzącego w siodle Godfreya. Paladyn w ostatniej chwili przylgną do szyi rumaka i dwuręczny miecz ze świstem rozciął powietrze zaledwie o kilka cali ponad głową. Zygfryd ostro zawrócił konia, wierzchowiec prawie zarył zadem w skalistej ziemi. Posypały się skry spod kopyt. Z płótna pozostały już tylko strzępy materiału. Zygfryd znów zaszarżował. Tym razem poszedł do zwarcia. Godfrey zdążył zastawić się mieczem. Jego koń aż się cofnął pod siłą uderzenia. Zabrzęczała stal. Zygfryd obrócił się szybko w siodle i wykorzystując siłę bezwładności miecza ciął od dołu. Tym razem Godfrey tylko nieudolnie plasnął płazem miecza w koncerz Zygfryda. Potężne ostrze odcięło lewą rękę paladyna. Godfrey patrzył z niedowierzaniem na sterczący tuż pod barkiem kikut i zwalił się ciężko na ziemię. Ogier Zygfryda zatańczył. Trzasnęły miażdżone kości czaszki. Zygfryd zwrócił konia ku pozostałym przy życiu knechtom. A czas był już ku temu najwyższy. Trzech z nich dosiadło wierzchowców i spinając biedne zwierzęta ostrogami ruszyli w stronę rycerza z furią wywijając mieczami. Czwarty zaplątał się w linę i jeden ze spłoszonych koni powlókł pechowca w głąb kanionu. Pełen bólu krzyk utonął w bitewnej wrzawie. Zygfryd kątem oka spojrzał na Karla. Młody rycerz zdołał już zapanować nad ogierem. Odbił cios jednego z napastników i naparł na niego wierzchowcem przewracając ciurę na ziemię. Bojowy rumak dokończył dzieła. Drugi z knechtów widząc śmierć towarzysza i leżącego w kałuży krwi Godfreya opuścił broń. Było już jednak za późno. Karl nie zdołał zatrzymać klingi miecza rozcinającej ze świstem powietrze. Młody rycerz spiął rumaka i pognał na pomoc mistrzowi. Tymczasem Zygfryd spokojnie czekał na napastników. Gdy byli od niego zaledwie o długość konia spiął rumaka tak by ten stanął dęba i uderzył szerokim półkolem, płazem miecza aby ten nie ugrzązł w ciele żadnego z przeciwników. Jeden z knechtów wyleciał wysadzony z siodła niczym pocisk wystrzelony z katapulty. Pozostali dwaj nie podjęli walki. Minęli Zygfryda i pechowo wpadli na Karla. Młody rycerz szybko ciął dwa razy. Dwa martwe ciała powoli zsunęły się z koni. W wąwozie nastała głucha cisza przerywana jedynie oddalającym się tętentem koni i parskaniem przestraszonej Klary.

Tymczasem Elian pomógł wstać sponiewieranemu Miriamowi. Zygfryd zeskoczył z konia i podbiegł do chłopca. Mocno go uściskał. Miriam stanął z boku opierając się na kosturze, który wcześniej podał mu książę.

– Wreszcie, Elianie. Nareszcie – wychrypiał wzruszony Zygfryd. Chłopiec przytulił się do wuja i bezwiednie zaczął płakać. Całą siłą woli próbował powstrzymać łzy, ale ból i radość były silniejsze. Łzy płynęły niczym wezbrane górskie strumienie na wiosnę. Długo trwali w uścisku. Zygfryd czule gładził bratanka po głowie. Po chwili delikatnie choć stanowczo odsunął go od siebie. Spojrzał na chłopca zdrowym okiem. Nie mógł ukryć błysku wzruszenia i miłości. Ale było to też dumne spojrzenie królewskiego brata.

– Obetrzyj łzy, książę – powiedział z lekkim uśmiechem wierzchem dłoni ocierając policzek Eliana. – Nie godzi się by przyszły król Mythen okazywał słabość w obecności swych poddanych.

Zawstydzony Elian skinął głową i posłusznie otarł oczy brudnym rękawem kubraka rozmazując przy tym kurz na twarz.

– Długo cię szukaliśmy, książę – odezwał się Zygfryd zmienionym przez wzruszenie głosem. – Kiedy ostatnio cię widziałem biegałeś za kurami w podartych portkach. Wyrosłeś chłopcze, wyrosłeś. Twój ojciec… – na chwilę głos mu stężał. Popatrzył smutno na Eliana. Książę z powagą skinął głową.

– Wiem, wuju – głos Eliana był poważny i przepełniony bólem. – Może teraz jest znów szczęśliwy u boku mamy – wyszeptał ze smutkiem.

– Twój ojciec byłby z ciebie dumny – rzekł z mocą Zygfryd i ponownie przytulił chłopca do siebie aby ten nie zobaczył łzy spływającej po pooranej bliznami twarzy.

– Mówią, że góra z górą się nie zejdzie – powiedział Miriam z wyraźną ulgą w głosie. – Ale człowiek z człowiekiem czasem.

– Kim jesteś? – zapytał Zygfryd odwracając się w stronę niewidomego starca i jednocześnie kładąc rękę na ramieniu Eliana. – Komu mam dziękować za pomoc okazaną królewskiemu spadkobiercy?

– Jestem Miriam, panie – odparł starzec i lekko skłonił głowę przed rycerzem. – Wielki to zaszczyt dla mnie stanąć przed obliczem Wielkiego Mistrza zakonu Ardvent Gathar.

– Tak, jam jest Zygfryd Gathar – odparł uważnie przypatrując się kalece. – Wdzięcznym ci za to coś uczynił. Ten czyn nigdy nie zostanie ci zapomniany.

Miriam podniósł niewidzące oczy na Zygfryda.

– Pamięć o ludzkich czynach przemija wraz z tymi, którzy przechowują ją w swych sercach – powiedział z goryczą w głosie. – Nie pozwólmy aby pamięć o wielkim Elhardzie przeminęła wraz ze śmiercią jego jedynego syna.

– Prawdę rzeczesz, starcze. Prawdę jedyną i niezaprzeczalną – Zygfryd uważniej przyjrzał się kalece. Przez czoło przemknął mu cień zadumy. – Czy myśmy się już aby nie spotkali? Na trakcie do Verdein.

– Tak, panie. To byłem ja – odparł z uśmiechem Miriam. – A wyście bardzo się spieszyli aby odnaleźć to co w końcu was odnalazło. Chociaż bez waszej pomocy… – starzec nie dokończył. Nie mówiąc nic więcej podszedł do Klary. Zaczął uspokajać oślicę czułym szeptem.

– Dziwny to człek – mrukną Zygfryd kiwając głową. – Choć prawy. Karl – zwrócił się do młodego rycerza, który wciąż stał przy koniach. – Podejdź proszę. I poznaj mego bratanka.

Karl zdjął hełm i z szacunkiem przyklęknął przed Elianem.

– Bądź pozdrowiony, książę – powiedział młody rycerz z lekkim drżeniem w głosie schylając głowę w pokłonie i uderzając pięścią w napierśnik.

Elian spojrzał na mężczyznę ze zdziwieniem. Powoli zbliżył się do kleryka.

– Dlaczego przede mną klękasz, rycerzu? – spytał z dziecięcym zdumieniem.

Karl spojrzał na Eliana z niepokojem. Czyżbym zaniedbał jakiegoś dworskiego obyczaju? Może pomyliłem ukłon. W surkus przyszedł im roześmiany Zygfryd.

– Zacznij się do tego przyzwyczajać mości książę – powiedział z udawaną powagą co niezbyt mu zresztą wyszło. – Wszyscy rycerze w Mythen winni są posłuszeństwo swemu monarsze. Nawet ja – dodał z szerokim uśmiechem.

– Jak to? – Elian chyba nie do końca zrozumiał powagę chwili, a może zbyt wiele wrażeń wytrąciło go z równowagi. – To ja jestem teraz królem?

– Nie. Jeszcze nie – Zygfryd spoważniał. – Koronowany może być tylko dojrzały mężczyzna, prawowity syn króla, który wcześniej odbył nowicjat w zakonie i został pasowany na rycerza. Powstań Karl – zwrócił się do towarzysza. Młody rycerz skwapliwie wykonał polecenie. On też trochę dziwnie czuł się w tej sytuacji.

– Teraz ty uklęknij, Elianie – powiedział z mocą w głosie Zygfryd do zdziwionego chłopca, który bez słowa klęknął na twardym, kamienistym trakcie. – Przyszło nam żyć w dziwnych i strasznych czasach – zaczął Zygfryd zmienionym głosem. Elianowi wydało się, że słyszy w nim ból i zmęczenie. Karl pomyślał, że stary rycerz nigdy nie miał syna. Potomka rodu. Jedynie w żyłach Eliana płynie ta sama krew. Złożył niemą obietnicę, że nigdy nie dopuści do tego aby ktokolwiek ją przelał. Nigdy. Miriam podszedł do nich z uspokojoną już Klarą i stanął z boku przysłuchując się temu co miało nastąpić. – Żadne dziecko nie powinno opłakiwać śmierci swych rodziców. Ale takie są prawa wojny. Jak i żaden naród nie powinien zostać pozbawiony swego monarchy. Dlatego ja, Zygfryd Gathar, królewski brat, prawem starszeństwa, prawowity następca tronu, Wielki Mistrz zakonu Arvent Gathar, mocą nadaną mi przez boga i króla, pasuję cię Elianie, Książę hrabstwa Gathar i ziem Północnych, na rycerza w służbie królestwa. Czy ślubujesz posłuszeństwo bogu i prawdzie? Czy ślubujesz bezinteresownie opiekować się swymi poddanymi? Czy ślubujesz nie splamić imienia ojca swego i krwi, która płynie w twoich żyłach? A także czy nigdy nie zhańbisz stanu rycerskiego i swego honoru?

Elian głośno przełknął ślinę. Dużo czytał o pasowaniu na rycerza. Yearlena często mu opowiadała o samym rytuale. Wielokrotnie też wyobrażał sobie tę chwilę, ale nigdy nie przypuszczał, że nastąpi ona tak niespodziewanie. Zawsze marzył, że będzie przy nim ojciec, że stanie przy jego boku i już zawsze będą razem. Dlaczego nic nie jest takie proste? Chłopak jeszcze raz przełknął ślinę i odparł tak jak nakazywał rytuał:

– Ślubuję, na miłość boga, na krew moich przodków – lekko się zająknął, ale szybko zacisną usta. Teraz się nie rozpłaczę. Elhard nie chciałby mieć syna mazgaja. – I na swój honor.

– Nie lękaj się w obliczu wroga, bądź mężny i prawy, zawsze mów prawdę nawet gdybyś musiał przepłacić to życiem. Ochraniaj bezbronnych i nie czyń podłości. Oto Twoja przysięga – Zygfryd udeżył zdziwionego chłopca w twarz, nie za mocno, tyle ile należało. – A to, żebyś ją zapamiętał.

– Od tej chwili wobec boga i ludzi jesteś Avr Elian, książę hrabstwa Gathar i ziem Północnych. Jesteś także jedynym prawowitym następcą tronu Mythen jak i wszystkich podległych królestwu ziem. Od tej pory przed swym imieniem umieszczaj tytuł rycerski Avr i nigdy go nie splam zarówno w obliczu boga jak i ludzi. Powstań rycerzu Elianie.

Książę wstał choć myślał, że trzęsące się nogi odmówią mu posłuszeństwa.

– Karl przynieś miecz z mych juków – Zygfryd wyciągnął w oczekiwaniu dłoń. Po chwili Karl położył na niej lekki elficki miecz. – Ten oręż należał do pierwszego króla Mythen, Ardvena Gathara, tego, który zjednoczył ziemie, na których kiedyś będziesz i ty władał. Także ten sam władca stworzył zakon Pieczęci później nazwany jego imieniem. Przyjmij oręż jako pieczęć złożonej dziś przysięgi. I pamiętaj aby nigdy nie wyciągać ostrza bez potrzeby i nie chować bez honoru. Miecz nazywa się Żal i jest podarunkiem samego Algiriona Tas an’Dara. Na ostrzu wyryte są glify, które mówią, że gdy nadchodzi pora w każdym sercu rodzi się odwaga. Uszanuj ten miecz Elianie i gdy nadejdzie czas przekaż swym potomnym.

Elian przyjął ostrze, ucałował głownię jak nakazywał obyczaj po czym najgodniej jak tylko mógł zemdlał.

Zygfryd w ostatniej chwili złapał księcia i uniósł na rękach jakby nic nie ważył.

– Zbyt dużo wrażeń – mruknął do siebie a głośno dodał. – Musiałem pasować Eliana tu i teraz. Za plecami czyha pogoń a nie wiadomo co przyniesie przyszłość. Elian za wszelką cenę musi zostać prawowitym następcą tronu Mythen. Ale dopóki nie osiągnie pełnoletności ktoś musi go strzec i wspierać radą.

Karl znów przyklęknął.

– Na krew córki Bożej – głos kleryka zadźwięczał niczym cymbał brzmiący. – I mą własną. A także na honor rycerza, klnę się, że będę strzegł księcia Eliana póki starczy mi tchu w piersi i siły w ramieniu. Tak mi dopomóż Panie Boże Wszechmogący.

– Ja nie będę wymawiał nadaremno imienia boskiego, bom nie godzien – Miriam wyczuwając tylko w sobie znany sposób nastrój chwili też przyklęknął. – Ale przysięgam, że będę służył księciu radą i pomocą. Do śmierci mojej lub jego – dokończył drżącym głosem.

– Powstańcie wy, którzy wzięliście na swe barki odpowiedzialność za przyszłość tego chłopca

– Zygfryd wciąż trzymał Eliana na rękach. – I nigdy nie zapomnijcie o wypowiedzianych dziś wśród tych skał słowach. Niech pozostaną one na wieki niemymi świadkami obietnicy. Niech wasza mądrość i siła dadzą Mythen następcę godnego swych opiekunów.

Tymi słowami Zygfryd zakończył inicjację.

– Musimy ruszać – powiedział do młodego rycerza, który skinął głową. – Weźmiesz księcia ze sobą.

Karl wskoczył na konia i odebrał świeżo pasowanego rycerza od Zygfryda. Najdelikatniej jak tylko potrafił usadowił chłopca przed sobą na siodle. Aby nieprzytomny Elian nie spadł z konia i nie utrudniał jazdy Zygfryd przywiązał chłopca rzemieniem do kulbaki. Miecz zawinął w nasączoną oliwą szmatę, z której wcześniej odwinął go Karl i przytroczył oręż do siodła.

– Jedź. Ja wkrótce was dogonię – rzekł i wrócił do Miriama.

Karl lekko uderzył konia ostrogami. Wierzchowiec ruszył równym kłusem. Po chwili zniknęli za załomem skalnym. Wtedy Zygfryd zwrócił się do Miriama.

– Nie nadążysz za nami – stwierdził rzeczowym tonem. – Wydaje mi się jednak, że to nie będzie dla ciebie przeszkodą.

Miriam uśmiechnął się i poklepał Klarę po szyi.

– Tak Zygfrydzie, znam inne metody podróżowania niż obijanie sobie pośladków w kulbace.

– Wciąż mam niejasne przeczucie, że już cię kiedyś spotkałem – Zygfryd uważnie wbił wzrok w twarz starca. – Jednak imię… Nie pasuje mi do tamtej twarzy.

– Tu też się nie mylisz, Zygfrydzie – Miriam położył dłoń na ramieniu rycerza. – Prawda też ma wiele imion choć tylko słuszność ją określa. Przeszłość ciąży na każdym z nas brzemieniem cierpienia. Tamta twarz już nigdy nie ujrzy tego świata. Pozostało tylko oblicze kalekiego starca.

– Bywaj więc Miriamie – Zygfryd oddał uścisk i dosiadł wierzchowca. Wziął też za cugle rumaka Godfreya. Przyda się Elianowi gdy odzyska przytomność. Po chwili tętent kopyt przycichł w ciemnościach nocy. Miriam bez pośpiechu przytroczył juki i podszedł z Klarą do płaskiej ściany, na której nakreślił kosturem owalny kształt coś przy tym mamrocząc. Powietrze zadrżało i po chwili pojawił się przed nim szary portal, w którym Miriam natychmiast zniknął. Owal bezgłośnie zamknął się a powietrze wypełniła zimna woń ozonu. W wąwozie zapadła przeraźliwa cisza jedynie wicher wciąż dął wśród skalnych ścian zawodząc swą smutną melodię.

 

*

 

Przejechali ponad sześć mil gdy niebo na wschodzie zaczęło szarzeć. Wiatr ustał wraz z pierwszymi promieniami słońca. Nad wyżyną Loterond wstawał nowy dzień miesiąca Wrzosów. Wąwóz niespodziewanie zakończył się przechodząc w szeroką półkę na kamienistym zboczu. Zatrzymali się na wysokiej grani stromo opadającej w dół po nierównym, posianym odpryskami stoku. Widok, który się przed nimi rozpostarł aż zaparł Elianowi dech w piersiach. Wyżyna Loterond kończyła tu swe panowanie na rzecz Doliny Zielonego Wichru. Nazwę tę nadały zjawiskowej dolinie narody elfickie na cześć wiatrów targających pogrążoną w wiecznym śnie puszczą Styllen. Jej ogrom przytłoczył Eliana. Prastara knieja nazywana przez starszy lud Matką Świata rozciągała się aż po horyzont gdzie nieustępliwa gęstwina ginęła w szarawej mgiełce wschodzącego słońca.

– Piękna – westchnął zachwycony chłopiec. – I taka ogromna. Nie widać krańca drzew.

– Piękna, ale i niebezpieczna – Zygfryd nie podzielał zachwytu księcia. Nie raz przyszło mu uganiać się po Styllen za rozbitymi bandami rabusiów. Jednak dla żyjących tam leśnych elfów i dzikich stworzeń było bez znaczenia po czyjej stronie było ludzkie prawo. Sprawiedliwie zabijali bandytów jak i ścigających ich rycerzy. Za pierwszym razem zginęła ponad połowa trzydziestoosobowego oddziału, którym przewodził Zygfryd. Następnym razem Zygfryd pozwolił bandytom na ucieczkę w bezpieczną knieję. Nie czekali zbyt długo. Usłyszeli nieludzkie wrzaski, takie jakie wydaje umierający człowiek kiedy przychodzi straszna i niespodziewana śmierć. Żaden ze ściganych nie wyszedł ze Styllen żyw. Zygfryd jeszcze kilkakrotnie zapuszczał się w pogoni za przestępcami w pobliże puszczy jednak już nigdy więcej nie przekroczył jej granic.

– Musimy jak najszybciej zjechać po tym stoku. Pogoń może być bardzo blisko. Karl – Zygfryd zwrócił się do młodego rycerza, który podążał tuż za nimi. – Ruszysz przodem i sprawdzisz czy nie czekają na nas w dole jakieś niemiłe niespodzianki.

Karl bez słowa skinął głową i ostrożnie ich wyminął. Stok był co prawda dość szeroki, czworo koni mogło nim jechać obok siebie, ale młody rycerz wolał nie ryzykować upadku z grani wysokiej na czterdzieści jardów. Po chwili koń zniknął za ogromną skałą piaskowca. Elian, który dość znośnie jeździł konno po odzyskaniu przytomność natychmiast przesiadł się na luzaka prowadzonego przez Zygfryda. Koń Godfreya był wspaniałym zwierzęciem. Czarna jak noc sierść nie była nawet wilgotna od potu. Książę z czułością kochanka nieustannie głaskał wierzchowca po szyi.

– Piękny jest świat w promieniach wschodzącego słońca – zagadnął z lekkim uśmiechem Zygfryd. – Prawda, bratanku?

– Tak, wuju – Elian aż promieniał z radości. Pierwszy raz od wielu lat czuł się naprawdę szczęśliwy. Został pasowany na rycerza, a do tego otrzymał wspaniały elficki miecz, o którym słyszał wiele legend. Odnalazł wuja, jedynego bliskiego mu krewnego. No w sumie to on mnie odnalazł – pomyślał. Do tego przemierzał na wspaniałym bojowym ogierze najpiękniejszą dolinę jaką kiedykolwiek dane mu było ujrzeć. Co prawda jedyną doliną jaką w życiu widział był ta, na której się wychował. Ale nawet Zygfryd powiedział, że jest piękna a on musiał widzieć ich setki.

– Co teraz z nami będzie? – zapytał Elian z ufnością patrząc na Zygfryda.

– Musimy odnaleźć przyjaciół, którzy się tobą zaopiekują – odparł stary rycerz a uśmiech zniknął z jego ust. – Wtedy udam się do stolicy i wymierzę sprawiedliwość wszystkim, którzy na to zasłużyli. Kiedy będziesz gotów powrócę i oddam Mythen w ręce prawowitego króla. Reszta będzie już w dużej mierze zależeć od ciebie.

– Znowu ktoś chce mnie gdzieś wywieźć – Elian naburmuszył się i przestał głaskać konia. – Czy to się nigdy nie skończy?

– Tak musi być, Elianie – odparł poważnie Zygfryd. – Twój ojciec tego właśnie chciał. Może nie tak. On tego nie chciał, ale tak musiał postąpić. Obiecuję ci na jego pamięć, że kiedyś przyjadę po ciebie a wtedy razem powrócimy do domu.

– Przyrzeknij – zażądał książę, w oczach zabłysły białe ogniki.

– Przyrzekam na honor swój jak i na krew naszych przodków, która płynie zarówno w moich jak i twoich żyłach – Zygfryd z powagą skinął głową i puścił mu oczko co w jego przypadku wyglądało dość makabrycznie. Elian znów się rozchmurzył.

– Mógłbyś wujku straszyć dzieci odgrywając w teatrzyku złego rycerza Guthulva i to bez maski.

Zygfryd szeroko się uśmiechnął i klepnął chłopca w plecy co o mało nie skończyło się dla księcia upadkiem z konia.

– Nie chcę ci psuć dobrego nastroju, ale z tego co wiem Guthulv nadal żyje i do tego ma się w dobrym zdrowiu – odrzekł z przekąsem. – A ja nie mam zamiaru robić mu konkurencji.

Gdy Elian łapał równowagę Zygfryd przesłonił oko dłonią i spojrzał w niebo.

– Spójrz tam – wskazał trzy ciemne punkciki na błękitnym nieboskłonie. – To orły górskie.

– Ale wysoko szybują – książę zmrużył oczy i z otwartą buzią wpatrywał się w unoszące się wśród przestworzy ptaki.

– To rodzice z młodym – wyjaśnił Zygfryd. – Zdaje się, że to pierwszy lot młodzika.

– Jak to pierwszy? – zaciekawił się chłopiec.

– Gdy małemu wyrastają pierwsze lotki rodzice wyrzucają pisklę z gniazda i razem szybują tak długo aż sam do niego nie wróci. Ten maluch radzi sobie całkiem nieźle – dodał oglądając nieporadne ruchy skrzydeł młodego ptaka.

– Tu będą jego tereny łowieckie – kontynuował Zygfryd mentorskim tonem. – Gdy przyjdzie taka potrzeba będzie o nie walczył z innymi drapieżnymi ptakami.

– Słyszałem, że w górach żyją Kazadry Olbrzymie. Czy one walczą z orłami?

– Tak. Kazadry są prawie dwukrotnie większe od górskich orłów, ale nie tak odważne i mniej dostojne. Kiedyś widziałem jak orzeł walczył o swoje łowiska z dwoma kazadrami. Piękny to był widok – Zygfryd uśmiechnął się na to wspomnienie. – Iście rycerski pojedynek. Wydawało się, że to nie ptak, ale błyskawica uderza w kazadry. Był od nich zwinniejszy i sprytniejszy. Mimo wielu ran orzeł odniósł zwycięstwo. Jeden z kazadr spadł i roztrzaskał się o skały. Drugi stchórzył i odleciał. Niestety orzeł także spadł w korony drzew. Zginął z odniesionych ran i wycieńczenia, ale walczył do końca. Tak, to piękne ptaki – dodał z zadumą w głosie.

– I takie odważne bo prze… – Elian nie dokończył bo nagle zerwał się silny wiatr i młody orzeł wpadł w zawirowania powietrzna po czym zaczął spadać. – On zginie! – krzyknął chłopak.

Zygfryd też patrzył z napięciem na rozgrywający się wśród przestworzy dramat. Młode bezradnie trzepotało słabymi jeszcze i nie w pełni opierzonymi skrzydłami. Nagle większy z rodziców runął w dół i gdy młodego orła dzieliło zaledwie sto jardów od skalistej wyrwy chwycił go pewnie w wielkie szpony. Razem opadli na górski stok. Młode zapiszczało przestraszone na co odpowiedział mu orzeł szybujący ponad nimi. Po chwili cała trójka znów krążyła w przestworzach.

– Uratował go! – krzyczał uradowany książę tak, że Karl znajdujący się na dole stoku spojrzał na nich z obawą czy aby nie dostrzegli zbliżającej się pogoni. Widząc jednak, że młody książę tylko zachwyca się ptakami powrócił do przepatrywania pobliskich zarośli.

– Mogli zginąć oboje – Elian kręcił z niedowierzaniem głową. – Ale one są odważne – dodał z zachwytem.

– To samiec go uratował – powiedział wzruszony rycerz. – To coś więcej niż tylko odwaga, Elianie. Orły bardzo rzadko mają młode dlatego cenią je bardziej niźli własne życie. Tak, ludzie wiele by się mogli nauczyć od tych wspaniałych ptaków – mruknął pod nosem wspominając brata.

Najwidoczniej książę pomyślał o tym samym bo twarz przyoblekł mu cień smutku.

– Widziałem go zaledwie dwa razy – powiedział cichym głosem. – Chciałbym, żeby znów był z nami.

– Ależ on jest zawsze przy tobie, Elianie – odparł Zygfryd z mocą. – W twoim sercu i myślach – stary rycerz położył dłoń na ramieniu chłopca. – Jestem też pewien, że czuwa nad tobą jego opatrzność.

– Wiem wuju – Elian oddał uścisk. – Wiem, że nic już mi nie zwróci taty. Ale wiem też, że nic nie wyrwie mi pamięci o nim z serca. Chyba, że razem z nim. Musiał być szczęśliwym człowiekiem mając takiego brata – dodał całkowicie zaskakując tymi słowami Zygfryda.

Stary rycerz nie zdążył jednak odpowiedzieć.

– Jadą! – krzyknął Karl wskazując na wylot wąwozu. Zygfryd błyskawicznie obrócił się w siodle. Rzeczywiści po skalnej grani zaczęli zjeżdżać jeźdźcy. Wyglądem przypominali ludzi Godfreya. Zygfryd spojrzał w stronę puszczy. Dwie mile. Nie zdążymy ujść pogoni i skryć się w Styllen.

– Karl! – młody rycerz był już przy nim. – Jak tylko dojedziecie do puszczy skierujcie się na zachód. Trzymajcie się traktów na skraju puszczy. W kniei nie jest bezpiecznie nawet dla elfów. Tu są dalsze wskazówki – podał mu związany i zwinięty w rulon pergamin z królewską pieczęcią.

Elian odjechał już na pięćdziesiąt jardów. Zatrzymał się jednak zastanawiając się dlaczego tak długo zwlekają. Przecież pogoń jest tuż – pomyślał. – Musimy uciekać.

– Wuju, jedźmy! – krzyknął ze strachem.

– Ruszaj, Karl – Zygfryd zlekceważył nawoływanie Eliana i odtroczył miecz zawieszony przy siodle. – I nie zapomnij o przysiędze, którą wczoraj złożyłeś.

– Nie! – dopiero teraz dotarło do młodego rycerza co jego mistrz zamierza uczynić. – Nie pozwolę na to! Klnę się na honor i pamięć mego ojca! Nie opuszczę cię panie aż do śmierci!

– Twoje życie nie należy już do ciebie, Karl – odrzekł spokojnie Zygfryd opierając dwuręczny miecz na łęku siodła. – Należy do księcia. Nie zapominaj o tym. Nigdy. Nie! – rzekł stanowczo widząc, że Karl chce mu przerwać. – Zrobisz to co mówię. Nie zmuszaj mnie bym ci to nakazał.

Młody rycerz z niedowierzaniem kręcił głową. Pogoń była coraz bliżej.

– Wuju! – Elian czuł, że dzieje się coś niedobrego.

– Zawsze byłeś mi jak syn, Karl – Zygfryd położył dłoń na ramieniu rycerza. – Ruszaj. Każda chwila może zaważyć o życiu lub śmierci. Powiedz mu – królewski brat spojrzał smutnym wzrokiem na orły unoszące się wśród przestworzy. – Powiedz mu, że wszystko ma swój czas i miejsce. Że wyznaczona jest pora na wszystkie sprawy pod niebem. I niech nigdy nie ucieka przed swoim przeznaczeniem.

Karl skinął głową. Po śniadych policzkach popłynęły łzy.

– Nigdy cię nie zapomnę – powiedział drżącym głosem kleryk zakonu Pieczęci i po raz ostatni pokłonił się swemu Mistrzowi. – Spełnię daną obietnicę. Możesz być tego pewien.

Zygfryd skinął głową.

– Ruszaj. I niech bóg was prowadzi.

Karl z krzykiem zawrócił konia i podjechał do Eliana. Bez słowa chwycił uzdę wierzchowca i pokłusowali ku Styllen.

– Co robisz?!

– Tak musi być, Elianie – odparł łamiącym się głosem Karl.

– Nie! – krzyknął Elian i próbował zeskoczyć z siodła. Karl uderzył chłopca pięścią w skroń. Książę stracił przytomność. Wysoka kulbaka nie pozwoliła mu spaść z siodła. Karl zatrzymał wierzchowce i wprawnie przywiązał Eliana rzemieniem do siodła. Zanim ruszył jeszcze raz spojrzał w stronę Zygfryda. Stary rycerz zasalutował wysoko uniesionym mieczem i odwrócił konia ku coraz bliższej pogoni. Karl pokłusował z nieprzytomnym księciem w stronę kniei.

Tymczasem Zygfryd nie spiesząc się pogładził ogiera po szyi.

– Czas na nasz ostatni bój, Vilssir – powiedział spokojnie, niemal czule do wierzchowca i owinął lewe ramię karmazynowym płaszczem z wyhaftowanym herbem zakonu i insygniami królewskimi. Gdy pierwszy z knechtów zjechał ze zbocza Zygfryd ruszył. Potężny dwuręczny miecz błysną złowieszczo w blasku słońca. Jeździec natarł z krzykiem. Gdy mijali się Zygfryd uderzył płasko mierząc w głowę. Zakonnik osunął się ciężko z siodła bez połowy twarzy. Pęknięty basinet potoczył się po pooranej wyrwami ziemi. Zygfryd z rozpędu znów natarł. Wpadł pomiędzy dwóch jeźdźców. Ciął jednego z koni w szyję. Zwierzę wściekle kwicząc stanęło dęba wyrzucając jeźdźca z kulbaki. Drugi z knechtów zdołał uderzyć mieczem, ale Zygfryd sparował cios płazem i zmuszając konia do okręcenia się uderzył z obrotu w bark zakonnika. Siła uderzenia była tak duża, że miecz zatrzymał się dopiero na żebrach jeźdźca, który ze zduszonym krzykiem spadł wprost pod kopyta Vilssira. Zygfryd skierował konia przodem ku następnym napastnikom. Było ich trzech. Stary rycerz bez złudzeń spojrzał na stromy stok, po którym zjeżdżało jeszcze co najmniej dziesięciu jeźdźców. Muszę dać jak najwięcej czasu Karlowi i Elianowi. Bez słowa, niczym demon śmierci ruszył na szykującą się do ataku trójkę. Ci jednak okazali się rozważniejsi niż ich towarzysze. Widząc przewagę dwuręcznego miecza nad swym orężem uderzyli jednocześnie z trzech stron. Zygfryd nie tracąc czasu na parowanie wziął potężny zamach i trzymając miecz prawą ręką uderzył. Sztych trafił jeźdźca najbardziej wysuniętego na prawo miażdżąc mu ciemię. Siła bezwładności wbiła szerokie ostrze tuż pod łopatkę drugiego z knechtów. W tym samym momencie Zygfryd zasłonił się naramiennikiem przed ciosem trzeciego napastnika. Uderzenie było mocne, ale nie przebiło płyt pancerza. Zygfryd uderzył pięścią w odsłoniętą skroń. Jeździec spadł na ziemię niczym rażony piorunem. Stary rycerz ciężko osunął się z Vilssira i wyszarpnął miecz, który utknął w ciele jednego z knechtów. Było już za późno na to aby znów dosiąść konia. Czwórka zakonników z krzykiem ruszyła w jego stronę. Ci uzbrojeni byli w długie, dragońskie lance. Stary rycerz ruszył ku nim z mieczem uniesionym ponad głową. Zakonnicy w pełnym galopie rzucili w Zygfryda śmiercionośne pociski. Drzewce zafurkotały w porannym powietrzu. Dwie włócznie z chrzęstem łamanych kości przebiły napierśnik i utkwiły w ciele. Jeden z grotów dosięgną serca. Zygfryd nie wypuszczając miecza z dłoni padł na kolana. Stary rycerz zwrócił gasnące spojrzenie ku niebu. Orzeł zakrzyczał piskliwie krążąc nad doliną. Słońce rzucało złote refleksje na czerwoną od krwi zbroję. Nagle wydało mu się, że dostrzega znajomy zarys pochylającej się nad nim sylwetki. Bezwiednie wyciągnął dłoń.

– Witaj, bracie – szepnął i ciężko zwalił się na popękaną i stratowaną ziemię. Płaszcz odwinął się z ramienia i wiatr przykrył karminowym całunem ciało Wielkiego Mistrza zakonu Ardvent Gathar. Zygfryd nie zobaczył już jak Vilssir staje dęba i uderza pierwszego z jeźdźców miażdżąc mu klatkę piersiową i wysadzając pechowca z kulbaki. Pozostali z napastników z głośnym krzykiem, jednocześnie siekli konia mieczami. Wierny ogier runął z kwikiem na ziemię nawet po śmierci chroniąc swego pana. Mokre od posoki kopyta przez chwilę orały brudny żwir. Jeden z jeźdźców dla pewności przybił do ziemi ciało Zygfryda długą lancą, na której drzewcu powiewał zbrukany krwią herb Mythen – zrywający się do lotu orzeł. Tego, że Karl z Elianem zniknęli w mrocznych trzewiach Styllen Zygfrydowi także już nie było dane zobaczyć. Krzyk orła przebrzmiał żałosnym echem wśród skał i poniósł się w dal niosąc ostatnie tchnienie rycerza ku pradawnej kniei.

 

***

 

Willsburg tonął w mrokach ciepłej, jesiennej nocy. Zbliżało się święto werysteling, kiedy to władzę w mieście przejmowały cechy rzemieślników i kupców a król, członkowie Rady Regencyjnej i dostojnicy państwowi prowadzili targ na największym placu miasta, placu Siedmiu Wież. Wszystkie produkty oddawane były za darmo a straty kupców pokrywał królewski skarbnik. Jednak odkąd królem został ojciec Elharda zaprzestano tych praktyk. Oficjalnym powodem były względy bezpieczeństwa, po cichu szeptano, że władca bardzo ciężko znosił nawet najdrobniejsze uszczuplenie królewskiego skarbca. Może dlatego niektórzy z historyków zapamiętali monarchę jako Guntera Skąpego. W stolicy Mythen nie było jednak znać żadnych śladów przygotowań do święta werysteling. Stolica Mythen niczym wdowa pogrążona w żałobie po utraconym monarsze w niczym nie potwierdzała miana jakim określali ją mieszkańcy krain – Metropolii Ognistych Wież. Nazwa ta pochodziła od wybudowanych przed pięcioma wiekami kilkunastu baszt-latarni, rozstawionych wokół miasta, na których szczytach znajdowały się płaskie platformy z wiecznie płonącymi stosami. Wieże te miały wskazywać drogę zarówno statkom w czasie sztormów jak i zagubionym na szlaku podróżnym. Płonące baszty były widoczne z odległości dwudziestu mil i oficjalnie uznano je za jeden z pięciu cudów starożytnego świata. Jednak teraz w chwili żałoby nawet ogień na basztach został wygaszony. Wszystkie sztandary i flagi z insygniami królewskimi opuszczono do połowy masztów. Wysoki na dziesięć jardów pomnik przedstawiający zwycięskiego Elharda na koniu z mieczem w uniesionej prawicy, będący chlubą Placu Zdobywcy przykryty został czarnym płótnem. We wszystkich karczmach i pijalniach obowiązywał zakaz wyprawiania hucznych zabaw i tańców a szlachta ostentacyjnie ubierała się na szaro i czarno. Wzmożone patrole gwardii królewskiej i straży miejskiej bardzo rygorystycznie egzekwowały ten nakaz. Wymierzano nawet kary cielesne. W pierwszych dniach po śmierci Elharda wprowadzono godzinę milicyjną przez co poruszanie się w mieście po zmroku bez odpowiedniej przepustki było zabronione i surowo karane. Władzę przejęła Rada Regencyjna a tymczasowym namiestnikiem państwa został nowo wybrany mistrz zakonu Pieczęci, Geron van der Lorn. Nowy namiestnik publicznie ogłosił, że to właśnie Zygfryd Gathar zlecił wykonanie zamachu na swego brata celem przejęcia po nim schedy i korony. Ogłoszono też, że niegodziwy brat króla został pojmany w chwili tchórzliwej ucieczki i natychmiast stracony w pałacowych lochach. Do głównej bramy miasta przybito pozbawione głowy i okropnie okaleczone ciało niedoszłego uzurpatora. Fritz Lubowitz, nowo mianowany kanclerz namiestnika i jego prawa ręka ogłosił, że morderstwa dokonał Sheer’Ghar, legendarny elficki zabójca, który został ujęty na gorącym uczynku i zabity przez dzielnych królewskich gwardzistów. Nowy kanclerz przemilczał fakt, że wszyscy dzielni gwardziści i ciało zabójcy zniknęli w niewyjaśnionych okolicznościach. Ludziom jednak takie zapewnienia w zupełności wystarczyły. Wszyscy pragnęli pomścić czczonego niemal z boskim uwielbieniem Elharda. Rozpętały się krwawe zamieszki i liczne reperkusje na tle rasowym. Kilkudziesięciu elfów zginęło w ciemnych zaułkach a kilkanaście elfek zostało brutalnie zgwałconych i żywcem obdartych ze skóry tylko za to, że mogły wydać na świat takie plugawe stworzenie jakim był Sheer’Ghar. Krasnoludom też się oberwało. Dwie gospody nieludzi zostały puszczone z dymem a kilku vertlingów znaleziono w miejskiej fosie z kamieniami uwiązanymi do szyi. Zbliżająca się wojna z Tylerią także rzucała cień strachu na mieszkańców stolicy. Co będzie bez Elharda? Jak z wrogiem poradzą sobie nowi władcy? Na wiecach szybko rozpędzanych przez patrole gwardii padało wiele pytań bez odpowiedzi. Jak grzyby po deszczu mnożyli się prorocy i agitatorzy, którzy zwiastowali rychło nadchodzący koniec świata. Tych najbardziej aktywnych Geron rozkazał natychmiast uciszać. Ilość niewyjaśnionych zgonów, zaginięć i ofiar ulicznych rabusiów wzrosła proporcjonalnie do ilości aktywistów i przewrotowców, z czego tych ostatnich miast ubywać wciąż przybywało. W Willsburgu powstało zarzewie chaosu mogące doprowadzić nawet do anarchii w całym królestwie. Nowo wybrany namiestnik i Rada Regencyjna doskonale zdawali sobie sprawę, że tylko szybo podjęta decyzja i srogie kary mogą zapanować nad rosnącymi niepokojami. Ogłoszono więc ogólnokrajową mobilizację i rozesłano wici do wszystkich guberni i landów. Każdego kto odmawiał stawienia się w punkcie mobilizacyjnym uznawano za zdrajcę i bez wyroku sądu skazywano na śmierć. Zbliżająca się zawierucha wojenna wydawał się być nieunikniona a filar podtrzymujący państwa zachodu jakim do niedawna było Mythen zaczął się niebezpiecznie chwiać.

Wilhelm Storm doskonale zdawał sobie sprawę z tych zagrożeń a także z choroby drążącej królestwo od środka. Choroby gorszej od wszystkich wojen świata, którą była ludzka żądza władzy. Szara eminencja Mythen siedział w dębowym fotelu obitym czerwonym aksamitem a tańczący w kominku ogień rzucał chybotliwe cienie na pogrążoną w zadumie twarz. Rezydencja w Szambowisku wciąż była bezpieczna. Ale na jak długo? Mimo, iż wzmocnił ochronę i prawie już nie opuszczał budynku czuł, że to tylko kwestia czasu kiedy cienie przyjdą i po niego. A wtedy los królestwa będzie przypieczętowany. Był jedynym ocalałym ze stronników Elharda. Zaledwie wczoraj został stracony za zdradę Narno von Borteln, Wielki Marszałek Koronny. Dowódca straży miejskiej, pułkownik Moren spadł z blanków wieży podczas nocnego obchodu. Wilhelm von Monstein, nikomu nie wadzący królewski sekretarz zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach. Kapitan Gartend, legendarny dowódca pułku pancernego zdołał umknąć z prawie setką wiernych mu dragonów. Oczywiście natychmiast został oskarżony o zdradę państwa i zaocznie skazany na śmierć. Podobny los spotkał prawie wszystkich stronników byłego króla, a z tych znaczniejszych przy życiu pozostał jedynie Wilhelm Storm, królewski Regent ds. Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Rada Regencyjna natychmiast obsadziła wolne wakaty wybranymi przez Gerona ludźmi. Wilhelm nie mógł dopuścić do siebie myśli, że będzie następny na liście tajemniczych zgonów i zaginięć. Musiał żyć dla królewskiego syna i wypełnić przysięgę daną przyjacielowi. Za wszelką cenę musiał odnaleźć Eliana i ukryć chłopca w bezpiecznym miejscu. O ile takie miejsce jeszcze istniało. Wilhelm zdawał sobie sprawę z tego, że spisek zakonów i przewrót w Mythen były ze sobą ściśle powiązane. Ale kto uknuł tak misterną sieć i jakie cele mu przyświecały? Nagle do komnaty wpadł zimny podmuch wiatru. Jedna z okiennic lekko się uchyliła. Wilhelm błyskawicznie położył dłoń na sznurze od gongu wzywającego strażników stojących tuż za drzwiami. Jednak nic więcej się nie wydarzyło. Stora zafalowała i okiennica sama się przymknęła. Przeszedł go nieprzyjemny dreszcz. Arcyszpieg szczelniej opatulił się wełnianym płaszczem i powrócił do niemiłych rozważań. To, że Zygfryd Gathar zginął potwierdził przywódca Bractwa Kamienia. Zawsze miał pewne informacje. Wilhelm wierzył mu bezgranicznie. Od niego też dowiedział się, że Elian jest przynajmniej chwilowo bezpieczny pod pieczą Karla, młodego kleryka zakonnego, który wyruszył na wyprawę razem ze swoim mistrzem. Ale jak długo księciu nic nie zagrozi? Karl to młody rycerz, zapewne temperamentny i żądny wrażeń, może na własne życzenie wpakować się w jakąś kabałę. Poza tym sama odwaga i męstwo to za mało aby ustrzec przyszłego króla Mythen w pełnej niebezpieczeństw podróży. Wilhelm modlił się w duchu o to aby młody zakonnik wykazał się rozwagą i zaradnością. Mimo, iż Zygfryd pokładał w młodzieńcu duże nadzieje i ufał mu bezgranicznie to przeciwnik, z którym przyjdzie mu walczyć może okazać się zbyt potężny i wpływowy. No cóż, przynajmniej na razie los księcia jest w dobrych rękach.

– Trakty są czyste – głos, który niczym sztylet rozdał powietrze miast sparaliżować Wilhelma wyraźnie go uspokoił. Przybysz rzucił na biurko portret Eliana. Identyczny jak ten, który wcześniej zdobyli Nizyccy.

– Długo cię nie były, Dargoth – rzekł Storm do wyłaniającego się z cienia elfa. – Nawet nie chcę wiedzieć jak udało ci się tu dostać.

– Tak jak zawsze – odrzekł z drwiną zabójca. – Pod nosem twoich strażników. Gdybym chciał wszyscy byliby już martwi. Zbyt lekce sobie ważysz własne bezpieczeństwo, Mintovin Vers.

Arcyszpieg zbył tę uwagę milczeniem i rzucił okiem na podobiznę królewskiego syna.

– Mam już jeden taki portret. Ale przynajmniej potwierdziłeś moje domysły co do zdrady Fritza Lubowitcha.

– Trochę zabrudzony krwią, ale podobieństwo do Elharda i tak jest uderzające.

– Gdzie i jak to zdobyłeś?

– Mam swoje sposoby. Jak dobrze wiesz miałem niezgorszego mistrza. Co z nim? – zapytał zabójca na pozór obojętnym tonem.

– Uczyniłem wszystko co było w mojej mocy. Zaokrętowałem to co z niego zostało na biaarskiej galerze – Storm pogładził skołtunioną brodę. – Reszta zależy już wyłącznie od jego zaradności, woli życia, chęci zemsty i być może od przekory bogów.

– Bogów – prychnął elf. – Odnajdę go! – rzekł z mocą a w komnacie po tych słowach zrobiło się jeszcze zimniej. – Jestem mu to winien.

– Nie – głos Wilhelma mimo, iż na pozór spokojny emanował niewzruszoną stanowczością. Dargoth, czyli w starszej mowie Cień wiedział, że Wilhelm Storm zrobił dużo więcej niż ktokolwiek inny mógłby uczynić. Zdawał sobie sprawę, że los jego mentora i mistrza spoczął w zupełnie innych rękach. Może jednak Storm ma rację. Może ci jego bogowie jakoś mogą wpłynąć na przyszłość Sheer’Ghara. Jeżeli tak to lepiej będzie dla nich żeby nie narazili się na gniew Krwawego Kwiatu. Skinął głową i spytał:

– Cóż więc masz dla mnie?

– Udasz się do Arilli – Wilhelm wyciągnął zwinięty pergamin i podał go elfowi. – Oddasz jej to pismo.

– Mam robić za kuriera – prychnął Dargoth mrużąc oczy. – Może jeszcze mam zamieść pokoje i nakarmić świnie. Moje umiejętności…

– Są na wagę złota. Wiem o tym – przerwał mu gniewnie Wilhelm. – I mam nadzieję, że jeżeli zajdzie taka konieczność to zrobisz z nich użytek. To bardzo ważna wiadomość i nie mogę jej powierzyć byle kurierowi. Tylko ktoś wyjątkowy może niezauważenie wymknąć się z Willsburga i spotkać z Arillą. Liczę na twoją dyskrecję, Cieniu. Po spotkaniu z siostrą niezwłocznie mnie odszukaj, będę miał dla ciebie jeszcze jedno zadanie – widząc pytające spojrzenie dodał. – Może się zdarzyć, że ta kryjówka będzie spalona i to dosłownie. Jeżeli uznasz, że jestem martwy lub uwięziony przez Gerona wiesz co robić.

Dargoth beznamiętnie skinął głową. Wilhelm Storm zbyt wiele wiedział o Bractwie Kamienia aby mógł dostać się żywy w łapy namiestnika. Cień był pewien, że arcyszpieg prędzej odbierze sobie życie niż pozwoli się uwięzić. Jednak gdyby zdołano go pochwycić na torturach nawet on mógłby zacząć mówić.

– Nie zawiodę cię, Mintovin Vers.

– Natychmiast udasz się do Nizickich. Blois będzie wiedział co robić dalej.

Arant’nohn dohrn Montersiin, Mintovin Vers – Dargoth odrzucił głowę do tyłu, ciemne włosy niczym skrzydło kruka okryły szczupłe ramiona. – Możesz być pewien, że twoja wiadomość zostanie dostarczona.

Zabójca lekko skinął głową i po chwili zniknął równie niespodziewanie jak się pojawił. Wilhelm Storm miał dziwne przeświadczenie, że już więcej go nie zobaczy. Arcyszpieg przegonił złe myśli i znów pogrążył się w zadumie. Jeszcze tyle pytań pozostawało bez odpowiedzi. Noc rozświetlana przez nieliczne gwiazdy i Czerwonego Karła rzucającego krwawą poświatę na miasto zdawała się nucić jakąś złowieszczą melodię. Jesienne powietrze przesycone nocnym chłodem okrywało Mythen niczym blady całun śmierci. Jakiś złowrogi cień pogrążał świat w mroku zwiastującym początek nowej ery, ery zmierzchu.

 

***

 

– Starość nie radość, młodość nie wieczność a wesele nie pogrzeb – mruknął Chamber Berkaz uważnie zerkając na widoczny pomiędzy drzewami gościniec. – Jednak Lurt ma w głowie coś więcej niż ziarnko grochu. A byłem pewien, że zaniecha pościgu.

– Nie wychylaj się do cholery – syknął Barton Monk. – Nie mam zamiaru znowu spędzać wolnego czasu w dybach.

– Jednak nie doceniliśmy stróżów prawa i porządku z Verdein – burknął Chamber i siarczyście splunął. – Musiałeś mu nieźle zaleźć za skórę kłusowniku. Inaczej nie obtłukiwaliby sobie tyłków z taką zawziętością i determinacją. Widziałeś minę Lurta? Brr, po prostu burza gradowa z piorunami w jednej osobie. Powiedz mi Barton dlaczego stróże porządku z Verdein tak bardzo nienawidzą zwyczajnych kłusowników, hę?

– A bo ja wiem – Barton obojętnie wzruszył ramionami. – Pewnie mają mi trochę za złe, że tak długo robiłem z nich durniów.

– Jak długo?

– Jakieś dwa lata – odrzekł z nieskrywaną dumą kłusownik. – Wodziłem ich za nos jak pies rakarza. Niestety zdradził mnie jeden z tych dupotrząsów, dla których narażałem życie.

– Raczej w czynie społecznym tego nie robiłeś.

Barton uśmiechnął się szelmowsko.

– Brałem połowę tego ile zażądałby rzeźnik. Z tym, że mój towar nie śmierdział i zawsze był świeży. Ba, nawet ciepły. Zgubiło mnie dobre serce i córka masarza – łucznik lekko się zaczerwienił pod szyderczym spojrzeniem krasnoluda. – Sama do mnie przyszła to co miałem robić. Za miętkie serce mam, ot i całe misterium…

– Wy ludzie myślicie tylko kutasami i macicami – stwierdził z wyższością Chamber znów zerkając na trakt. – Brak wam romantyzmu i cierpliwości. Kobietę trzeba zdobywać latami, szlifować niczym błękitny diament a kiedy będzie już błyszczeć jak najczystszy brylant…

– To ja już od dwudziestu lat będę pożywką dla robali – wpadł mu w słowo Barton. – Trzeba żyć chwilą krasnoludzie bo nie wiadomo jak długo to życie potrwa. Dzisiaj pochędożka a jutro dajmy na to dyby, kastracja, nabijanie na pal i wyłupianie oczu.

– Wam ludziom ciągle gdzieś się spieszy – burknął poirytowany Chamber. – Nawet na śmierć nie chcecie poczekać jak należy.

– Za to wy czekacie na nią za długo – odburknął Barton też wychylając się poza gruby pień klonu, u którego stóp ścielił się żółto-czerwony kobierzec z liści. – Dajmy na to kiedy pierwszy raz cię zobaczyłem to…

– Barton.

– Co?

– Zamknij się!

Przez krótką chwilę trwało milczenie przerywane coraz bardziej odległym tętentem końskich kopyt.

– Ano – Barton czule pogładził swój nowy łuk. Zdjął strzałę z cięciwy i wsadził szypę do kołczanu. – Pogoń znów zmyliła trop. Wyprowadź wehikuł na trakt. Znam skrót. Jest trochę zarośnięty, ale ta twoja machina oblężnicza powinna sobie z tym poradzić – rzucił ze złośliwym uśmiechem.

Krasnolud nie podjął sprzeczki. Nie lubił strzępić języka po próżnicy. Znów wyjrzał na trakt, na którym po kawalkadzie jeźdźców z porucznikiem Lurtem na czele pozostał już tylko kłąb kurzu i parujące końskie łajno na drodze. Mieli szczęście bo na nocleg stanęli na niewielkiej polance w głębi lasu. Gdy Lurt przejeżdżał gościńcem właśnie zbierali się do wyjazdu. Chamber podszedł do kuców i zaczął ciągnąć zwierzęta za uzdy. Po chwili wóz wartko wytoczył się na trakt.

– Jedziemy za nimi – powiedział Barton sceptycznie oceniając dzielącą ich od pościgu odległość i wskoczył na wóz. – Skrót jest dwie mile dalej.

– A jak się wrócą to udamy, że jesteśmy wieśniakami bieżącymi na targ do Jöhl? – warknął Chamber wspinając się na miejsce przy kłusowniku. – Lurt może i jest idiotą, ale nawet jego koń nas rozpozna.

– Nie zawrócą wcześniej niż po południu – odrzekł z pewnością w głosie Barton a widząc pytające spojrzenie krasnoluda wyjaśnił. – Dojadą do stanicy, wypytają o nas i zawrócą. Wcześniej niż w południe tam nie staną nawet gdyby zamęczyli konie.

– Wiesz co kłusowniku – Chamber cmoknął na kuce, które żwawo ruszyły piaszczystym traktem. – Czasami się przydajesz.

– Ta – Barton przeciągnął się na koźle. – Ale nie będę żył wiecznie więc pogoń te swoje chabety.

– Wiesz co kłusowniku – powtórzył Chamber i brzydko się uśmiechną. – Może nawet kiedyś cię polubię. I może nie będzie to dzień, w którym obetnę ten twój niewyparzony jęzor.

Barton spojrzał na towarzysza spode łba, ale wzruszył tylko ramionami, ostentacyjnie wepchnął sobie liść mięty do ust i odwrócił się wbijając spojrzenie w wijący się przed nimi gościniec. Po dwóch milach rzeczywiście dostrzegli zarośniętą odnogę prowadzącą w las. Krasnolud bez słowa skręcił w knieję. Musiał zasłonić kucom ślepia bo boczyły się i nie chciały wjechać w nieprzenikniony gąszcz. Rzeczywiście ścieżyna była dość szeroka, ale od dobrych kilku lat nieużywana przez co prawie nieprzejezdna. Słońce powoli opadało ku zachodowi czule pieszcząc wierzchołki drzew ciepłym blaskiem gdy Barton nakazał krasnoludowi jeszcze raz wjechać w gęstą kurtynę chaszczy i krzewów. Młode, dwuroczne olchy i karłowate drzewka nazywane przez elfy minssati dość łatwo ustępowały pod ciężarem wozu. Po połowie stajania wyjechali na rozległą polanę obficie porośniętą trawą i jeżynami. Na środku stał olbrzymi głaz, spod którego tryskało niewielkie, ale krystalicznie czyste źródełko o charakterystycznej, błękitnej barwie. Woda bijąca ze wszystkich źródeł w puszczy Styllen miała tę dziwną barwę. Zabobonni chłopi z otaczających knieję osiedli i osad orzekli, że to plugawa elficka magia zatruwa wodę. Jeszcze bardziej ciemni mieszkańcy pogórza Alzackiego i wyżyny Loterond przekonywali, że to ekskrementy złośliwych leśnych duszków żyjących w Styllen tak barwią wodę. Tylko zamieszkujący puszczę elfowi wiedzieli, że przyczyna była zupełnie naturalna i dużo bardziej prozaiczna. Pod Styllen płynęła ogromna podziemna rzeka, która od tysiącleci karmiła puszczę swą życiodajną wodą. Dlatego pradawna knieja nawet w czasach największej posuchy była wiecznie zielona i tętniła życiem. Oczywiście zabobonni mieszkańcy pogórza kładli to na karb elfickiej magii. Z czasem leśne olbrzymy tak głęboko zapuściły korzenie, że dosięgły wody płynącej w podziemnym korycie. I to właśnie drzewa barwiły wodę na lekko opalizujący, błękitny kolor. Zamieszkujące Styllen Leśne Elfy odkryły lecznicze właściwości tej wody, która doskonale uśmierzała ból i przyspieszała gojenie ran. Neutralizowała też niektóre toksyny pochodzenia zwierzęcego i roślinnego a pita z roztworem, z czerwieniówki i mniszka leśnego zsyłała halucynogenne sny. Barton raźno zeskoczył z kozła.

– Upoluję coś – powiedział szybko i zniknął w kniei zanim Chamber zdążył cokolwiek odpowiedzieć.

Krasnolud ostrożnie zeskoczył na ziemię wciąż obawiając się o lewą, jeszcze lekko opuchniętą kostkę i z wyraźną ulgą rozprostował kości, które skrzypiały i trzeszczały niczym waląca się stodoła. Po krótkiej gimnastyce odprzęgł kuce i podprowadził zwierzęta do źródła. Uważnie rozejrzał się po polanie.

– Nie będę was wiązał – mruknął do koników. – Ale grzecznie mi się zachowywać. Zrozumiano?

Kuce chyba zrozumiały bo po zaspokojeniu pragnienia lekko trąciły krasnoluda łbami i zaczęły spokojnie skubać trawę. Chamber popluł w dłonie, wyciągnął z wozu toporek i zniknął w lesie. Kiedy wrócił ciągną za sobą całkiem sporego, uschniętego dębczaka. Wprawnie porąbał drzewo na szczapy i rozpalił ognisko. Kiedy ogień już wesoło buzował wlał wodę do rondla i rozciągnął się na kocu przy ognisku susząc mokre buty. Słońce nieśmiało dotykało już koron drzew gdy wrócił Barton z przewieszonym przez ramię młodym jelonkiem.

– Coś długo cię nie było kłusowniku – mruknął leniwie krasnolud i ziewając przewrócił się na drugi bok. – Mam nadzieję, że zdążysz dzisiaj oporządzić tego koziołka.

– Nie obawiaj się mości krasnoludzie – Barton złośliwie rzucił jelonka na ziemię tak, że podmuch powietrza wzbił snop iskier, a że wiatr wiał Chamberowi w twarz więc ten zerwał się na nogi i zaczął otrzepywać iskry z ubrania i brody klnąc przy tym na czym świat stoi. – Zdążę zanim powiesz: Dziękuję ci o zacny Bartonie za to mięsiwo, które przyjdzie nam dzisiaj spożywać.

– Kur… – krasnolud z trudem zmeł w ustach przekleństwo i z namaszczeniem złożył pled. – Trza było cię zostawić w Verdein. Co ja sobie wtedy myślałem? Że okażesz wdzięczność, że spłacę zaciągnięty dług? Nikt cię wtedy nie prosił o pomoc – zrzędził Chamber. – Mogłem nie kiwnąć palcem, dalej gniłbyś sobie w dybach a ja nie musiałbym znosić twojego cholernego towarzystwa. Wszyscy byśmy na tym skorzystali. Koniom byłoby lżej i nie psułbyś mi powietrza na wozie. A ten koc jest więcej wart niż nagroda za twoją pustą łepetynę, którą wyznaczył burmistrz Verdein.

Chamber schował złożony pled na wozie coś przy tym mamrocząc pod nosem.

– Przestań mnie rozśmieszać nazywając tę cuchnącą szmatę kocem – Barton przewiesił jelonka przez gruby konar po czym zaczął go wprawnie skórować. – Gotowym postawić mój łuk o to, że ta szmata pamięta jeszcze czasy kiedy twój pradziad raczył w nią pierdzieć.

– Od mojej rodziny wara – warknął Chamber a oczy niebezpiecznie mu zaświeciły. – Bo skończę to co Lurt tak niefrasobliwie zaczął.

Barton wypruł wnętrzności i miał już coś odpowiedzieć gdy w kniei trzasnęła złamana gałąź. Chamber błyskawicznie stanął przy wozie tak by kołówka odgradzała go od źródła hałasu i osłaniała przed potencjalnym zagrożeniem. Bezgłośnie wydobył topór i dał łucznikowi znak głową. Barton wbił nóż w drzewo i jednym płynnym ruchem chwycił oparty o pień łuk. Stanął za drzewem, a spoza pnia widać było tylko kawałek głowy i wymierzony w ścianę lasu grot strzały.

Łowca Czarownic i kłusownik nie czekali długo. Z chaszczy ciężko stąpając wychynął kary ogier. Okrwawione i opalone boki wierzchowca dygotały w dreszczach. Wyglądał jakby uciekł z płonącej stajni. Nieszczęsne zwierzę dowlokło się do kuców krasnoluda i ciężko zwaliło się w miękką trawę. Chamber powoli zbliżył się do rannego konia. Barton wciąż ubezpieczał krasnoluda zza drzewa. W kłębie i zadzie zwierzęcia tkwiły trzy strzały.

– Ciekawe gdzie podział się jeździec – mruknął Chamber pod nosem. – Ta chabeta wygląda jak po bitwie – powiedział nie odwracając się do Bartona, jednocześnie lustrując uważnym spojrzeniem skraj lasu.

– Biorąc pod uwagę stan tej kobyły – odrzekł kłusownik nie spuszczając strzały z cięciwy. – Jego pan zapewne dużo lepiej nie wygląda.

– To bojowy ogier – Chamber ruszył w stronę skąd przybył koń. – O ile chabeta nie została skradziona to musiał jej dosiadać jakiś herbowy. Być może, że jeszcze dycha a ja nie zwykłem na szlaku odmawiać pomocy.

– Bardziej obawiam się tego, że właściciele tych strzał mogą czaić się gdzieś w pobliżu – burknął Barton i zaczął przedzierać się przez chaszcze za krasnoludem.

Słońce już całkowicie ukryło się za wierzchołkami drzew. W lesie panował prawie nieprzenikniony mrok a na zapalenie pochodni nie mogli sobie pozwolić. Chamber poczuł się trochę nieswojo. Nie lubił lasów a tym bardziej takich, w których pełno było elfów i to żywych. Umarłych się nie obawiał. Wiele razy za czasów młodości walczył pod górami Postanowienia z umarlakami i wiedział, że giną dużo łatwiej niż żywi. Nagle przypomniał sobie co najmniej tuzin mrocznych opowieści o puszczy Styllen i jak na złość żadna z nich nie kończyła się dobrze. Mocniej zacisnął dłonie na stylisku topora. Poczuł dotyk na plecach. Błyskawicznie odwrócił się gotów do zadania ciosu, ale zobaczył tylko poważną twarz Bartona. Przez chwilę odganiał natrętną myśl aby zdzielić towarzysza płazem przez łeb, ale w końcu niechętnie opuścił topór. Kłusownik bez słowa wskazał strzałą w stronę gęstej kępy jeżyn. Rzeczywiście leżał tam ciemny kształt zaplątany w kolczaste gałązki. Bardzo powoli zbliżyli się do kępy wciąż gotowi na nieprzyjemne niespodzianki. Kształt okazał się człowiekiem zakutym w czarną zbroję pogiętą tak jakby przejechał po niej wóz z drewnem. Chamber zatknął topór za pas i przyklęknął przy rycerzu. Nie mógł uwierzyć, że w tym zmasakrowanym ciele może jeszcze kołatać się życie, ale wciąż unoszący się w nierównym oddechu napierśnik mężczyzny wskazywał na to, że jego właściciel miał więcej szczęścia niż koń. Pozrywane mocowania przy kirysie i srebrne okucia świadczyły o tym, że hełm został oderwany z ogromną siłą. Aż dziw brał, że uderzenie nie urwało mu głowy. Młoda twarz i czarne włosy zalane były krwią z szerokiej rany na potylicy. Chirurgiczne niemal cięcie oderżnęło spory płat skóry, który teraz zwisał przesłaniając ucho. Z ramienia i podudzia wystawały brzeszczoty strzał.

– Te same szypy co w koniu – mruknął Barton oglądając lotki i pomógł Chamberowi podnieść rannego. Rycerz zajęczał cicho lecz nie odzyskał przytomności.

– Ostrożnie do cholery – warknął łucznik wskazując spojrzeniem pierś rycerza. Jedna z blach napierśnika właśnie odpadła. Z przesiąkniętej krwią skórzanej podbitki i lnianej koszuli wyłonił się ułamany brzeszczot strzały. – Jak mamy mu pomóc to lepiej się pospiesz. Trzeba wyłuskać grot bo nie dożyje świtu.

– Nie wiem jaka siła wciąż trzyma go na tym świecie – krasnolud z niedowierzaniem pokiwał głową. – Pierwszy raz widzę coś takiego. Ucapił się życia jak dupa gaci. Odważny z niego musi być młodzik, nawet jak na rycerza.

– Mężny czy nie zjedno to jak nie dotrzyma rana – wydyszał Barton stękając pod ciężarem rycerza. – Ty go rozbierz a ja narychtuję ciepłej wody i jakiś szmat na bandaże.

– Chcesz zabawić się w cyrulika? – spytał Chamber podejrzliwie łypiąc na towarzysza. – To może lepiej od razu go dobijmy. Przynajmniej oszczędzimy mu cierpienia.

– Jak chcesz to sam wyciągaj strzałę – burknął urażony Barton kiedy ułożyli rannego przy ognisku.

– Dobra, już dobra. Rób co chcesz. Jak umiesz szyć strzałami to pewnie wiesz też i coś o tym jak je wyłuskać. Mam tylko nadzieję, że już kiedyś wyjmowałeś szypę z żywego człowieka.

Barton bez słowa zawiesił kociołek z wodą nad ogniem. Chamber z subtelnością kowala zaczął ściągać pancerz z rycerza. Gdy uporał się z blachami, porozcinał nożem resztki skórzanej podbitki i lnianą koszulę rannego. Z wprawą ułożył rycerza na kocu, który przyniósł Barton. Łucznik wrzucił pociętą w pasy lnianą koszulę rannego do gotującej się wody i przyklęknął. Obejrzał uważnie wystający z piersi brzeszczot. Kilkakrotnie ucisną brzegi rany.

– Płuco ma chyba całe – mruknął. – Z ust jucha też mu nie idzie. Może wyżyje – zawyrokował sam sobie nie wierząc.

– Podnieś go tak by usiadł – rzekł do krasnoluda, wyciągając z kotła gorące szmaty. – Gdzie masz tę swoją wodę ognistą?

– To będzie lepsze – odparł z westchnięciem Chamber wyciągając piersiówkę. – Tylko nie zużyj wszystkiego.

Barton odkręcił korek i powąchał.

– Nie ma to jak porządna wóda – mruknął i pociągnął spory łyk.

– Co ty robisz?! – krzyknął z przerażeniem w głosie Chamber. – Myślałem, że to do znieczulenia!

– A niby co ja robię – Barton szelmowsko się uśmiechnął. – Nigdy nie operuję na trzeźwo bo to zawsze źle się kończy – dodał z powagą i pochylił się nad rannym.

Krasnolud podtrzymywał rycerza w pozycji siedzącej podczas gdy kłusownik szybko przepchnął brzeszczot. Kiedy uchwycił okrwawiony grot, który wyszedł pod łopatką i mocno szarpnął, ranny zajęczał i wyprężył się niczym struna.

– Co, wykitował? – spytał Chamber wciąż wpatrując się tęsknym spojrzeniem w swoją ukochaną piersiówkę.

– Jeszcze nie – stwierdził Barton przemywając ranę trunkiem i ciasno ją bandażując. – Jak przetrzyma do rana to może wyżyje. Oczyszczę mu jeszcze ranę na głowie i spróbuję jakoś przyszyć ten skalp.

– Mam nadzieję, że wiesz co robisz – powiedział z rezygnacją krasnolud gdy przykryli rannego płaszczem łucznika. – A teraz oddawaj flaszkę, hieno!

Barton bez słowa oddał piersiówkę Chamberowi a ten nie zwlekając pociągnął spory łyk. Mlasnął z wyrazem uwielbienia na twarzy i ostrożnie schował butelkę do kieszeni na piersi.

– Cholera burczy mi w brzuchu – mruknął dorzucając drwa do ogniska. – Jak skończysz z tym pechowcem to zajmij się jelonkiem a ja pozbędę się truchła konia.

Łucznik bez słowa skinął głową i wrócił do zszywania a tymczasem krasnolud popluł w dłonie i stękając z wysiłku odciągnął padło w gąszcz. Niedaleko od polanki znalazł kamienisty wądół, do którego zresztą najpierw wpadł i sapiąc z wysiłku zepchnął tam konia. Przywalił padlinę gałęziami i wrócił do obozowiska. Barton piekł już soczyste szynki nad ogniem. Krasnolud podszedł do wozu i wyciągnął spory bukłak. Bez słowa zabrali się do pieczystego.

– Biorę pierwszą wartę – powiedział Chamber rzucając bukłak z piwem Bartonowi. – Prześpij się kłusowniku. Wykonałeś kawał dobrej roboty z tym młodzikiem – chrząknął nienawykły do chwalenia kogokolwiek. – Rano postanowimy co dalej.

– Niech ci będzie, krasnoludzie – zgodził się Barton obcierając pianę z ust. – Ty tu rządzisz. Myślę, że ci co go tak urządzili nie będą się szwendać nocą po Styllen. No chyba, że są takimi idiotami jak my.

Łucznik wstał i odrzucił bukłak Chamberowi.

– To do jutra – mruknął i ułożył się przy wozie.

Chamber został sam. Jeszcze raz przyjrzał się rannemu. Rycerz był młody. Nawet bardzo młody. Na jasnej twarzy dopiero niedawno sypnął się zarost. Nagle coś błysnęło w świetle ogniska. Krasnolud podszedł i uniósł białą jak papier dłoń rannego. Na serdecznym palcu mienił się sygnet z rubinem, w którym zatopiony był szafir z wyrzeźbionym herbem Mythen. Musi być kimś znacznym, pierścień wart jest pewnie z kilka porządnych wsi – przemknęło mu przez myśl. Przez chwilę zastanawiał się czy aby nie zatrzymać błyskotki. Jednak natychmiast się zreflektował. Co się ze mną dzieje, zachowuję się jak ten cholerny kłusownik. Będzie jeszcze na to czas bo nie wiadomo czy rycerz dotrzyma do rana. Chamber wrócił do ogniska i wygodnie rozciągnął się w jego blasku. Ciepły wiatr sennie zaszumiał w koronach drzew płosząc starego puszczyka, który żałośnie zakrzyczał i ciężko odleciał w głąb kniei. Nad obozowiskiem bezgłośnie przeleciały nietoperze wyruszające na nocny łów. Cały świat powoli pogrążył się w zasłużonym śnie.

 

*

 

Barton naciągnął pled. Przyzwyczajony do niespodzianek udawał, że wciąż śpi. Delikatnie uniósł powieki. Na wschodzie zaczynało już szarzeć i mleczna mgiełka powoli opadała ku wysokiej trawie nurzając ją w puszystym kobiercu. Łucznik otaksował obozowisko czujnym spojrzeniem. Nie zauważył nic podejrzanego. Chamber siedział oparty o pień drzewa. Zdawał się być pogrążony w zadumie. Ranny rycerz leżał okryty płaszczem. Pierś unosiła się w nierównym oddechu co wskazywało na pomyślne rokowania. Skoro dożył do świtu to być może wykaraska się z ran. Barton bezszelestnie wstał i szybko obchlapał się w źródełku. Kiedy podszedł do krasnoluda ten nawet na niego nie spojrzał.

– Dlaczego mnie nie obudziłeś? – zapytał z ukrytym wyrzutem dopinając skórzany kubrak. – Nie ufasz kłusownikom?

– Nie ufam więcej niż jest to konieczne. A mówiąc bardziej obrazowo to ufam ci w równym stopniu co ty mi – Chamber głośno ziewnął. – Nasz cudownie odratowany rycerzyk sporo mówił przez sen. To co powiedział… Musiałem dużo przemyśleć.

Barton jeszcze raz spojrzał na nieprzytomnego rycerza jakby próbując wyczytać z jego twarzy dręczące go myśli.

– A co on mógł powiedzieć ciekawego? Bełkotał w malignie ot co. W jego stanie byłbym szczęśliwy, że w ogóle mogę mówić.

– Raz odzyskał przytomność i bynajmniej nie majaczył. Mówił całkiem rzeczowo i do tego bardzo ciekawie. Aż dech zapierało.

– Długo będziesz mnie tak dręczył? – prychnął Barton zawiązując chustkę na głowie. – Mów o czym gadał.

– Sam ci powie jak go ładnie poprosisz – odrzekł krasnolud i stękając wstał z ziemi. Kostka znów dała o sobie znać pulsującym bólem. – O ile jeszcze odzyska przytomność. Może i lepiej było go tam zostawić – mruknął po chwili przypatrując się spode łba rycerzowi. – Wilki by się nim zajęły…

– Co ty bredzisz? Przecież to ty go chciałeś ratować. Coś mi się zdaje się, że nie przypadły ci do gustu nocne wyznania rycerzyka. Mam rację?

Chamber wzruszył obojętnie ramionami i ostentacyjnie podrapał się po tyłku uważając dalszą rozmowę na ten temat za zamkniętą.

– Niech cię szlak trafi ty uparty krasnoludzie – warknął Barton. – Skoro mi nie ufasz to po jaką cholerę mi wtedy pomogłeś?

– Dobre pytanie, kłusowniku. Może sam mi na nie odpowiesz? – Chamber brzydko się uśmiechnął. – Mam co do ciebie niejasne przeczucia. Dopóki się ich nie wyzbędę będę miał na ciebie oko. A uwierz mi bratku, że nos jeszcze nigdy mnie nie zawiódł.

Barton prychnął niczym rozłoszczony żbik, obrócił się na pięcie, chwycił łuk z kołczanem po czym zniknął w gąszczu.

Chamber odprowadził kłusownika spojrzeniem. Wiedział, że towarzysz coś ukrywa. Wiedział też, że tego co powiedział ranny nie może usłyszeć ktoś o wątpliwej reputacji i niejasnej przeszłości. Właśnie taki ktoś jak Barton Monk. Krasnolud zaczął zastanawiać się nad tym czy aby Barton zupełnie przypadkowo znalazł się wtedy na polance. Może też chodziło mu o chłopca? Tak, rycerz mówił sporo o chłopcu, który jest księciem i następcą tronu Mythen. O chłopcu, którego poprzysiągł strzec do końca życia, a którego porwali jacyś najemnicy. O chłopcu imieniem Elian. To nie mógł być przypadek, czy też zrządzenie losu. Jakimś cudem ten szlochający smarkacz z polany był synem Elharda Mytheńskiego. A ja, stary dureń oddałem go do cholernego przytułku. Chamber całą noc rozmyślał o tym co powinien uczynić. Czy pomóc rycerzowi? Kiedyś nie wierzył w przeznaczenie. Wierzył tylko w siłę ramienia i ostrość topora. Całe życie walczył. Najpierw dla sławy, później dla króla, którego Rada Klanów skazała na śmierć i potępienie. Kiedy sprzeciwił się radzie i walczył w obronie tego w co naprawdę wierzył został skazany na banicję. Stał się mukqunnem, wywołańcem bez klanu i rodziny. Odszczepieńcem, którym w równej mierze brzydzili się krasnoludowie jak i ludzie. Później zabijał dla pieniędzy. Stał się Łowcą Czarownic, eliminował ukrywających się po powstaniu magów czarodziei, uzdrowicielki, czarnoksiężników, nekromantów i demonologów. Wszystkich, którzy parali się magią. Ale tak naprawdę próbował tylko zabić w sobie wyrzuty sumienia za to, że nie wytrwał przy swoim władcy do końca. Porzucił go, pozwolił mu odejść z brzemieniem odrzucenia. Nigdy nie wierzył w przeznaczenie, ale teraz przynajmniej zaczął się go bać. Może ten strach jest znakiem aby w końcu zaprzestać tułaczki i poświęcić się czemuś co pozwoli odkupić winy z przeszłości.

Ranny rycerz jęknął i poruszył się niespokojnie. Krasnolud natychmiast przy nim przyklęknął.

– Muszę… Muszę odnaleźć… – wychrypiał z wyraźnym trudem. – Pomóż…

– Jeżeli chcesz jeszcze komukolwiek w życiu pomóc to odpoczywaj. Twoje rany wciąż się jątrzą. Naprawdę nie wiem jakim cudem nadal żyjesz.

– Ja muszę… Muszę odnaleźć księcia… Pomóż mi.

Chamber bez słowa wpatrywał się w bladą twarz rycerza. Zobaczył w jasnych oczach blask i siłę, która z taką zawziętością trzymała go przy życiu. A niech to, co mi tam. Najwyżej zginę w słusznej sprawie.

– Dobra, pomogę ci rycerzu – powiedział z mocą krasnolud. – Masz na to moje słowo. Ale teraz musisz odpoczywać bo w przeciwnym razie na nic zda się ta pomoc, umarli nie zwykli pomagać żyjącym.

Młodzieniec chwycił Chambera za rękę. Dłoń była przeraźliwie zimna, niczym dotyk śmierci. Krasnolud mimowolnie się wzdrygnął.

– Nie pozwól mi umrzeć – wycharczał ledwo słyszalnym szeptem. – Ja muszę żyć… Muszę żyć dla niego…

– Jeżeli przetrzymałeś zabiegi kłusownika i dożyłeś do rana to pewnie wykaraskasz się z ran. Ale jeżeli to poprawi ci samopoczucie to wiedz, że ja Chamber Berkaz dołożę wszelkich starań abyś przeżył. Obawiam się co prawda, że jak wydobrzejesz to i tak…

– Jam… – przerwał mu młodzieniec z trudem przełykając ślinę. – Jam jest… Karl Walter von Midenchoffen – wykrztusił i stracił przytomność.

 

***

 

Promenada Cudów przy Najwyższej Szkole Innowacji i Technologii Stosowanych była odwieczną wizytówką Jöhl. Prawie wszystkie drzewa i krzewy okalające całą aglomerację były genetycznie zmodyfikowanymi tworami ludzkiej wyobraźni, nierzadko zresztą chorej i pozbawionej ograniczeń moralnych. Wszechobecna na Promenadzie Cudów przyroda ukształtowana w wymyślne formy mieniła się wszystkimi kolorami tęczy. Ten niesamowity i trochę dziwaczny park nazwano Knieją Spełnionych Marzeń. W samym sercu parku znajdowało się jezioro Błysk, w którego głębi, trzydzieści sążni pod powierzchnią wody wybudowano niewielkie miasteczko. Każdy mieszkaniec tej podwodnej metropolii odziany był w specjalny kombinezon termoizolacyjny z gąbki bazaltowej, który utrzymywał stałą temperaturę ciała i nie przepuszczał wody. Do kombinezonu podpięte były dwie, wzmacniane cienkimi drutami rurki, przez które pompowano mieszankę powietrza i odprowadzano dwutlenek węgla. Pompę tłokowo–hydrauliczną zastosowaną w tym wynalazku zaprojektował i zbudował sam Ugurvinne Cellego, słynny krasnoludzki wizjoner i filantrop. Na środku jeziora wyłaniała się z wody kamienista wysepka, jeden z niewielu tworów poczciwej matki natury. Z podnóża wyspy wyrastała monumentalna, mlecznobiała wieża mierząca prawie trzysta jardów wysokości. Budowla ta wsparta była na sześćdziesięciu bazaltowych filarach, misternie żłobionych w falujące wzory. Była to Wieża Światła, pradawna elficka budowla, która obecnie skrywała w swoich wnętrzach największe klejnoty i relikty ludzkiej wiedzy. Wieża Światła została wzniesiona trzy tysiące lat przed powstaniem królestwa Mythen. Działo się to w czasach kiedy narody elfickie niepodzielnie władały krainami Avar al’Aden. Po czwartej bitwie o Chmurne Szczyty, kiedy to armia krasnoludzka pod wodzą Morhgana Mocnego została ostatecznie rozbita, Ilinezirr, najpotężniejszy z elfickich arcymagów, posłużył się magią żywiołów aby wznieść wieżę, którą później obrał za swoją siedzibę. W Wieży Światła znajdowała się biblioteka zawierająca chyba wszystkie spisane dzieła ludzkiej, a nawet elfickiej czy też krasnoludzkiej sztuki piśmienniczej. Złośliwi powiadają, że ta pradawna budowla skrywa księgi i woluminy, które jeszcze nie zostały napisane. Miliony egzemplarzy lub raczej tony ksiąg, manuskryptów, inkunabułów i pergaminów skrywały jedną z największych tajemnic krain Avar al’Aden – Sekretną Lożę Magii. To właśnie tutaj znalazło schronienie większość z ocalałych przed Białą Inkwizycją magicznych grimuarów i potężnych artefaktów zapomnianych już przez współczesny świat. Świat pozbawiony magii i tajemnic wiedzy, świat ograniczony siłą pojmowania ludzkiego umysłu, w którym niestety zabrakło miejsca dla tak potężnych przedmiotów. O istnieniu sekretnych komnat wiedziało tak niewielu, że żadne z przekazów nie wymieniają ich imion a Loża Magii pozostaje do dziś jedną z największych tajemnic ludzkości.

Feallan pewnie kroczył parkowymi alejami Promenady Cudów, które mieniły się wszystkimi znanymi ludziom kolorami. Mimo, iż bywał tu częstym gościem urządzenia, które mijał za każdym razem odkrywały przed nim nowe tajemnice. Tsilońskie Wahadło czerpiące energię z promieni słonecznych i światła dziennego. Wielki Balon Burzowy podczepiony do kolumny Ezotela przyciągający i kumulujący moc piorunów, którą urządzenie u podnóża filaru zwane Generatorem Błyskawicowym zamieniało na energię oświetlającą cały park. Piec Surówkowy Ingeberga z Konvu potrafiący stopić kamienie szlachetne w tym także błękitne diamenty a nawet czysty mitha’ryll i gwiezdny metal. Stało tu także Szklane Oko Vilonii Znudzonej, olbrzymi teleskop soczewkowy, do którego obrócenia potrzeba było trzydziestu par wołów. Przez ogromny obiektyw teleskopu o długości stu jardów, składający się z kilkuset zestawów kryształowych soczewek i odpowiednio wyszlifowanych diamentów killońskich o niespotykanej czystości można było obserwować bardzo odległe ciała niebieskie i tajemnicze zjawiska zachodzące we wszechświecie. A był to zaledwie niewielki ułamek tajemnic skrywanych przez Promenadę Cudów. Feallan zszedł z brukowanej ścieżki na dwukondygnacyjny most prowadzący do podnóża Wieży Światła. Kiedy znalazł się przed jasnym monolitem czule pogładził rzeźbę bogini nauki – Villisir, przedstawioną przez anonimowego artystę jako nagą kobietę trzymającą w złożonych dłoniach księgę i klucz. Posąg zaczął się zmieniać. Zdawało się, że przyjął płynną konsystencję, wielobarwna powłoka drżała i delikatnie syczała wciąż zmieniając kształty. Nikt nie potrafił wytłumaczyć tego fenomenu. Nikt też nie wiedział skąd rzeźba wzięła się u podnóża pradawnej budowli. Była tu od zawsze i tylko dzięki niej można było aktywować portal prowadzący do wieży. Feallan jak zawsze z dziwnym mrowieniem na plecach zanurzył się w jaskrawą kulę energii i stanął przed owalnymi dębowymi drzwiami pozbawionymi kołatki czy też zawiasów.

– Do Pandanora – powiedział krzyżując ręce na piersiach.

– Godność – odburknęły drzwi głośno przy tym ziewając.

– Feallan. Elf.

– Mistrz je teraz obiad z dziekanem Akademii Sztuki Relatywnej. Przyjdź później.

– Jestem umówiony.

– No to co? – głos z drzwi znów ziewną.

– Ano to – Feallan z brzydkim uśmiechem wyciągnął sztylet. – Że jeżeli mnie nie wpuścisz to cię troszkę połaskoczę – i z niezwykłym pietyzmem przejechał ostrzem po gładkim drewnie, zostawiając na nim głębokie zadry.

– Nie! – krzyknęły z przerażeniem drzwi. – Na pomoc! To napad! Mordują mnie!

– Zawrzyj się – syknął Feallan. – I otwieraj ty kupo desek bo zaraz wrócę tu z pochodnią.

– Dobra, już dobra – podwoje rozwarły się ukazując jasno oświetlony hol wyłożony czerwonym, cedrowym drewnem. – Trza było od razu mówić, że jesteś umówiony – burknęły drzwi i gdy Feallan odszedł już na bezpieczną odległość dodały. – Mam nadzieję, że wlazła ci drzazga ty troglodyto.

Feallan zatrzymał się przed wyciętym w kształt podkowy marmurowym kontuarem. Stała za nim piękna elfka w zwiewnej i prawie zupełnie prześwitującej tunice, która jakoś dziwnie nie pasowała do panującej tu atmosfery dostojnej erudycji.

– Czym mogę służyć? – grzecznie spytała dźwięcznym głosem.

– Witaj, Marii – odparł Feallan kłaniając się z kurtuazją. – Jestem umówiony z Arcymistrzem Pandanorem.

– Tak, rzeczywiście – powiedziała przez chwilę wpatrując się w zawieszony na ścianie trójwymiarowy terminarz w kształcie piramidy. – Proszę przejść do Katedry Konwersacji. Mistrz przybędzie tam gdy tylko skończy obiad.

– Dziękuję, Marii – Feallan znów lekko się skłonił z błyskiem w oku wpatrując się w odsłonięty dekolt kobiety.

– Są białe – rozległ się w jego głowie przytłumiony głos Marii.

Ze zdumieniem spojrzał na kobietę. Cholera, telepatka.

– Kwoli ścisłości telekinetyczka a telepatia to tylko moje hobby – znów rozległ się w głowie kojący głos pięknej elfki, która wyzywająca spoglądała na swego rozmówcę z rozciągniętymi w miłym uśmiechu ustami. – Pomyślałeś o tym jakie mam majteczki a ja ci grzecznie odpowiedziałam. Są białe i z jedwabnej koronki, która układa się w kopulujące trytony. To ostatni krzyk mody.

– Wybacz, Marii – Feallan odchrząknął i mimowolnie przełknął ślinę. – Nie wiedziałem…

– Nie przepraszaj – ton jej głosu doskonale pasował do uśmiechu rozjaśniającego śliczną twarz. – To była naturalna męska reakcja i przyznam, że całkiem przyjemna. Gdybyś chciał z bliska ocenić jakość mojej bielizny to kończę przed wieczorem – uwodzicielsko puściła oczko.

– Będę o tym pamiętał – Feallan zmusił się do uśmiechu i szybko odszedł w stronę holu prowadzącego do Katedry Konwersacyjnej. Marii odprowadził go zawiedzionym spojrzeniem.

Feallan znalazł się w rozległej, gwarnej sali z licznymi stołami, katedrami i parawanami. Wszędzie kotłowali się rozmawiający ze sobą ludzie, elfy, krasnoludy i niziołki. Zaczął z mozołem przedzierać się przez rozszczebiotany tłum filozofów, naukowców, technologów, inżynierów, medyków, etyków i cholera wie kogo jeszcze. Zewsząd dochodziły go strzępy rozmów.

– Ależ nie, Einsteinusie – perorował prosty jak sztacheta rudzielec. – To nie w czasie załamuje się materia, ale w przestrzeni.

– Wiem, Platonikusie – odparł siwowłosy grubasek zawzięcie gestykulujący rękami. – Ale czas jako względny może wpływać na zmianę gęstości eteru w próżni a przez to też na koncentrację materii i jej masę.

– Nigdy tego nie udowodniłeś, mój drogi – rudzielec z powątpiewaniem pokiwał głową.

– Ale to wcale nie oznacza, że tak nie jest – ten ze srebrną szopą zrobił nadąsaną minę.

– Pozwólcie moi drodzy, że przedstawię wam moją teorię kwantu promieniowania świetlnego – przerwał im wysoki brunet w grubych binoklach na długim nosie.

– O nie – mruknął zdegustowany rudzielec. – Edisonus znowu będzie gadał o tej swojej boskiej cząsteczce…

Feallan nie słyszał już dalszej części alokucji[1] bo szczęśliwie zdołał schronić się w niewielkiej loży obitej garbowaną, cielęcą skórą. Na półkach leżało kilkanaście woluminów z grubymi pieczęciami Akademii Aerodynamiki. Elf zbliżył się do kwadratowych drzwi i wcisnął zielony przycisk ze strzałką skierowaną w górę. Coś zaszumiało i po chwili z brzękiem dzwonka, drzwi rozsunęły się ukazując niewielkie, wyłożone lustrami pomieszczenie. Feallan pewnie wszedł do środka.

– Trzydzieste ósme – powiedział i zaczął poprawiać włosy przyglądając im się krytycznie w otaczających go zewsząd lustrach.

Kiedy za pierwszym razem używał windy żołądek podchodził mu do gardła i był pewien, że za chwilę runie z całym tym złomem w dół. W końcu jakoś się przyzwyczaił jednak uczucie nieufności pozostało. Znów coś zaszumiało i przeciążenie zaczęło go wgniatać w podłogę. Kiedy drzwi ponownie się rozsunęły Feallan znalazł się w niewielkiej biblioteczce. Kilka całkiem sporych regałów uginało się pod ciężarem Roczników Mytheńskich i Encyklopedii Dziejów Nowożytnych. Nie były to jednak kosztownie oprawione w skórę i złoto woluminy lecz odręcznie przepisywane rękopisy i manuskrypty. W kącie komnaty stało zasłane arkuszami biurko i stare, pokrzywione krzesło. Na niewielkim, jedynym wolnym od papierów skrawku ściany wisiał obraz przedstawiający oko wyzierające z czarnej piramidy. Feallan zatrzymał się przed malunkiem i cicho wyszeptał zaklęcie. Nagle w pokoju zapadły nieprzeniknione ciemności. Gdy blade światło rozproszyło mrok, Feallan znajdował się już w zupełnie innej komnacie. Była to Sal Portali w Sekretnej Loży Magii. Komnata wypełniona była sączącym się znikąd światłem. Nie było tu okien, mebli czy też ksiąg. Na ciemnej posadzce przypominającej taflę pogrążonego w mrokach nocy jeziora, znajdował się tylko ten sam symbol co na obrazie. Na każdej z sześciu mlecznobiałych ścian wyróżniały się czernią owalne portale. U szczytu sali stał okryty cienistym całunem, kamienny tron. Światło zdawało się unikać tego miejsca jak ogień wody.

– Przybyłeś, Feallanie – zimny głos rozciął powietrze. Niewyraźny kształt zasiadający na tronie lekko się poruszył. – Czy już rozmówiłeś się z Undovirem?

Feallan głęboko skłonił się z nadzieją, że ten wyraz szacunku wygląda jak najbardziej szczerze. Zawsze czuł się nieswojo w tym miejscu. Nigdy nie widział twarzy Pandanora, ale nie było mu z tego powodu specjalnie przykro. Wystarczała świadomość, że czarnoksiężnik przenikał go zimnym spojrzeniem. Przybywał tu tylko po dalsze instrukcje i zalecenia. Był posłańcem swojej Pani i wolał, aby tak pozostało.

– Witaj, panie – Feallan przyjął pełną szacunku pozę co przyszło mu z niemałym trudem. Nie nawykł do takich gestów. – Jeszcze nie zdążyłem złożyć wizyty hrabiemu Undovirowi. Zefir wymagał zmiany orefowania i napraw kadłuba. Wyruszę jutro po odpływie.

– Weźmiesz w Killin pasażera – głos Czarnego Arcymaga, który był też Arcymistrzem Szarych Magów słyszalnie przybrał na ostrości. – Śmiertelnego wyrostka zrodzonego z krwi Elharda.

Feallan bez słowa skinął głową. Nie chciał nawet wiedzieć jakich mrocznych sztuczek użył Pandanor aby schwytać Eliana. Skoro arcymag postanowił wziąć sprawy w swoje ręce to lepiej było tego nie komentować. Dłużej się wtedy żyło.

– Twoja nieudolność i zapędy tego durnia Gerona mogły zniweczyć cały mój plan – chłód w głosie Pandanora zdawał się skuwać lodem spowijające ich ciemności. – Srebrny Szlak dostarczy chłopaka do Killin. Udasz się do Pijanego Żeglarza. Oberżysta przekaże ci wyrostka. Zabierzesz go ze sobą. Chcę aby znalazł się pod odpowiednią pieczą.

– Zaszczyconym, panie – Feallan pokłonił się z kamienną twarzą. Zastanawiał się dlaczego arcymag wybrał właśnie jego. Nawet nie starał kryć się z tym, że ten wybór jest mu nie w smak. – Obawiam się jednak, że na morzu nie trudno o przygodę i życie księcia może być zagrożone.

– Twoja w tym głowa aby uchronić go przed każdym zagrożeniem – kształt zasiadający na kamiennym tronie znów zafalował. – Polegam na twojej zapobiegliwości, Feallanie.

Elf ponownie skinął głową i w ciszy oczekiwał na dalsze słowa czarnoksiężnika. Pandanor lubił robić dłuższe przerwy w rozmowie co działało mu na nerwy.

– Czy głowy zakonne powzięły już decyzję? – spytał arcymag z lekkim westchnięciem. Światło w komnacie przez chwilę jakby przyciemniało.

– Tak. Wszyscy są z nami – Feallan skrzyżował ręce na piersiach. – Tylko Gustaw Markonelli i Luther Wylgota–Porseno zwlekali z odpowiedzią. Ta dwójka to szczwane lisy. Od dawna są ze sobą w dobrej komitywie, lub jak powiadają inni w zmowie. Spotkali się potajemnie zanim wysłali posłańców z odpowiedzią. Moi najemnicy cały czas mają na nich oko. Wkrótce będę wiedział wszystko, jeżeli knują coś za naszymi plecami.

– Zachowaj ostrożność – po raz pierwszy w głosie arcymaga zabrzmiała nuta aprobaty. – To cenni sprzymierzeńcy. Szczególnie ten Wylgota może być dla nas niezwykle użyteczny. Gdyby jednak okazali się zdrajcami zastąpisz ich naszymi ludźmi.

Feallan skąpo uśmiechnął się samymi ustami i skinął głową.

– Masz wieści o Wilhelmie Stormie? – zagaił Pandanor.

– Zaszył się gdzieś w Szambowisku – odrzekł Feallan. – To już tylko kwestia czasu aby Szara Eminencja Mythen przestał być dla nas zagrożeniem.

– Oby – czarnoksiężnik znów się poruszył a światło w komnacie zafalowało wraz z nim. – Ten kuternoga lubi dawać się we znaki w najmniej oczekiwanych momentach. Pamiętaj, że Storm musi zginąć jak najrychlej inaczej może pokrzyżować nasze plany. On i ta cholerna banda z Bractwa Kamienia…

Znów na długą chwilę zapadło milczenie.

– Z Wilhelmem Stormem rozprawię się sam. Niech Srebrny Szlak jeszcze raz na coś się przyda. Ruszaj więc i tym razem nie zawiedź mnie elfie – zakończył złowróżbnym tonem Pandanor.

Feallan bez słowa skłonił się i odwrócił do obrazu. Po chwili znów znalazł się w biblioteczce i zjechał w dół do Katedry Konwersacyjnej.

– Nie rozumem lecz sercem należy pojmować życie drodzy koledzy – do trzech poprzednich rozmówców przyłączył się niewysoki starzec w wysokim cylindrze na głowie. – Powiadam wam, że najbardziej zawikłane problemy posiadają najbanalniejsze rozwiązania a konsensus i kompromis są istotą dialogu.

– W dzisiejszych czasach drogi Sokratusie, kiedy przeszczepy narządów są już prawie na porządku dziennym – skwitował ironicznie Platonikus. – Nie można już zawierzyć nawet samemu sobie.

– Mylisz się – odparł ze spokojem kapelusznik. – Nie jest ważne czyje to serce, ale jak pojmowane są przez nie kwestie moralne i etyczne. Ciągła gonitwa za postępem zgubi ludzkość i inne nacje. Nasza najpotężniejsza broń – umysł, stanie się naszym największym przekleństwem i doprowadzi nas wszystkich do zagłady.

Feallan nie słuchał dalszych wywodów. Wchodząc do holu westchnął i posłał Marii niezobowiązujący uśmiech starając się przy tym nie myśleć o jej wdziękach. Szybko zniknął za obdrapanymi drzwiami, które jakoś straciły ochotę na dalszą pogawędkę.

 

 

***

 

Paraven było pięknym miasteczkiem malowniczo położonym wśród górskich wierzei prowadzących do doliny Leśnego Wichru. Wieśniacy z górskich osad, twardzi, bogobojni górale i miejskie pospólstwo składające się przede wszystkim z wszelkiego rodzaju szumowin, rajfurów, prostytutek, żebraków i cholera wie czego jeszcze nazywali je Kurwidołkiem lub Suczymłajnem. Jednak liczni przyjezdni goście używali dużo mniej wulgarnych inwektyw i nieprzystających ich statusowi społecznemu epitetów. Dla nich Paraven było miejscem, w którym mogli zaspokoić każdą zachciankę. Miasto za sprawą Authorda Śmiałego, pradziada Elharda stało się stolicą zachodniego landu i przynosiło królewskiemu skarbowi nieliche profity. Paraven było jedynym miastem w całym Mythen pozbawionym dzielnicy biedoty, slamsów, rynsztoków czy nawet pchlego targu albo zwyczajnego gnojownika, w którym mogłyby się wytarzać świnie lub niesforne dzieci. Miasto było niemal sterylnie czyste. Niemal gdyż kanalizacja aż kłębiła się od szczurów i innego plugastwa. Dlatego każdego roku, tuż po żniwach i sianokosach straż pożarnicza wypalała podziemne tunele kanalizacji niszcząc wszelkie zalegające tam nieczystości, czyli prócz szczurów i fekaliów także pechowców, którzy tam zamieszkiwali. Paraven podzielono na trzy dzielnice. Aleje Paraveńskie, największa, wprost ociekająca od przepychu i bogactwa dzielnica stanowiła koronę mytheńskiego hazardu. Liczne kasyna, salony gry, tory wyścigowe a nawet arena z walczącymi na śmierć gladiatorami zapewniały niezapomniane wrażenia. Dodatkową atrakcją było to, iż za odpowiednią kwotę każdy z widzów na arenie gladiatorów mógł zasilić poczet występujących tam aktorów. Kolejną, nie mniej jednak atrakcyjną dzielnicą były Srebrne Sukiennice. Tutaj liczni znawcy i koneserzy odwiedzający miasto mogli zaspokoić pragnienie podniebienia najprzedniejszymi trunkami i wymyślnymi potrawami. Wielu bogatych kupców i handlarzy winami właśnie w Paraven zaopatrywało się w najlepsze trunki świata. Zaś, ci którzy nade wszystko upodobali sobie ekspiację[2] obżarstwa mogli zakosztować tu każdej potrawy. Na licznych ucztach i biesiadach nierzadko głównym daniem bywały okazy zwierząt chronionych lub znajdujących się na wymarciu. Oczywiście wstęp na taką ucztę mieli tylko najbogatsi z bogatych. Czasami cena za jedną potrawę sięgała wysokości kilkuset tysięcy mytheńskich koron co było równowartością kilkunastu sporych wiosek. Wszelakie pragnienia ciała można było ugasić w słynnych Salonach Masarzu Aspeńskiej Stokrotki, Lary Proft. I w końcu ostatnia z dzielnic, najmniejsza i najbardziej normalna, Pasaż Tamburyna. Było to siedlisko sztuki, trup aktorskich, grup cyrkowych, amfiteatrów, pantomimy, palarni opium, minstreli i wszelakiego tałatajstwa, które padło ofiarą tej czy innej muzy. Do Paraven prowadziły tylko dwa trakty. Głównym i dużo popularniejszym był Trakt Willsburski. Bezpieczny i ukończony zaledwie przed dwoma laty był prawdziwą Drogą Bogów a brama, którą wędrowiec wkraczał do miasta zwana była Bramą Królewską. Tuż przy trakcie wznosił się monumentalny akwedukt ufundowany przed dwudziestu laty przez kupiecki cech miasta. Drugi trakt, zwany Jöhlskim wił się wąskimi serpentynami wśród malowniczych Gór Glin, przecinał moczary Persh, Wyżynę Loterond, nieśmiało przemykał tuż obok puszczy Styllen aby zakończyć swoją wędrówkę przy południowej bramie Paraven, zwanej Bramą Dzika. Miasto okalane było dwoma pierścieniami obronnych murów najeżonymi wysokimi wieżami strażniczymi i barbakanami. Obydwie bramy strzeżone były przez dwa bataliony gwardzistów miejskich, patrolujących też całą dobę miasto i jego obrzeża. Żołnierze ci z racji jaskrawo karminowych otoków noszonych na rękawach i basinetach zwani byli Wiśniową Gwardią. A więc ogólnie rzecz biorąc Paraven było prawdziwym siedliskiem dewiantów, zboczeńców, parweniuszy, artystów, arywistów, wątpliwej reputacji książąt, kupców i możnych tego świata, którzy z uśmiechem na ustach przepuszczali tu swoje fortuny.

Jedną z niewielu oaz normalności w tym egzotycznym mieście były znajdujące się w salonach Lary Proft apartamenty Arilli. Skromnie choć gustownie urządzone wnętrze, wyłożone było ciemną boazerią z przepięknymi srebrnymi inkrustracjami a liczne regały przypominające swym kształtem biaarskie okręty, uginały się pod ciężarem oprawionych w skórę woluminów. Wszystkie księgi wyszły spod prasy drukarskiej wydawnictwa Wiedzy Wieków i sygnowane były złotym kwiatem lotosu. Większość z inkunabułów warta była swej wagi w złocie. Liczne obrazy, akwaforty i wykonane z mlecznobiałego marmuru rzeźby komponowały się tu w kojącym i urzekającym nastroju sublimacji[3] sztuką. Przy wejściu do komnat stało dwóch potężnych negrów, ubranych na modę południowców z Biaary w luźne atłasowe stroje, turbany i wysokie buty ze szpiczastymi noskami. Uzbrojeni byli w zawieszone na szerokich szarfach falchiony i długie kindżały. Wartownicy byli niemymi eunuchami. Arillia jako prawa ręka Lary Proft sprawowała w mieście niepodzielną władzę a Otto Knoth, tutejszy mer był tylko marionetką w zręcznych rączkach pięknej elfki. Arilla jak co wieczór zasiadała w miękkiej sofie obitej foczym futrem i sączyła lampkę wina de’Gevre. W wysokim kominku stylizowanym na azillijski portyk podtrzymywany przez dwóch nagich cherubinów wesoło trzaskał ogień. Okrągły, kryształowy kandelabr promieniował delikatnym światłem świec i niezwykle romantycznie rozświetlał pomieszczenie. Arilla nawet jak na elfkę była istotą niezwykłej urody. Jej wysmukła niczym topola sylwetka emanowała kobiecością i zarazem wdziękiem leśnej pantery. Wszędzie gdzie tylko się pojawiała roztaczała aurę ulotnego piękna i zimnej niedostępności. Arilla była wśród mężczyzn źródłem wielu sporów i pojedynków czym jednak sama niespecjalnie się przejmowała. Doniesienia o kolejnych urządzanych w jej imieniu szermierczych galach kwitowała słowami, że tylko głupcy uważają, iż promienie słońca można uchwycić w dłonie i przy tym nie spłonąć.

Nagle jedna z okiennic rozwarła się na oścież uderzona podmuchem zimnego wiatru wpuszczając do środka słodkawy zapach nocy. Arilla niezwykle erotycznym gestem odrzuciła kosmyk kruczoczarnych włosów, który opadł jej na policzek. Raczej poczuła niż dostrzegła czyjąś obecność. Powoli, nie odrywając fiołkowych oczu od zapisanych gotyckim pismem stronic Poezji Wieków sięgnęła do małego, złotego dzwoneczka.

– Zbyteczna to ostrożność, Mirivill – zimny głos, który rozciął spokój komnaty niczym świst szabli zamiast ją przestraszyć wywołał na twarzy kobiety rumieniec radości.

Arilla odrzuciła księgę i rzuciła się na szyję przybysza opatulonego w czarny płaszcz z kapturem.

– Mój mały al’Hiveriil – wykrzyknęła z głośnym śmiechem. – Kiedy braciszku nauczysz się korzystać z drzwi? – spytała kiedy Dargoth delikatnie odsunął siostrę od siebie i zrzucił wilgotny płaszcz na puszysty dywan.

– Ale po co. Przecież ja zawsze gnam do ciebie na skrzydłach wiatru, a on jest niezwykle narowistym wierzchowcem i nie zwykł słuchać niczyich poleceń. Poza tym – dodał opadając na miękką sofę. – Nie miałem ochoty niepokoić tych twoich pół-mężczyzn sterczących przy drzwiach.

Arilla roześmiała się i niczym mała dziewczynka wskoczyła mu na kolana.

– Tylko nie mów o tym Bloisowi – powiedziała z nadąsaną minką, nalewając aromatyczny trunek. – Bo jeszcze skłonny w to uwierzyć.

– Tak, wy dwoje doskonale się uzupełniacie – odparł uśmiechnięty Cień dystyngowanie próbując wina. – Piękny i Bestia.

– Takie słowa w ustach brata brzmią jak komplement – Arilla znów się uśmiechnęła. – Ty zawsze wiedziałeś jak mnie rozśmieszyć. Powiedz mi więc jakież to niegodziwości nie pozwalają memu ukochanemu na odwiedziny swej usychającej z tęsknoty różyczki?

– Skończ z tymi bzdurami siostruniu – mruknął Dargoth odkładając Poezję Wieków na stolik z karafką wina. – A co do pana Nizickiego to po tym jak publicznie oznajmiłaś na swoim ostatnim wernisażu, że jest jedynym mężczyzną w Mythen nie czułym na twoje, moim zdaniem nie mające nic wspólnego ze sztuką rzeźby, biedaczek musiał pojedynkować się z kilkoma szlachcicami i uciekać przed oddziałem zbirów Ottona Knotha. Bardzo oględnie mówiąc Blois ma chwilowo dość twojego towarzystwa. On cię kocha, Mirivill a ty bawisz się tylko jego uczuciami – znów zmoczył usta i z wyrazem błogości na twarzy zamlaskał. – A to bardzo nieładnie tym bardziej, że uważam go za swojego przyjaciela.

– Kobieta jest jak fala mój drogi – odrzekła Arilla kokieteryjnie nawijając loczki na wskazujący palec. – A ja jestem zbyt młoda by wiązać się z jednym mężczyzną. Do tego on wciąż gdzieś się włóczy. A ja mam swoje potrzeby i to spore – dorzuciła takim tonem, że Dargoth zachłysnął się winem. – Jestem jak źródło z wodą życia. Jeżeli ktoś przestanie ze mnie czerpać to zacznie usychać aż w końcu umrze. Uwierz mi, że Blois wkrótce wróci tu na kolanach żebrząc o jeden uśmiech.

– Jak to możliwe – rzekł zabójca ocierając brodę. – Że jesteś moją siostrą. I to bliźniaczką. Bogowie wielce z nas zadrwili.

– Dobrze braciszku – Arilla wstała i oparła się o rzeźbę swego autorstwa przedstawiającą pnącą się po kamiennym tronie winorośl. – Co cię do mnie sprowadza? I gdzie szwęda się Blois? Ja naprawdę za nim tęsknię.

– Cóż – Cień dokończył wino i uwolniony od słodkiego ciężaru siostry wygodniej rozsiadł się na sofie. – Nie wiem jak ty to robisz, ale zachowuję się przy tobie jak smarkacz. Ba, nawet o obowiązkach zapomniałem. Mam tu coś dla ciebie. Od Wilhelma – podał jej zwitek pergaminu. – Mam nadzieję, że kuternoga nie czerpie z twojego źródełka.

Arilla prychnęła i rozwinęła papier.

– Przecież wiesz, że traktuję go jak ojca i nigdy się to nie zmieni.

– A co do Bloisa, to on sam lepiej się wytłumaczy. Jednak chwilowo jest zbyt zajęty aby myśleć o tak przyziemnych sprawach jak twoje towarzystwo.

Arilla nie zareagowała na zaczepkę, złamała pieczęć i pogrążyła się w lekturze. Jasne czoło przecięła pionowa zmarszczka.

– Ciągle tylko praca i praca – mruknęła pod nosem a głośno dodała. – Udasz się do Jöhl. To takie duże miasto na południu – powiedziała z rozbrajającym uśmiechem. – Dziesięć mil przed miastem jest stanica. Ktoś tam na ciebie będzie czekał. Storm napisał, że bez problemu go rozpoznasz. Oddasz tej osobie to – Arilla wyciągnęła ze skrytki pomiędzy księgami skrawek wypłowiałej skóry pokrytej piktogramami i podała go bratu. – Tylko nie zgub. Męczyłam się prawie rok, żeby odnaleźć tę zmurszałą skórę. Ten zwitek wart jest więcej niż to cholerne miasto.

– Uhm – mruknął Cień i szybko dopił wino. – Mi kuternoga powiedział, że mam po wizycie u ciebie natychmiast do niego wracać. Nic z tego nie rozumiem. Teraz mam uganiać się z jakimś cholernym kawałkiem zwierzęcia.

– Wydaje mi się, że Wilhelm nie chciał narażać cię na niebezpieczeństwo.

– Mnie?! – prychnął zabójca. – Co on sobie wyobraża.

– Jego życie wisi na włosku – Dargoth chyba pierwszy raz w życiu słyszał jak jego siostra mówi coś poważnym tonem i z wrażenia aż zamarł. – Obawiam się, że już go nie zobaczymy braciszku. Dlatego musisz natychmiast wyruszyć na to spotkanie.

Dargoth bez słowa wstał i okrył się płaszczem. Arilla złożyła na czole brata długi pocałunek.

– Życie umyka niczym górski strumień – szepnęła odprowadzając zabójcę do okna. – A my jesteśmy tylko promieniami słońca odbitymi w kroplach wody.

– Wiesz co siostrzyczko – odparł z lekkim uśmiechem Dargoth. – Czytasz za dużo tego poetyckiego gówna.

Gdy skoczył w mrok nocy Arilla wychyliła się przez marmurowy parapet, ale nie dostrzegła nawet zarysu jego sylwetki.

– Jest naprawdę jak cień. Jak on to robi? – mruknęła z niedowierzaniem kręcąc głową i zamknęła ciężkie okiennice.

Długo siedziała pogrążona w zadumie. Wpatrzona w ciepły ogień kominka zastanawiała się co jeszcze może zrobić dla Wilhelma Storma. Jej jedynego prawdziwego przyjaciela i opiekuna.

Wyślij Dargotha tam gdzie wszystko się zaczęło. Spotka przyjaciela, którego bez trudu rozpozna. Mosty palą się szybciej niż wysuszone liście, droga Arillo. Nigdy nie zapomnij, że tylko słońce może wejść dwa razy do tej samej rzeki. Może się zdarzyć, że zginę. Wiesz co wtedy uczynić. Nie lękaj się burzy ani mroków ciemności. Kiedy nadejdzie czas on się upomni o nasz skarb. Musisz go zniszczyć. Tak będzie najwłaściwiej. Żegnaj córeczko. WS.

Skarb był bezpiecznie ukryty i nawet jej brat nic o nim nie wiedział. Nigdy nie sądziła, że będzie musiała zniszczyć tak potężny artefakt jak Księga Wieczności. I to po tym wszystkim co musiała poświęcić aby go odnaleźć i ukryć w bezpiecznym miejscu. Wiedziała, że Wilhelmowi grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Wiedziała też, że nie może uczynić nic więcej jak tylko wykonać jego nakaz i czekać na to co przyniesie czas. A może na to co przyniesie przeznaczenie? Wilhelm był dla niej i Dargotha jak ojciec. Poświęcił im wiele czasu. To dzięki niemu pokochała poezję. Cień był inny. Zawsze chadzał własnymi ścieżkami. Tylko jego mistrz był dla niego autorytetem. Nawet Wilhelm Storm nigdy do końca nie miał nad nim kontroli. Tylko Sheer’Ghar potrafił zapanować nad jego dzikością. Tylko Duch potrafił przeniknąć Cień a Mrok spowijał ich oboje. Mrok, w którym obaj bezwiednie tonęli.

Arilla z żalem wrzuciła pergamin do ognia. Czerwone płomienie mocniej zajaśniały trawiąc słowa Wilhelma Storma. Długo nie mogła oderwać spojrzenia od chybotliwego ognia. Żar zdawał się rozpraszać pustkę, która zmroziła jej serce. Nadchodził czas zmierzchu i największych poświęceń. Dopiero o świcie otrząsnęła się z ciężkich myśli i powoli zamknęła powieki. Budził się nowy dzień. Słońce niczym ognista kula zalało Paraven jasnym blaskiem. Arilla powoli zanurzyła się w nicości snu, w ciemność, która ukoiła umęczoną głowę.

 

***

 

– Ludu Łosia – Ptak o Wielu Twarzach dumnie uniósł w górę zaciśniętą w pięść dłoń. – Nadszedł czas wielkich wyzwań i trudnych decyzji. Nasi ojcowie nigdy nie opuścili ziem naszych przodków. Zawsze trwaliśmy tu niczym te góry – sędziwy szaman uczynił ręką szeroki gest. – Góry, które dają schronienie, które nas żywią. Musimy jednak podjąć wyzwanie, które rzuca nam sam Władca Pustkowi. Wszyscy musimy złamać złożoną przed wiekami przysięgę i wyruszyć aż ku Giressier av’Jerigg. Tylko to może ocalić nas przed gniewem Pana Mroku.

Dalsze przemówienie Ptaka o Wielu Twarzach utonęło w zgiełku jaki wywołały te słowa. Szaman stał na wysokiej, kamiennej platformie w centrum Domu Zgromadzeń, największej groty u podnóża góry Quierwizilieronqier, Szczytu Bogów. Wokół niego skupili się wszyscy członkowie plemienia. Wojenny wódz szczepu, Przyczajony Niedźwiedź, stał kilka kroków za sahemem. Jego kamienna twarz nie wyrażała ani aprobaty ani też sprzeciwu dla słów duchowego powiernika plemienia. Szaman uniósł dłoń. Gwar ucichł choć ogień w oczach wielu ludzi wzmógł się jeszcze bardziej.

– Wiem, że moje słowa brzmią niczym najgorsze bluźnierstwo – Ptak o Wielu Twarzach oparł się na sękatym kosturze. – Ale wysłuchajcie mnie do końca zanim postanowimy co należy uczynić. Sny, które zsyłają na mnie nasi przodkowie w Domu Ducha ukazały mi drogę jaką bogowie chcą byśmy podążyli. Przemówił do mnie sam posłaniec gromowładnych –Exomonniqus, Śnieżny Smok. Wiem, że nasz lud od zarania dziejów walczy z tą istotą, ale wiem też, że bogowie, wcześniej nam życzliwi, zamilkli niczym kamienne głazy. Nie wyczuwam ich obecności w Domu Duchów. Nie przyjmują naszych ofiar i modlitw. Wraz z ich odejściem umarł też mój duch opiekuńczy. Wiem, że wy wszyscy też czujecie pustkę w sercach – szaman przez chwilę wodził spokojnym spojrzeniem po twarzach zebranych a wylękniony szmer aprobaty potwierdził jego słowa. – Wiem też, że wszyscy wyczuwacie zło, które zbliża się do nas niczym śnieżna zamieć z północy. Ten Który Sprowadza Życie i Śmierć przemówił do mnie – głos Ptaka o Wielu Twarzach stężał. – Były to słowa z przeszłości, okryte cieniem zapomnienia. Poznałem prawdziwe imię Queei’Kish, najpotężniejszego z naszych wrogów. Poznałem też jego wielki ból i smutek. Cierpienie, które go wypełnia ukazało mi drogę, którą powinniśmy podążyć.

Szaman na chwilę zamilkł a jego słowa odbiły się echem od skutych lodem skał.

– Duch Pustkowi – podjął przerwany wątek. – Poprosił nas, Ludzi–Łosi o pomoc w walce z mrokiem nadchodzącym z południa. Musimy sami zadecydować o naszej przyszłości, bez pomocy bogów. Dość już bezczynności i niezdecydowania. Postanowiłem wyruszyć do wyroczni Y’ziverin aby przywrócić przymierze ze Starszym Ludem, z Pierwszymi Dziećmi Irrilium Avalln. Nasi wrogowie muszą zrozumieć, że tylko wespół możemy stanąć naprzeciw przeznaczeniu, które kreślą bogowie. Udam się tam by poznać prawdę o zamierzeniach Exomonniqusa. Będzie mi towarzyszył Przyczajony Niedźwiedź i jego syn Orli Pazur. Wy, których od zawsze nazywam Moim Ludem do czasu naszego powrotu zadecydujecie czy jesteście gotowi na podjęcie wyzwania Pana Pustkowi.

Przez falę zebranych znów przebiegł głośny szmer. Nagle przed szamanem stanął Przyczajony Niedźwiedź. Wszystkie głosy natychmiast umilkły.

– Ptak o Wielu Twarzach od zawsze był naszym przewodnikiem i sahemem plemienia. On i jego ród służyli nam mądrą radą i słowami prawdy w najtrudniejszych chwilach – wódz wojenny plemienia Łosi był olbrzymiej postury nawet jak na barbarzyńcę z dalekiej północy. Mierzył ponad siedem stóp wzrostu a pokryte grubymi węzłami mięśni ciało zdawało się prężyć i rozkurczać wraz z biciem serca. Tak jak wszyscy zebrani przybrany był w skóry a na głowie nosił hełm z kłów niedźwiedzia, swoje pierwsze trofeum myśliwskie, od którego wzięło początek jego imię. Przez plecy przewieszony miał potężny, bliźniaczy topór a ci, którzy widzieli go w walce wiedzieli, że jednym uderzeniem tej straszliwej broni potrafi rozpłatać trzech ludzi. – Dla mnie te słowa są równie niejasne i obce – kontynuował. – Ale wierzę w oddanie Ptaka o Wielu Twarzach. Dlatego wraz z synem wyruszę w tę daleką podróż. Rada Starszych będzie obradować nad przyszłością naszego plemienia. Gdy powrócimy, słowa, które wtedy wypowiemy staną się świadectwem prawdomówności Ptaka o Wielu Twarzach. Do tego czasu niech wszyscy myśliwi wyruszą na łowy i upolują jak najwięcej zwierzyny. Niezależnie od tego co ukaże nam wyrocznia musimy być gotowi na najgorsze. Takie są me słowa – zakończył dumnie stając u boku szamana.

Tym razem wśród zebranych nie rozległ się żaden, nawet najcichszy szept. Wszyscy zaczęli w milczeniu opuszczać Dom Zgromadzeń. Po chwili pozostali już tylko Ptak o Wielu Twarzach i Przyczajony Niedźwiedź wciąż stojący niczym posągi na skalnej platformie. Wicher wzmógł się a jego zawodzenie zabrzmiało w grocie niczym wilczy zew.

 

[1] alokucja – oracja, tyrada, wywód (przyp. Aut.).

[2] Ekspiacja – pokuta (przyp. Aut.)

[3] Sublimacja – uwznioślenie, uszlachetnienie (przyp. Aut,)

Leave a Reply