Księga I : Wieża Mgieł (Rozdział IV: Łza Gathara)

Michał „Shergar” Tronina                                                                                Rozpoczęto pisanie w roku 1999.

 

Almanach Zapomnianych czyli przypowieść o zmierzchu magii.

Księga I : Wieża Mgieł.

Wszystkim elfom i krasnoludom żyjącym wśród nas.


Rozdział IV: Łza Gathara.

 

Sheer’Ghar omiótł półprzytomnym spojrzeniem lazurowe niebo. Mimo, iż słońce rozproszyło już mroki nocy, wciąż płynęli Morzem Wiecznych Mgieł. Słone morskie powietrze przesiąkło przez bandaże na piersiach. Rana paliła jakby ktoś nieustannie przykładał do niej rozżarzone żelazo. Jednak do bólu już się przyzwyczaił. Najgorsza była świadomość, że ktoś z taką łatwością się nim posłużył. Sheer’Ghar, legendarny zabójca, wykorzystany przez jakiegoś prostaczka, człowieka gorszej kategorii. Przejrzał tajemnicę Smitha, wiedział kim naprawdę jest królewski kanclerz. Mimo to czuł się jak zgwałcona dziwka. Wiedział, że nie odzyska spokoju dopóki nie wyprawi tego zielonookiego sukinsyna na tamten świat. To zemsta stała się preludium tej legendy dlaczego więc nie miałaby być jej epitafium. Ale najpierw musiał zmusić swoje ciało do walki, bo trudno jest się zemścić zza grobu. Resztkami sił przyciągał i odpychał sztyl wiosła, które przeraźliwie skrzypiało w wyrobionych dulkach. Rana na piersi znów się otworzyła. Czuł jak bandaże przesiąkają krwią a ognisty dotyk morskiej wody paraliżuje ciało. Nagły atak kaszlu wstrząsnął galernikiem zapierając dech w piersiach. Zanim stracił przytomność strużka krwi zmieszanej ze śliną pociekła z kącików ust.

– Co jest gównojidy?! – ryknął opasły bosman w bufiastych, niebieskich spodniach i rozchełstanym kubraku. W odróżnieniu od reszty załogi jego turban był wiśniowo czerwony, przetykany srebrną nicią. – Pani Mórz i Oceanów – Ismeina, dała nam dziś piękny dzień więc nie marnotrawcie tego daru, niewierne psy.

Bosman zatrzymał wzrok na elfie, który właśnie zwiesił głowę na piersiach i przestał wiosłować. Mimo swej tuszy skoczył jak żbik i prawie natychmiast znalazł się przy leniwym galerniku. Z nienawistnym uśmiechem uraczył niewolnika kopnięciem, które jednak nie przywróciło półżywemu skazańcowi przytomności.

– Wstawaj suczy pomiocie – wrzasnął bosman. – Bo rozwlokę twoje wnętrzności po pokładzie a z pęcherza zrobię sobie bukłak na szczyny.

Nie widząc żadnej reakcji zamierzył się do następnego kopnięcia, które w ostatniej chwili powstrzymał surowy głos.

– Odstąp, Osama – niewysoki, szczupły biaarczyk powoli zbliżył się do bosmana roztaczając wokół siebie aurę poddaństwa i szacunku. Przyodziany był podobnie, tylko złote obszycia i turban koloru słońca wskazywały na to, że jest kapitanem galery. – Co ty wyprawiasz? Wiesz ile za tego niewiernego zapłacił nasz pan?

– Wybacz, Hamas – Bosman przyłożył dłoń do piersi w geście przeprosin. – Ale ten pies ośmielił się stracić przytomność…

– Kopaniem go nie ocucisz – przerwał mu surowym tonem kapitan. – Rozkuj niewolnika zanim całkowicie się wykrwawi.

Osama bez słowa skinął na dwóch marynarzy przysłuchujących się rozmowie. Po chwili brzęknęły okowy i galernik zwalił się ciężko na deski pokładu.

– Chyba tylko rekiny będą miały z niego jakiś pożytek – mruknął bosman i z odrazą splunął na elfa.

– O tym zadecyduje nasz pan – odrzekł spokojnie Hamas odchodząc w stronę kolorowego namiotu rozpiętego na rufie galery. – Pilnuj go do mojego powrotu.

– Z przyjemnością – warknął z błyskiem w oku bosman i kiedy tylko kapitan zniknął w namiocie z sadystyczną przyjemnością kopnął niewolnika w brzuch. – Zdychaj świński ogonie. Wy niewierni nawet tego nie potraficie dobrze zrobić.

Kapitan wrócił w towarzystwie kurpulętnego jegomościa z krótko przyciętymi wąsikami. Bosman nisko się pokłonił i z poddańczą miną wycofał się w stronę grotmasztu.

– Ten niewierny nie przeżyje jeżeli znów przykujemy go do wiosła – zwrócił się kapitan do towarzysza ubranego w jedwabie i atłasy koloru dojrzałego granatu. – Nie chciałem decydować bez twej wiedzy, panie. Obawiam się jednak, że nie dotrwa do wieczora. Jego rana wciąż krwawi i widać, że nie jest nawykły do ciężkiej pracy. Wystarczy spojrzeć na jego dłonie. Poza tym to elf, a oni są zbyt wrażliwi na ból. Nie nadaje się do wiosła.

– Dobrześ uczynił, Hamas – głos mężczyzny był miękki i kojący, zdawał się przy każdym słowie lekko wibrować. – Zbyt to cenny nabytek jest aby zwyczajnie wyrzucić go za burtę jak zdarte ciżmy. Poślij po moją córkę. Tylko ona może mu pomóc. Orzeknie czy ten nieszczęśnik będzie żył.

– Jak rozkażesz, czcigodny Mustafo – odparł kapitan skinięciem dając bosmanowi do zrozumienia aby wykonał polecenie.

Po chwili Osama powrócił idąc za zawoalowaną kobietą. Podążał za nią bardziej dla przyjemności oglądania powabnych kształtów i jędrnych pośladków niźli z szacunku jaki powinien okazywać córce swego pana.

– Wzywałeś mnie, ojcze – głos dziewczyny był słodki niczym nektar z wiosennych bzów choć przebrzmiewała w nim nuta przekory. – Czy coś się stało? – zapytała ciekawie przypatrując się nieprzytomnemu galernikowi.

– Tak, kwiatuszku – Mustafa wskazał na leżącego. – Ten niewolnik stracił przytomność. Krwawi ze świeżych ran. Chciałbym abyś orzekła czy będzie jeszcze dla mnie… użyteczny – dodał z chrząknięciem jakby trochę zażenowany kupiec. Wiedział, że jego córka, Nia była wrogiem handlu żywym towarem. Wiedział też, że nigdy nie popierała jego metod werbowania załogi na galerę. Często też głośno wyrażała swój sprzeciw i przeważnie robiła to niezwykle impulsywnie. W Imperium Seludyckim, kraju z którego pochodził takie zachowanie kobiety kwalifikowało się nawet do ukamienowania. Niestety Nia była jak jej matka, mytheńska hrabina – dumna i uparta. Uczelnia w Lötznikschaffen gdzie ukończyła medycynę relatywną jeszcze bardziej ją zmanierowała. Ale była jego jedynym dzieckiem i miał do dziewczyny słabość. Nigdy nie potrafił być na nią zły. Chyba wszyscy ojcowie są tacy sami dla swych córek. Do tego miała oczy matki, o której nie mógł zapomnieć. Biedna kobieta zmarła na ospę zaledwie pięć lat temu.

Nia jak zawsze w podobnym przypadku posłała mu spojrzenie dezaprobaty, ale posłusznie opuściła welon i nie bacząc na odór bijący od galernika pochyliła się nad rannym. Gdy delikatnie odwinęła przesiąknięty krwią i słoną wodą bandaż policzki dziewczyny pokryły rumieńce gniewu.

– To cud, że on jeszcze żyje – rzekła do ojca z takim chłodem w głosie, że nawet zmieszany Osama opuścił głowę aby nie oglądać takiego rozpasania obyczajów. – Natychmiast przenieście go do mojego namiotu – nakazała głosem nie znoszącym sprzeciwu.

– No, na co czekacie – warknął Mustafa sam zły na siebie, że z taką łatwością ulega córce. –  Zabierzcie tego niewiernego.

– Tylko ostrożnie – Nia wymownie spojrzała na Osamę, który znów spuścił wzrok. – Z martwego pożytku nie będzie.

 

*

 

Minęła już prawie doba odkąd przeniesiono rannego do namiotu Nii a galernik wciąż nie odzyskiwał przytomności. Słońce wspinało się powoli ku szczytom nieboskłonu kiedy Nia powróciła aby sprawdzić stan swego pacjenta. Całą noc spędziła przy tym dziwnym niewolniku szepcząc zaklęcia uzdrawiające. Gdyby ojciec się dowiedział… Owszem studiowała medycynę, ale należała też do tajnej loży uzdrowicieli zwanej Czerwonym Półksiężycem. Nauczyła się tam magii uzdrawiającej, która była pochodną białej nekromancji, ziołolecznictwa i alchemii. Jej ojciec, kalif Mustafa Ulled Avaderikh był onegdaj najpotężniejszym magiem sułtana Imperium Seludyckiego. Było to jednak w tak zamierzchłych czasach, że nikt z żywych ludzi już tego nie pamiętał. Mimo, iż ojciec wyglądał na pięćdziesiąt wiosen tak naprawdę liczył ich sobie ponad czterysta. Dowiedziała się o tym z zapisków ukrytych w jego prywatnej pracowni. Kiedy była małą dziewczynką, mimo ostrych zakazów ojca uwielbiała tam myszkować. Pracownia Mustafy skrywała tyle wspaniałych skarbów. Niektóre z przedmiotów był straszne i zimne jednak większość stawała się w jej rękach najcudowniejszymi zabawkami. Przeważnie bawiła się w legendarną księżniczkę Lunę, porwaną i uwięzioną w Złotej Wieży przez złego czarnoksiężnika, którego imienia nigdy nie mogła sobie przypomnieć. Kiedy była już dużo starsza z licznych ksiąg i pergaminów dowiedziała się, że jej ojciec jest elementalistą i włada magią żywiołów. Od przyjaciół z loży uzdrowicieli dowiedziała się także, że przedstawiciele tej szkoły byli szczególnie prześladowani po powstaniu Szesnastu z Argon, sprzed trzystu lat. Jednak największy lęk budziła w niej świadomość, że jej ojciec był jednym z przywódców powstania. Szarzy Magowie nigdy nie przestaną go prześladować. Nia otrząsnęła się z zadumy i szybko odchyliła story przesłaniające wąskie wejście. Do środka całkiem sporego namiotu wraz z krzykiem mewy wpadła świeża bryza morskiego poranka. Uzdrowicielka ostrożnie zbliżyła się do leżącego na matach skazańca i uważnie zlustrowała jego twarz. Ostre, elfickie rysy i lekko skośne oczy wydały się dziwnie znajome. Skądś znała tę okoloną długimi, czarnymi włosami twarz. Ale skąd? Wciąż wpatrując się w śniade rysy galernika usiadła na niewielkiej skrzyni. Niestety rozwikłanie tej zagadki musi chwilę poczekać.

– Czas zmienić opatrunek mój ty tajemniczy niewolniku – westchnęła.

Delikatnie odwinęła lniane bandaże ciasno opasujące pierś mężczyzny i krytycznym spojrzeniem otaksowała ranę. Za pomocą zaklęć zdołała usunąć zakażenie i oczyścić poszarpane brzegi. Na szczęście rana na nodze nie była groźna i dzięki magicznym procesom częściowo już się zasklepiła. Nie zakładała na nią bandaży aby przyspieszyć gojenie. Teraz ten nieszczęśnik potrzebuje już tylko czasu i spokoju aby odzyskać utracone siły. Wprawnie założyła świeży opatrunek i odrzuciła pukiel brązowych włosów uporczywie opadający jej na oczy. Tak, na pewno skądś znam tę twarz. Zła na siebie i zawodność swej pamięci szybko wstała. Jakby z ociąganiem oderwała wzrok od twarzy elfa i szybko opuściła namiot. Gdy tylko ciężka stora opadła Sheer’Ghar powoli uniósł powieki. Poczekał aż wzrok przyzwyczai się do ciemności po czym szybkim spojrzeniem omiótł wnętrze namiotu. Leżał nagi na matach. Nie było tu nic prócz kilku skrzynek, niewielkiej amfory, miski z czystą wodą i torby z opatrunkami. Delikatnie dotknął rany na piersi. Tępy, pulsujący ból już nie paraliżował mięśni przy oddychaniu. Czuł dziwne mrowienie pod opatrunkiem, ale nie odwiną bandaży. Wiedział, że dziewczyna jest uzdrowicielką i to chyba nie najgorszą skoro zdołała go wyrwać z objęć śmierci. Słyszał jak inkantowała w nocy zaklęcia. Potem zapadł w głęboki sen bez majaków i zwid. Po przebudzeniu czuł się już dużo lepiej. Powoli uniósł się na łokciach. Wciąż był słaby, ale najważniejsze było to, że wracał do zdrowia. Bywał już w gorszych tarapatach. Spojrzał na nogę. I mimowolnie się uśmiechnął. Świetna robota jak na taką młódkę. Powoli podciągnął nogę do góry i z zadowoleniem stwierdził, że ognisty ból zniknął, pozostało tylko delikatne mrowienie w okolicach biodra. Ale na to by wstać było jeszcze zbyt wcześnie. Jak najwygodniej ułożył się na matach i zamknął oczy. Miał sporo do przemyślenia. Ten cholerny Smith posłużył się nim aby zabić króla i co najgorsze powiodło mu się to w całej rozciągłości. Wiedział, że sam też miał być celem. Dwie pieczenie przy jednym ogniu… Za wszelką cenę musiał się dowiedzieć kto stał za Fritzem Lubowitchem, alias Johanem Smith, zdrajcą, który go wynajął, wrobił i podle wykorzystał. Musiał poznać motywy tych sukinsynów. Później odwiedzi kilka osób i odbędzie z nimi długą pogawędkę. Ale najpierw muszę przeżyć i dostać się na stały ląd. Jak zawsze będzie się musiał uzbroić w cierpliwość. Tylko rozwaga i chłodny profesjonalizm pozwoliły mu żyć tak długo. Jako najlepiej opłacany zabójca w krainach Avar al’Aden miał tylu wrogów, że ich liczba dawno już przestała go interesować. Gdyby oni wszyscy znali prawdę… Tak, kiedyś był zabójcą. I to najlepszym. Posłużył się legendą Sheer’Ghara aby zwrócić na siebie uwagę tych, którzy na zawsze odmienili jego życie. Tylko dzięki nienawiści i cierpieniu zdołał ich odnaleźć. Wtedy liczyła się tylko zemsta. Później była już tylko pustka i zwątpienie. Jednak legenda pozostała. Legenda Sheer’Ghara, Queei’Kish, elfickiego Tancerza Śmierci. Długo błąkał się bez celu. Aż odnalazł Dargotha i Arillę. Bezbronnych i zagubionych po rzezi w Minavis Serill elfickiej osadzie u podnóża Wiecznych Wzgórz. Nie wiedział wtedy dlaczego, ale zabrał ich ze sobą. Jak na elfów byli bardzo młodzi, mieli zaledwie po kilkanaście lat. Chłopak miał w sobie dziwną iskrę, płomień nienawiści, który wcześniej trawił i jego duszę. Zaczął uczyć młodego elfa. Uczył go jak zabijać i przetrwać w bezlitosnym świecie ludzi. Chłopak szybko przyswajał wiedzę. Pięćdziesiąt lat później poznał Wilhelma Storma, wtedy jeszcze młodego chłopca. Spotkali się przypadkowo w bibliotece gdy szambelan, z którym zwykł grać w szachy odszedł zniechęcony porażką. Sheer’Ghar zagrał z nim i pierwszy raz w życiu przegrał z człowiekiem. Jednak zamiast wpaść w furię poczuł wtedy dziwną ulgę. Tak zaczęły się wspólne potyczki a później współpraca. Arilla trafiła do szkoły dla panien z wysokiego rodu. Dargoth zaczął pracować dla Storma jako… Sheer’Ghar. Nawet Elhard nie wiedział jak jego prawa ręka rozwiązuje niektóre z problemów królestwa. Wtedy też rozpoczęła się jego przygoda z uczelnią. Najpierw został wykładowcą socjologii. Jednak kiedy napisał Filozofię Walki, która okazała się dość kontrowersyjnym lecz niezwykle poczytnym dziełem stał się znany w uczelnianym świecie. Kilkanaście lat później zaproponowano mu posadę rektora, którą przyjął bez wahania. Legendarny zabójca stał się poważanym wykładowcą, poważnej uczelni. Wszystko znów się zmieniło kiedy przeczytał ogłoszenie w Kurierze. Nagle świat przed oczami szaleńczo zawirował i znów przez krótką chwilę poczuł zapach kwiatów z Inoren de’Sellar. W uszach zabrzmiała słodka melodia drzew delikatnie pieszczonych przez ciepły wiatr. Znów usłyszał śpiew najpiękniejszego spośród słowików i ponownie poczuł dotyk Torquiell na twarzy. Widział jak tańczy w zapamiętaniu pośród traw. To było tak dawno… Serce mu zadrżało a pod powiekami poczuł denerwujące pieczenie. Już prawie zapomniałem o blasku ukochanej twarzy. Tak dawno… Sheer’Ghar mocniej zacisnął powieki i znów pogrążył się w niespokojnym śnie ukojony delikatnym kołysaniem galery.

 

*

 

Kiedy znów się przebudził słońce musiało jeszcze wysoko stać na niebie o czym świadczyły ciepłe promienie przenikające przez niewielkie szpary w płótnie namiotu. Doszły go przyciszone głosy rozmowy prowadzonej we wspólnym dialekcie ludzi mórz.

– Mów, Hamas – głos, który usłyszał dochodził sprzed wejścia do namiotu. Był dźwięczny i lekko wibrujący. – Cóż cię tak bardzo niepokoi?

– Obawiam się, że mamy niechciane towarzystwo – ten głos był spokojny i nawykły do wydawania rozkazów. – Co najmniej od świtu płyną za nami dwa okręty.

– Kto to może być? – Sheer’Ghar w wibrującym głosie wychwycił nutę gniewu.

– Płynął od południa więc to zapewne morskie hieny, czcigodny Mustafo – ponura pewność w głosie Hamasa nie rokowała dobrych nadziei. – Nie zbliżają się. Będą czekać do zapadnięcia  zmierzchu. Są jak prawdziwi padlinożercy – dodał z odrazą w głosie. – Nigdy nie rzucają się na silniejszego od siebie. Prawie zawsze podchodzą ofiarę pod osłoną mroku i tuż przed świtem przeprowadzają abordaż. Niestety Morze Wiecznych Mgieł w pełni zasłużyło na swoją nazwę. Obawiam się, że po zmroku spowije nas mgła i piraci na pewno to wykorzystają.

– Na morzu ty dowodzisz – rzekł spokojnie Mustafa. – W pełni zdaję się na twoje doświadczenie i zdrowy rozsądek. Rób co uważasz za stosowne.

– Będzie jak rzekłeś, panie – Sheer’Ghar wyczuł, że Hamas się skłonił. – Jest jeszcze jeden problem, czcigodny panie. Galera zbytnio obładowana jest towarami abyśmy przed zmierzchem zdołali umknąć sforze. Musimy pozbyć się części ładunku.

Przez chwilę panowało głuche milczenie. Elfowi zdało się, że któryś z rozmówców ciężko westchnął. I mógłby przysiąc, że było to westchnięcie czcigodnego pana, który nie mógł odżałować straty choćby cząstki ze swojego drogocennego ładunku.

– Dobrze niech więc tak będzie – Mustafa mówił z wyraźnym trudem. – Najcięższa i najmniej warta jest ceramika. Pozbądź się skrzyń z pieczęcią Miśni. To powinno wystarczyć – kupiec powiedział to takim tonem aby Hamas w mig zrozumiał, że jeżeli to nie wystarczy to będzie musiał pozbyć się kilku ludzi ze swojej załogi albo galerników niż najmniejszej choćby skrzyni z ładunku. – Informuj mnie na bieżąco o rozwoju sytuacji. Będę w namiocie wraz z córką.

– Tak, miłościwy Mustafo – odparł pokornie Hamas co niezbyt pasowało do tonu jego głosu, który po chwili rozległ się kilka jardów dalej nakazując załodze szybsze refowanie żagli. Także dudnienie bębna wzmogło się i wyraźnie przyspieszyło ponaglając nieszczęsnych skazańców do większego wysiłku. Sheer’Gahr usłyszał krzyki bosmana Osamy i świst jego batoga. Gdyby nie ta dziewczyna na pewno nie przetrzymałby takiego tępa. Więc to córka kapitana uratowała mu życie. A to jest jej namiot. Chyba pierwszy raz w życiu mam szczęście i dostaję coś od losu za darmo. Sheer’Ghar uniósł się na łokciach i spróbował wstać co ku jego zaskoczeniu udało się prawie bez problemu. Z niedowierzaniem pokręcił głową i dotknął rany na piersi. Nie poczuł nic prócz zgrubienia pod opatrunkiem. Chyba naprawdę mam dzisiaj więcej szczęścia niż dotąd przez całe życie. Szybko przetrząsnął skrzynie. Na potwierdzenie dobrej passy znalazł marynarskie spodnie i buty a także luźną, płócienną koszulę. Po chwili zastanowienia ułożył wszystko pod siennikiem. Podszedł do wyjścia i delikatnie odsłonił storę. Ciepłe promienie słońca całkowicie go oślepiły. Przymrużył powieki i wzrok powoli zaadoptował się do jasności dnia. Ujrzał jak załoga galery śpiesznie krząta się po statku. Jakiś biaarczyk w złotym turbanie stał przy sterze i wydawał rozkazy biaarczykowi w czerwonym turbanie, który rykiem popędzał załogę. Ten w złotym turbanie musiał być kapitanem Hamasem. Drugiego już poznał wcześniej i obiecał sobie, że znajdzie chwilę aby podziękować bosmanowi za troskliwą opiekę. Na dziobie statku rozpięty był piękny namiot skrzący się w blasku słońca wszystkimi kolorami tęczy. Na jego szczycie wiła się jaskrawa bandera przedstawiająca drzewo pomarańczy i półksiężyc. Tam musiał udać się Mustafa i zapewne tam też znajdowała się dziewczyna. Sheer’Ghar był bardzo zadowolony z przeprowadzonych oględzin. Kiedy wrócił w mrok spowijający wnętrze namiotu miał już w głowie ułożony plan ucieczki. Wyraźnie uspokojony ułożył się na matach i natychmiast zapadł w czujny sen.

 

***

 

Jedno z podań zamieszczonych w IV Księdze Przymierza Wieków autorstwa anonimowego badacza ludzkich dziejów jako pierwsze opisuje tajemne stowarzyszenie zwane przez uczonych i historyków Bractwem Kamienia. Opis jest dość lakoniczny i wątpliwie prawdziwy, ale wzbudził zainteresowanie wielu badaczy tego legendarnego stowarzyszenia założonego podobno przez samego Ardvena Gathara.

W najgłębszych czeluściach willsburskich kanałów spoczywał grobowiec bezimiennego mężczyzny, którego ułomności pozwoliły mu osiągnąć kolejny stopień w ewolucji człowieka. Doczesne szczątki Króla Szczurów spoczywały na drewnianym barłogu już od ponad wieku. Jednak jego świadomość wciąż żyła w umysłach zdominowanych przez niego szczurów. Nikt nawet nie przypuszczał, że w kanałach żyje ich tak wiele. Nikt też nie przypuszczał, że zwierzęta te mogą osiągnąć tak monstrualne rozmiary. W najgłębszym szybie burzowym gniazdo miał ich król. Szczur wielkości pociągowego konia już od kilkunastu lat nie ruszał się z olbrzymiego stosu usypanego z gliny, słomy, szmat, drewna i kości. Jego armia dbała o każdą zachciankę i broniła go przed ciekawością dwunożnych istot przychodzących z powierzchni. Jednak świadomość zwierzęcia nie należał do niego. Jego umysł był pryzmatem, przez który Król Szczurów zarządzał swym podziemnym królestwem, a do którego należeli także i ludzie. Przeważnie byli to bezdomni kloszardzi, żebracy, łachmaniarze i drobni złodzieje. Imperium Króla Szczurów rozciągało się poza granice Willsburga a nawet poza granice Mythen. Odległość nie była dla niego barierą gdyż myśl przemieszczała się z prędkością słonecznych promieni. Król Szczurów był jednym z wybrańców tego świata należącym do Bractwa Kamienia, tajemnej organizacji, której głównym celem była ochrona ludzkości przed nią samą. Na czele Bractwa stał Koristo, jeden z najpotężniejszych czarodziejów jacy kiedykolwiek stąpali po ziemskim padole. Był on uczniem samego Algiriona Tas an’Dara, ojca magii i pierwszego z dzieci Livan’Dir, który jako pierwsza znana śmiertelna istota zdołał pokonać ograniczenia czasu i przestrzeni. Ten sam Koristo był jednym z przywódców powstania magów i kiedy powstanie Szesnastu z Argon padło unurzane we krwi magów słuch po nim zaginął. Z pewnych i sprawdzonych źródeł wiem, że pozostałymi członkami Bractwa byli: Wilhelm Storm, człowiek władający najpotężniejszą bronią jaką kiedykolwiek poznała ludzkość – informacją. Diego, przywódca Gildii Cienia, największej organizacji jaka kiedykolwiek powstała w krainach Avar al’Aden skupiającej złodziei, zabójców, paserów, rajfurów i wszelkiego rodzaju typków spod ciemnej gwiazdy. Mnich, przywódca skrytobójców nazywających się Milczącymi z racji obcinania języków, powiązany z legendarnym Legionem Braci, osoba równie tajemnicza co i wpływowa. Flad’Nag, Pierwszy Arcymag Tylerii, powiernik i najbliższy przyjaciel K’hana. I w końcu Latarnik, nieumarły mędrzec, pierwszy ze śmiertelnych, który zdołał odprawić Rytuał Przywrócenia.

Bractwo trwało już od tysięcy lat a jego założycielem był sam Ardven Gathar, jednak o najważniejszym jego posłannictwie wiedział tylko Koristo. Nad ludzkością zawisły mroczne chmury przeznaczenia i tylko nieliczni potrafili dostrzec czające się pośród nich zagrożenie. Bractwo Kamienia musiało wyłonić się z cienia zapomnienia aby stawić czoła Trójcy, pradawnym istotom, które ponownie przebudziły się do życia i rozpoczęły swój exodus ku krainom Avar al’Aden. Nadchodził czas zmierzchu dawnego porządku i nawet Pan Mroku, Balaiareth poczuł nieznane mu dotąd uczucie lęku. Bo tylko ludzie, najsłabsze spośród śmiertelnych istot, jakie kiedykolwiek zdominowały kontynent NoK’Riv mogli stawić czoła zbliżającej się zagładzie. Ale to czy podołają temu wyzwaniu pokaże dopiero nieuchronnie zbliżająca się przyszłości. Poza tym czy Bractwo Kamienia istnieje naprawdę? Czy Trójca nie była tylko wymysłem chorych od strachu umysłów? Czy cała ta opowieść nie jest tylko snem pijanego barda? A może jednak legenda zrodzona z pradawnych podań kryje w sobie choć cząstkę prawdę. Któż to wie?

 

Gówno prawda. Przecie wszyscy wiedzą, że cały ten Król Szczurów to tylko plotka puszczona przez Willsburskie Stowarzyszenie Kanalarzy aby nikt nie pałętał się po ich szambach. Dzięki temu chcieli pozbyć się konkurencji i wydębić większe dotacje od królewskiego skarbnika – życzliwa adnotacja anonimowego czytelnika.

 

***

 

Hamas stał na dziobie statku i uważnie lustrował horyzont. Po tym jak kazał rozwiesić kilwater trochę odskoczyli od pogoni i dwie ścigające ich korwety zostały w tyle. Jeszcze raz przyłożył lunetę do oka i odwrócił się w stronę ścigających galerę okrętów. Tak, smukłe sylwetki, trzy rzędy żagli i niski pokład. To musiały być korwety. Stary marynarz wiedział, że piraci mogliby ich dosięgnąć przed zmrokiem. Bawili się z nimi. Próbowali uśpić czujność a po zmroku kierując się światłami galery dopadną swą ofiarę i pożrą łup. Nie raz był już w takiej sytuacji i nie to go najbardziej niepokoiło. Załogi też był pewien. Sam ich wybierał i znał każdego z marynarzy osobiście. Poza tym wiedział, że Mustafa nie jest zwyczajnym kupcem. Kilka lat temu był świadkiem tego jaką mocą włada ten niepozorny człowiek. Przydarzyła im się podobna historia. Napadło ich wilcze stado. Tak nazywał korsarzy z północy. Były to dwa galeony i dwie korwety. Zanim piraci zdołali zbliżyć się do galery na strzał z łuku dwa ich okręty stały już w ogniu. Pozostałej dwójce jakoś odeszła ochota na dalsze harce i salwowali się ucieczką. Szarzy Magowie namierzyli ich i tylko dzięki osłonie nocy zdołali wymknąć się z obławy. Tak, Mustafa nie jest zwyczajnym człowiekiem. Teraz piraci też go nie niepokoili. To co najbardziej martwiło kapitana galery to zbliżające się z zachodu ciężkie, ołowiane chmury. Powietrze stężało i zrobiło się tak duszno, że kilku galerników zemdlało z wycieńczenia. Zbliżał się tajfun a najbliższa wyspa znajdowała się za daleko aby zdołali bezpiecznie schronić się w lagunie. A przynajmniej konwencjonalne metody były niewystarczające.

– Refować żagle i sprawdzić takielunek – rzucił oschle do Osamy, który skinął głową i odszedł wypełnić polecenie.

Po chwili wszystkie żagle sflaczały, marynarze sprawnie zwinęli je i przywiązali do masztów. Hamas złożył lunetę i zbliżył się do namiotu Mustafy. Stanął przed wejściem i dystyngowanie chrząknął. Mustafa wyszedł wraz z Nią. Dziewczyna ubrana była w męski strój podróżny. Hamas spojrzał na kobietę i przez chwilę zapomniał o tym co chciał powiedzieć. Naprawdę była piękna. Musiał też przyznać, że jej bunt i upór czynił ją jeszcze atrakcyjniejszą. Z trudem przełknął ślinę, skłonił się i rzekł:

– Wybacz, czcigodny Mustafo, że zakłócam spokój twój a także twej córki – kapitan znów lekko się skłonił. – Ale pojawiło się zagrożenie dużo bardziej niepokojące niż piraci – wskazał ręką zachodni nieboskłon, którego horyzont przypominał grubą czarną kreskę nakreśloną kamiennym węglem. – Nadchodzi tajfun a o tej porze roku są one najbardziej niszczycielskie. Kazałem zrefować żagle bo gdy Syn Burzy uderzy możemy je stracić. Siła rąk niewiernych nie wystarczy by umknąć przed gniewem Ismeiny. Musimy przepłynąć dziesięć mil aby schronić się w bezpiecznej lagunie. Niestety nie zdołamy uprzedzić fena[1]. Dopadnie nas pięć mil od brzegu wyspy.

Mustafa wbił wzrok w ciemną linię horyzontu.

– Dziesięć mil powiadasz – głos miał dziwnie zmieniony. Kapitan dostrzegł w oczach maga niebezpieczny błysk. – Dziesięć mil bez wiatru. To chciałeś powiedzieć, Hamas? – spytał z zimnym uśmiechem posyłając kapitanowi takie spojrzenie, że ten czym prędzej skłonił się w geście potwierdzenia aby ukryć cień przestrachu na twarzy.

– Cóż, trzeba więc będzie nakłonić wiatr do współpracy – kontynuował Mustafa. – Wiesz co robić, Hamas. Niech załoga będzie w gotowości. Za kilka chwil do was wyjdę.

– Tak, panie – odparł pośpiesznie kapitan i odszedł aby wydać odpowiednie rozkazy. Kiedy zostali sami Mustafa niepewnie spojrzał na córkę i rzekł jakby z zakłopotaniem.

– Robię to tylko w trosce o nasze życie, kwiatuszku – powiedział z głośnym chrząknięciem. – Jeżeli szkwał dopadnie nas zanim schronimy się w lagunie to nie mamy żadnych szans na ucieczkę przed korsarzami. W najlepszym wypadku gdy sztorm przejdzie obok nasz statek będzie bezwładnie dryfował na wodzie a resztę dokończą piraci.

– Wiem ojcze – Nia ku zaskoczeniu maga uśmiechnęła się i mocno przytuliła się do ojca wprawiając Mustafę w jeszcze większe zakłopotanie. – Jesteś dobrym człowiekiem choć nie zawsze potrafisz okazać to swej córce tak jakby tego pragnęła.

– Ależ ja… Kocham cię mój pustynny kwiatuszku – odrzekł cicho głosem zmienionym przez wzruszenie. Tak bardzo przypomina swoją matkę. Nawet pachnie tak samo. – Nigdy nie pozwolę cię skrzywdzić. Ani ludziom ani potężniejszym siłom. Nigdy – dodał z mocą i delikatnie odsunął wciąż uśmiechniętą Nię.

– Pomożesz mi w przygotowaniach?

– Z przyjemnością tatuśku – odparła wesoło. – Ale ja też muszę ci coś wyznać – wtrąciła konspiracyjnym tonem a widząc zaniepokojone spojrzenie ojca szybko dodała. – Nie tylko ty masz tajemnice. W Lötznikschaffen studiowałam medycynę, ale pobierałam też inne nauki. Należę do Czerwonego Półksiężyca.

– Ach, to – rzekł wyraźnie uspokojony Mustafa i objął córkę ramieniem. – Już dawno o tym wiedziałem – a widząc rozszerzone ze zdziwienia córki oczy dodał z lekkim uśmiechem. – Jak leczyłaś tego galernika też wyczułem aurę. Na przyszłość musisz być ostrożniejsza drogie dziecko.

– Dobrze, tatku – odrzekła z udawanym zawodem kręcąc głową, że jej tajemnica nie sprawiła należytego wrażenia. – Jak widać niedaleko pada jabłko od jabłoni – skwitowała cichym szeptem zanim zniknęli w namiocie.

 

*

 

Sheer’Ghar poczuł, że coś się zmieniło. Cisza. Nie ma wiatru. Nie było też słychać łopotu żagli. Bezszelestnie podniósł się, podszedł do story i wyjrzał na zewnątrz. Rzeczywiście żagle były zrefowane a załoga czekała przy masztach niczym kompania honorowa przed wizytą króla. Coś się dzieje. Wrócił do maty i wyciągnął ubranie, które szybko włożył i znów kontynuował obserwację. Nagle z namiotu na dziobie galery wyłonił się Mustafa wraz z córką, do których natychmiast zbliżył się Hamas.

– Jestem gotów – doszedł go stłumiony głos kupca. – Możemy zaczynać.

– Tak, panie – odparł szybko kapitan i zwrócił się do załogi. – Rozwinąć grotmaszt. Wywiesić wiatrołap. Wiosła w górę i zabezpieczyć je w dulkach. Wszyscy obwiązać się linami i przejść na dziób. Osama zablokuj ster na południowy kurs. Żwawo!

Marynarze zaczęli błyskawicznie wypełniać polecenia. Tymczasem Mustafa z córką i kapitanem ruszyli w stronę podpatrującego skazańca. Sheer’Ghar zmrużył oczy i prawie całkowicie zasłonił wejście. Zostawił tylko niewielką szparę tak aby widzieć najbliższe otoczenie. Na szczęście pięć jardów przed jego kryjówką cała trójka przystanęła. Elf odetchnął z ulgą choć wciąż był gotów na niespodzianki. Dostrzegł zmianę w wyglądzie Mustafy. Kupiec jakby urósł a jasne szaty delikatnie drżały szarpane przez nieistniejący wiatr. Mustafa na chwilę odwrócił się do tyłu. Zabójca natychmiast zrozumiał kim jest ten niepozorny kupiec. Ojciec Nii unosił się jard nad ziemią a oczy mężczyzny pałały zimnym blaskiem morskiej toni. Mag ponownie odwrócił się w stronę dziobu galery i wyciągnął przed siebie ukryte w bufiastych rękawach ręce. Dopiero wtedy Sheer’Ghar dostrzegł, że dzierży w dłoniach srebrny czakran. Kapitan stanął kilka kroków za Mustafą częściowo zasłaniając elfowi widok. Tymczasem Nia stojąca u boku ojca niespokojnie się poruszyła a usta dziewczyny zaczęły bezgłośnie inkantować zaklęcie. Nagle Mustafa wyprężył się i odrzucił głowę do tyłu. Niebo nad galerą pociemniało i zaczęły się na nim kłębić granatowe chmury. Załoga i galernicy wydali okrzyk przerażenia. Ktoś zawodząc wzywał na pomoc bogów. Inni zaczęli tych samych bogów przeklinać. Nagle Sheer’Ghar zauważył miedzianowłosego, brodatego olbrzyma, który siedział nieruchomo przy wiośle niczym monumentalny posąg. Mężczyzna jak i pozostali galernicy przykuty był grubym łańcuchem przechodzącym przez ciasne okowy zaciśnięte na nadgarstkach i kostkach. Kiedy wybuchły kolejne krzyki olbrzym ruchem tak ulotnym, że nawet elf, który wciąż się w niego wpatrywał ledwo to dostrzegł, rozerwał okowy na rękach i nogach jakby łańcuch wykonany były ze zwitków trawy. Sheer’Ghar jeszcze bardzie zmrużył oczy i przypomniał sobie, że to właśnie z tym rudobrodym przypięty był przy wiośle. Olbrzym znów zamarł w bezruchu wbijając beznamiętne spojrzenie w Mustafę, który zaczął głośno inkantować słowa zaklęcia przypominające śpiew ptaków:

Ik’gavir ass evilazir tahikr’Vasenitiir, aioutr fekh’Nas Zweritumas! Pokhs’Ilicid ass evilazir tahikr’Vasenitiir, bohgt Zakrum Nunns!

Kiedy przebrzmiały ostatnie słowa maga, wiatr zahuczał niczym spadający z nieba wodospad i ze środka czakranu, który rozbłysną złotą poświatą, uderzył podmuch porównywalny z siłą i wściekłością tsunami. Żagiel grotmasztu wydął się i niebezpiecznie zatrzeszczał, ale zdołał wytrzymać napór powietrza. Galera skoczyła jak spięty ostrogami rumak. Większość załogi stojącej z rozdziawionymi ustami przewróciła się na deski pokładu. A ci, którzy utrzymali równowagę czym prędzej poszli w ślady towarzyszy bojąc się tego co mogliby nieopatrznie zobaczyć. Mag wciąż lewitował i niepomny na zawodzenie wiatru powtarzał swoją pieśń. Nia stała przy ojcu z zamkniętymi oczami wciąż poruszając ustami. Twarz dziewczyny wyraźnie pojaśniała. Sheer’Ghar nie był pewien czy to światło czakranu odbija się na jej licach czy też promieniuje z niej jakaś wewnętrzna siła. Sam z trudem złapał równowagę i aby nie upaść musiał chwycić się maty, która niebezpiecznie odsłoniła wejście. Nikt jednak nie zwracał na niego uwagi. Wszyscy pochłonięci byli tym co działo się z galerą. Statek pruł fale niczym strzała wypuszczona z gigantycznego łuku. Białe burzany i wilgotna mgiełka całkowicie przesłoniły rufę statku. Pokład galery trzeszczał jeszcze bardziej niż maszt żaglu. Deski niebezpiecznie drżały i powstało kilka przecieków w burtach, ale statek uparcie parł przez morze niczym wściekły demon. Sheer’Ghar śmielej wyjrzał z namiotu i dostrzegł oddaloną o siedem mil od okrętu zieloną wyspę z wyrastającym z jej centrum czarnym szczytem. Galera połykała odległość dzielącą ich od tego skrawka zbawiennej ziemi z przeraźliwą szybkością. Ścigające ich okręty zlały się z horyzontem w jedną, ciemną linię. Można już było dostrzec śniado–czerwone zarysy chmur i wyładowania piorunów. Gdy do wyspy zostało zaledwie półtora mili Hamas podszedł do Mustafy. Krzyk kapitana ledwo przebił się przez huk wiatru i stękanie galery.

– To powinno wystarczyć, miłościwy panie. Musimy okrążyć wyspę od północy i skierować galerę ku lagunie wcinającej się we wschodni brzeg. W przeciwnym razie rozbijemy się o podwodne skały.

Mustafa nie przestawał inkantować. Skinął tylko potakująco głową dając kapitanowi do zrozumienia, że usłyszał prośbę. Powoli zaczął opuszczać czakran gdy nagle lina, do której był uwiązany witrołap pękła a niewielki żagiel niczym zestrzelony ptak spadł prosto na Mustafę, Nię i Hamasa. Galera skoczyła do przodu niczym ubodzony ostrogami rumak. Z żarzącego się czakranu uderzył strumień wiatru, który zmiótł z pokładu kilku marynarzy. Pozostali wraz z Osamą chwytali się czego popadło. Mustafa próbował wstać jednak żagiel ożył własnym życiem. Owinął się wokół swych ofiar nie pozwalając im podnieść się ze śliskich i mokrych od wody desek pokładu. Nagle z materiału wyrósł sztych kordelasa. Kapitan pociągnął kord i przeciął żagiel w pół. Obydwa kawałki materiału natychmiast odleciały ku szaremu niebu. Nia pomogła ojcu wstać. Było już jednak za późno. Od ostrych niczym smocze zęby skał dzieliło ich zaledwie sto jardów. Mag skończył zawodzić pieśń. Czakran przestał pulsować blaskiem. Wyglądał teraz jak zwyczajny, srebrny krążek. Wszyscy troje z przerażeniem w oczach wpatrywali się, w nieuchronnie zbliżające się skały. Mimo, iż galera wytraciła pęd to prędkość z jaką płynęła nie dawała żadnych złudzeń.

– Złapcie się balustrady – krzyknął Hamas i pociągnął Mustafę wraz z córką ku niewielkiej sterówce. – Jak będziecie w wodzie to…

Kapitan już nie dokończył. Galera uderzyła w skałę a impet uderzenia rzucił nim o grotmaszt. Trzask rozrywanego dna łodzi zmieszał się z krzykiem ludzi na pokładzie. Ciało Hamasa, nienaturalnie wygięte do tyłu zaplątało się w poszarpany takielunek. Mustafa jakimś cudem zdołał chwycić Niję w tali i z całej siły przycisną córkę do niewielkiej balustrady. Galera wytraciła szaleńczy pęd, ale nadal niczym ranny lewiatan pruła fale coraz bardziej się przy tym rozpadając i zanurzając. Pozbawiona masztu i połowy pokładu łódź tonęła w oczach. Marynarze w pośpiechu wyskakiwali za burtę. W niebo wzbił się krzyk wychodzący z gardeł galerników przykutych do pokładu grubym łańcuchem. Mustafa spojrzał na nich z przerażeniem w oczach. Nia leżała zemdlona w ramionach ojca. Przy szarpnięciu uderzyła głową w balustradę i straciła przytomność. Tajfun był tuż. Cały świat zdawał się tonąć w mroku ołowianych chmur. Posępnie wyjący wiatr zaczął rozrzucać resztki galery po rozwścieczonym morzu. Poszarpany żagiel grotmasztu wzbił się w niebo niczym chora mewa. Mag podjął decyzję. Życie córki było dla niego ważniejsze niż własne a tym bardziej niż życie tych biednych skazańców.

– Wybaczcie – jęknął i z Nią w ramionach skoczył w spienione fale Morza Wiecznych Mgieł.

Sheer’Ghar w momencie uderzenia leżał zaparty o najcięższą ze skrzyń. Gdy dno galery trzaskało szarpane przez bezlitosne skały błyskawicznie wstał. Chwycił niewielki antałek po słonecznikowym oleju i wybiegł z namiotu trzymając beczułkę w objęciach. Widok, który ukazał się oczom elfa był straszny. Ludzie krzyczący z przerażenia i bólu, poszarpane i przygniecione ciała, które wiły się w ostatnim spazmie nadziei. Łódź szła na dno w przerażającym tempie. Sheer’Ghar nie zwlekając skoczył trzymając przed sobą pustą beczkę. Chwilę za nim burtę przesadził rudowłosy olbrzym, jedyny ze skazańców, który zdołał uwolnić się z ciężkich oków. Bezimienna galera osunęła się w kipiącą toń niczym rażony harpunem wieloryb. Rozszalały tajfun pogrążył świat w nieprzeniknionych ciemnościach a zawodzenie wichru niosło się w przestworza niczym lament śmierci.

 

***

 

Miriam przystanął w cieniu rozłożystego świerku i zaciągnął się wilgotnym od deszczu powietrzem. Przez całą noc siąpiło a po północy nawet trochę się błyskało. Lubił deszcz, który obmywał ten brudny świat, ale teraz nie za bardzo się z niego cieszył. Trakt był rozmokły i błotnisty przez co Klara co kilka chwil przystawała dając pokaz swego wrodzonego uporu.

– Tak, to musi być tutaj – mruknął starzec i poklepał oślicę po mokrej szyi. – Jeszcze tylko dwie modlitwy moja droga i będziesz do rana tarzać się w obroku.

Klara prychnęła gniewnie na te słowa i niechętnie ruszyła za swym panem żłobiąc głębokie bruzdy w błotnistej ziemi. Kiedy sosnowy zagajnik otaczający gościniec ustąpił miejsca rozległej polanie doszedł ich zapach dymu i smoły. Miriam coś mruknął pod nosem a oczy rozjarzyły się żółtym blaskiem.

– Tak, stanica jest tuż, tuż. Bądź grzeczną dziewczynką i nie gryź tych biednych chłopców stajennych.

Klara jakby zrozumiała słowa bo dumnie uniosła łeb i raźno ruszyła wyprzedzając starca.

Kiedy mglisty całun opadł, ich oczom, a przynajmniej oczom Klary ukazała się warownia szczelnie otoczona wysokim na osiem stóp ostrokołem. Sponad bramy, z platformy masywnej wieży rozległ się gromki głos:

– Kto idzie?

– Ślepiec pragnący znaleźć strawę i ciepły kąt – odkrzyknął Miriam opierając się na kosturze.

Coś za bramą zgrzytnęło i po chwili uchyliła się wycięta w niej furta, przez którą mrucząc przelazło dwóch ubranych w szare płaszcze strażników. Drzwieża natychmiast się za nimi zamknęły. Wartownicy zbliżyli się do Miriama i obrzucili starca lekceważącymi spojrzeniami.

– W porządku Warka – ryknął jeden do ukrytych za palisadą towarzyszy. – Ten dziadek kontrabandą raczej nie jest. Otwieraj tę cholerną bramę.

Z przeraźliwym zgrzytem łańcuchów nawijanych na drewniany kołowrót brama rozwarła się niczym paszcza wygłodniałego potwora.

– Droga wolna – burknął jeden ze strażników. – Witamy w stanicy Geronda czy jak wolą spiczastouszy Ystern Morth.

– Dziękuję, dobry człowieku – odparł Miriam i ruszył w stronę rozległego dziedzińca.

– Gerda! – ryknął strażnik do umorusanej dziewczynki ubranej w potarganą sukienkę, która zawzięcie grzebała kijem w kałuży błota. – Rusz się i pomóż temu kalece.

Dziewczynka podskoczyła i po chwili wprawnie prowadził Miriama trzymając starca za rękaw w stronę dwupiętrowego, kamiennego budynku. Wewnątrz palisady znajdowała się kuźnia, spichlerz, kilka przysadzistych chat, zagroda z wierzchowcami, studnia z żurawiem i spora stodoła wraz ze stajnią i wozownią.

– Dobry, panu – pisnęła dziewczynka do Miriama. – Od razu zauważyłam, że jest pan ślepy. Ma pan takie białe oczy. Jak mój wujek Rufus – wyjaśniła z przejęciem wlokąc za sobą patyk wysmarowany błotem. – Jego też zawsze prowadzałam za rękę. Tylko raz musiałam siusiu i na chwilę go zostawiłam, i jechał wóz z drewnem, i mama powiedział, że wujek jest już z ciocią.

– Rezolutna z ciebie dziewczynka – mruknął rozbawiony Miriam i pogmerał w przepastnych kieszeniach szaty. – Masz weź to i wracaj do mamy. Dalej już sobie poradzę – dziewczynka z piskiem radości chwyciła kostkę brunatnego cukru i pobiegła w stronę przykrytych strzechą domostw.

– Dziękuję! – krzyknęła przez ramię zanim zniknęła we wnętrzu izby.

– Nie ma za co, mała, nie ma za co – mruknął Miriam niepomny na gniewne parskania oślicy, która odprowadziła tęsknym spojrzeniem słodki przysmak. – A, zapomniałem o tobie. Wybacz droga Klaro, ale jestem dziś trochę roztargniony. To pewnie przez tą pogodę rozmiękł mi mózg – dodał usprawiedliwiającym tonem i wygrzebał dla oślicy następną kostkę. Na widok kalekiego starca i jego rumaka ze stajni wybiegł chłopak w wytartych spodniach i odprowadził udobruchaną Klarę pod strzechę. Miriam wszedł po trzech stopniach na drewnianą werandę i pchnął okute żelazem drzwi. Uderzył go zapach piwa, potu, kiszonych ogórków i kilku jeszcze innych mniej przyjemnych aromatów. Starzec śmiało wszedł do środka i ostrożnie zamknął za sobą drzwi. Od razu poczuł, że panuje tu napięta atmosfera.

– W końcu jesteś, Mintovin Vers – dźwięczny i śpiewny głos rozciął niezdrową ciszę niczym ostrze sztyletu. – Długo kazałeś na siebie czekać.

– Cieszę się, że cię słyszę, Siqurney – odparł Miriam z szerokim uśmiechem i wyciągnął rękę w stronę głosu. – Może pomogłabyś zdrożonemu starcowi zasiąść przy ławie?

– Ależ będę zaszczycona, dziadku – odparła z drwiną długonoga elfka niedbale oparta o kontuar po czym przesadnie kręcąc tyłkiem zbliżyła się do Miriama. Wszyscy przedstawiciele płci męskiej odprowadzili ją wygłodniałym wzrokiem choć za czysto konsumpcyjnym charakterem tego spojrzenia krył się także paniczny lęk. Elfka delikatnie ujęła Miriama pod ramię i zaprowadziła starca do najschludniej wyglądającego stołu znajdującego się tuż przy buchającym ciepłymi płomieniami kominku. Główna sala stanicy spełniająca rolę oberży i jadalni była bardzo przestronna. Równe rzędy czystych i zadbanych ław ciągnęły się prawie przez całą izbę. Kontuar rozciągał się wzdłuż wschodniej ściany a wysoki, kaprawy oberżysta o rozbieganym spojrzeniu wycierał blat z taką pasją, że groziło to skrzesaniem iskry. Pod zachodnią ścianą stał kominek i tam właśnie na niewielkim podwyższeniu znajdował się stół, który zajęli Miriam z Siqurney. Na północnej ścianie pięły się schody prowadzące na piętro. Było tam także dwoje drzwi, z których jedno prowadziło na podwórzec natomiast drugie do piwnic z trunkami. W sali znajdowało się kilkunastu mężczyzn z czego najbardziej  wyróżniało się sześciu w strojach verdeńskich gwardzistów. Było tam też dwóch przeszukiwaczy z wyhaftowanymi gołębiami na lamówkach co świadczyło o przynależności do królewskich kurierów, kilku wieśniaków i jakiś brodaty typ wyglądający na leśnego drwala co potwierdzał szeroki topór oparty o ławę. Dwóch z sześciu gwardzistów wyglądało jakby przed chwilą wpadli pod taran oblężniczy. Jeden miał rękę zawieszoną na prowizorycznym temblaku a drugi prawie całą głowę owiniętą okrwawionym obrusem. Odzież pozostałych gwardzistów była wymięta i poszarpana. Ponure spojrzenia co rusz wędrujące w stronę elfki dość wymownie sugerowały co mieliby ochotę z nią uczynić. Jednak gdy Siqurney rzucała im zimne spojrzenie swych ogromnych, zielonych oczu prowadzone szeptem rozmowy natychmiast milkły a pokiereszowanych gwardzistów całkowicie pochłaniało sprawdzanie czystości obuwia. Siqurney nawet jak na przedstawicielkę swojej rasy była prawdziwą pięknością a obcisły myśliwski strój jeszcze bardziej podkreślał wydatne kształty dziewczyny. Przypięty do krótkiego kubraka kaptur zwisał luźno na plecach, które tonęły pod kaskadą złocistych pukli. Do pasa przypięty miała lekki miecz ze zdobioną, pokrytą perłową macicą rękojeścią i kilkoma szmaragdami w głowicy. Jelec jak i grawerunek ciągnący się wzdłuż zbroczy inkrustowane były czerwonym złotem. Przez plecy elfka niedbale przewiesiła krótki łuk i kołczan ze strzałami. Z cholew długich butów zawadiacko wystawały sztylety o srebrnych, liliowych rękojeściach.

– Karczmarzu, wina – powiedziała chłodno do oberżysty nawet nie zaszczyciwszy go spojrzeniem. – I pieczeń z kaszą dla tego miłego dziadziunia.

Kaprawy natychmiast przerwał wycieranie brudną ścierą jeszcze brudniejszego kufla i błyskawicznie zniknął na zapleczu.

– Nie lubię jak tak mnie nazywasz, ill’Assir – rzekł spokojnie choć stanowczo Miriam. – Trochę szacunku moja droga. Jeżeli nie dla wieku to chociaż dla proformy.

– Wybacz, Miriamie – głos Siqurney przypominał groźną melodię wydzwanianą na lodowych soplach. – To przez to pożal się boże towarzystwo.

– Zauważyłem, że atmosfera jest tu oględnie mówiąc niezdrowa – Miriam oparł kostur o ławę i z lubością na twarzy wyciągnął zmęczone nogi pod stołem. – Znowu narozrabiałaś?

– Sami się o to prosili – burknęła elfka i rzuciła groźne spojrzenie verdeńskim gwardzistom. – Tępe żołdaki – syknęła z obrzydzeniem. – Jak tylko zobaczą jakąś dupę to przestają myśleć głową. A przynajmniej nie tą co powinni. Ja ich tylko trochę nauczyłam szacunku dla kobiet. W końcu to my rodzimy takich kretynów jak oni. Mam rację Mintovin Vers?

Miriam westchnął bo jeszcze nigdy spotkanie z Siqurney nie odbyło się bez niespodzianek i to prawie zawsze obfitujących w nieprzyjemne implikacje.

– Nie powinniśmy zwracać na siebie nadmiernej uwagi kwiatuszku.

– To co miałam dać tym gnojkom dupy, żeby nie rzucać się w oczy – warknęła niczym rozgniewana kocica. – Wybacz Miriamie, ale na takie poświęcenie nie jestem gotowa.

– To ty mi wybacz, kwiatuszku – odparł usprawiedliwiającym tonem Miriam targając z zakłopotaniem brodę. – Nie to miałem na myśli. Masz rację. Czasami przemoc jest jedyną drogą do rozumu głupców. Myślę… Jestem pewien, że postąpiłaś słusznie.

Tymczasem powrócił karczmarz z dwoma parującymi półmiskami i butelką wina. Siqurney udobruchana słowami Miriama lekceważąco rzuciła kaprawemu srebrną monetę i rozlała wino do glinianych kubków.

– Za twoją mądrość, Mintovin Vers – wzniosła toast.

– I za twoją niezaprzeczalną choć niebezpieczną urodę, stokrotko – odrzekł z uśmiechem Miriam i przechylił kubek.

– Co dla mnie szykujesz tym razem? – zapytała obcierając wierzchem dłoni usta i odpinając pas z mieczem. – Przewrót stanu, podpalenia, porwania a może jakiś niewinny gwałt – z brzękiem rzuciła miecz na stół.

Miriam upił jeszcze jeden łyk wina zanim odparł.

– Dobre. Gospodarz nawet za bardzo nie chrzcił – powiedział mlaskając z zadowoleniem. – A co do twoich słów to chyba cię nie rozczaruję. Czeka cię podróż do dużo gorszego miejsca niż mogłabyś przypuszczać – zakończył enigmatycznie i zaczął z zapałem wiosłować łyżką.

Siqurney spojrzała na starca z uwagą. Wiedziała, że Miriam lubi robić denerwujące przerwy. Postanowiła jednak wytrzymać próbę. Oparła swą śliczną główkę na splecionych dłoniach i poczekała aż zaspokoi pierwszy głód. Po całkiem krótkiej chwili łyżka uderzyła o dno miski i Miriam znów umoczył usta w winie.

– Tak, już prawie zapomniałem jak smakuje ciepła strawa – mruknął z zadowoleniem. – Brakuje mi tylko kminku i startego pieprzu. A co do twojego zadania to zaraz wszystko ci wyłuszczę. A przynajmniej tyle ile można ujawnić przy obcych – dodał wygodniej rozsiadając się na ławie.

– Zanim zaczniesz musisz wiedzieć, że… – Siqurnej trochę się zająknęła. – Chwilowo mam małe kłopoty i lepiej żebym przez jakiś czas nie pokazywała się w większych miastach. A w szczególności w Jöhl. Jakoś nie przypadłam do gustu temu wrednemu Degogtogowi – zakończyła z niewinnym choć pozbawionym skruchy uśmiechem.

Miriam z westchnięciem pokiwał głową.

– Już się do tego przyzwyczaiłem, kwiatuszku – odparł ze spokojną rezygnacją. – Ale to nawet dobrze się składa bo cel twojej podróży znajduje się bardzo daleko – a wyczuwając napięcie na twarzy dziewczyny zakończył z uśmiechem. – Udasz się do Biaary.

– Co! – elfka aż zamrugała powiekami. – Na tę cholerną pustynię! Popsuję sobie cerę – jęknęła wznosząc oczy ku niebiosom, ale Miriam nie dał się oszukać. Wyraźnie wyczuł ulgę w głosie dziewczyny. Przemknęło mu przez myśl, że elfka chyba naprawdę musiała zajść za skórę Degogtagowi, przywódcy zakonu Ardvent Gathar w Jöhl. – Chociaż z drugiej strony zawsze chciałam pojeździć na wielbłądzie – stwierdziła z figlarnym uśmiechem.

– Na pewno będziesz miała ku temu nie jedną okazję – odparł z powagą Miriam. – W porcie, w Al Ismael odnajdziesz tawernę Uśmiech Beduina i zapytasz oberżystę o Kailiga. Od niego wszystkiego się dowiesz. Aha, jeszcze jeden drobny szczegół i to chyba najważniejszy znając twoją temperamentną naturę. Będziesz pracować razem z nim – starzec pokiwał groźnie palcem. – I to bez gadania.

– Ale ja pracuję sama! – tym razem Siqurney wyglądała na naprawdę obruszoną. – Zawsze!

– W końcu zawsze jest ten pierwszy raz, kwiatuszku – Miriam zdawał się nie zwracać uwagi na jej sprzeciw. – Ale zaufaj mi. To pewny człowiek. Jest moim starym przyjacielem. I niech cię nie zwiedzie jego wygląd, wart jest swojej wagi w złocie. Na pewno przypadniecie sobie do gustu. Poza tym on też zawsze pracuje sam. Taka odmiana obojgu wam dobrze zrobi.

Zielone oczy Siqurney zwęziły się w wąskie szparki, ale nie zdążyła nic odpowiedzieć bo drzwi gospody otwarły się z hukiem i do środka wtoczyło się ośmiu verdeńskich gwardzistów, którym przewodził nie kto inny jak sam porucznik Lurt.

Miriam wyczuł napięcie na twarzy elfki, która natychmiast chwyciła miecz i położyła obnażone ostrze na kolanach.

– Oto kłopotów ciąg dalszy – mruknął starzec szybko dopijając wino bo później mogło już na to nie starczyć czasu.

Tymczasem Lurt obrzucił swoich ludzi groźnym spojrzeniem. Gwardziści na widok oficera służbiście się wyprężyli. A przynajmniej czterech z nich bo dwóch ledwo zdołało ustać na nogach.

– Co tu się do ciężkiej cholery wyprawia?! – ryknął tak, że nawet kaprawy oberżysta strategicznie wycofał się na zaplecze.

W gospodzie prawie natychmiast zrobiło się pusto. Pozostał tylko Miriam z Siqurney i gwardziści. Jeden z żołnierzy zebrał się na odwagę i wyjąkał:

– To ta elfka, panie poruczniku – wychrypiał łamiącym się głosem szczęśliwy, że Lurt odwrócił od niego spojrzenie. – Tam siedzi! – usłużnie wskazał w stronę kominka.

– Ta zdzira tak was załatwiła?! – porucznik jeszcze bardziej spąsowiał na twarzy i uderzył na odlew najbliższego z gwardzistów. – Jakaś dziwka sponiewierała dwóch moich ludzi a wy nic nie zrobiliście!

Gwardzista przezornie wycofał się poza zasięg rąk dowódcy odruchowo rozcierając czerwoną twarz. Tymczasem Lurt z obstawą skierował się ku Siqurney, która pozornie nie zwracając uwagi na wrzaski wciąż siedziała zwrócona do niego tyłem. Tylko knykcie palców coraz mocniej zaciskanych na rękojeści miecza pobielały.

– Wstań, dziwko jak szarża do ciebie mówi – warknął porucznik opierając rękę na jelcu miecza.

Siqurney skoczyła niczym pantera. Błysnęła stal. Zanim Lurt zdążył choćby westchnąć elfka przyłożyła sztych miecza do szyi oficera. Gwardziści w pośpiechu wyciągnęli miecze jednak żaden nie ruszył się z miejsca czekając na słowa dowódcy.

– No dalej, chłopcy – syknęła Siqurney z błyskiem w zielonych oczach. – Spróbujcie tylko pierdnąć a wasz poruczniczek zeżre mój miecz aż po gardę.

– Schowajcie broń… – jęknął Lurt opuszczając ręce wzdłuż tułowia. – Schowajcie te cholerne miecze do pochew!

Gwardziści skwapliwie wykonali rozkaz. Żaden z nich za porucznikiem nie przepadał, ale jego ojciec był pułkownikiem w sztabie wojsk Koalicji. Gdyby synusiowi spadł choć włos z głowy to ich czerepy niechybnie potoczyłyby się po szafocie.

– Z drogi ciastochy, zrobić przejście! – Siqurney przyciągnęła Lurta do siebie i ruszyła ku wyjściu.

Żołnierze posłusznie zrobili szpaler, ale ponure spojrzenia nie wróżyły nic dobrego. Miriam bez słowa wstał i ruszył za elfką. Po chwili znaleźli się przed gospodą.

– Co chcecie ze mną zrobić? Mój ojciec jest wysoko postawionym oficerem. Nie puści płazem takiej zniewagi… – wychrypiał porucznik.

– W dupie mam twojego wysoko postawionego ojczulka i całą resztę. Na razie jesteś moją przepustką z tego grajdołka – przerwała mu dziewczyna drugą ręką odwiązując od koniowiązu zgrabnego siwka. – A później się zobaczy. Może wypruję ci flaki i zostawię na trakcie a może…

Nie zdążyła dokończyć bo Lurt skwapliwie wykorzystał to, że opuściła miecz. Porucznik szarpnął się do przodu i pobiegł z rykiem w stronę gospody.

– Do mnie sukinsyny! Zabić tę dziwkę!

Siqurney nie tracąc czasu wskoczyła na siodło i wyciągnęła dłoń do Miriama.

– Wskakuj dziadku, spadamy stąd!

– Uciekaj sama, kwiatuszku. Myślę, że nic mi nie zrobią a koń obciążony dwoma jeźdźcami daleko nie ucieknie pogoni. Poza tym nigdy nie zostawiłbym Klary samej.

Siqurney bez słowa spięła klacz ostrogami, a czas był już ku temu najwyższy bo żołnierze wysypali się z karczmy i biegli w stronę dziewczyny groźnie wymachując mieczami.

– Do zobaczenia tam gdzie zawsze! – krzyknęła i niczym strzała minęła strażników przy bramie, którzy najspokojniej w świecie stali z założonymi rękami dając jasno do zrozumienia, że nie chcą mieć z tym nic wspólnego. Verdein i Jöhl od zawsze ze sobą rywalizowały. A odkąd Jöhl zostało stolicą landu, wspólne współzawodnictwo i wzajemna niechęć przerodziły się w otwarty konflikt.

– Łapać ją! Do koni! – ryczał Lurt rozcierając szyję. Jakiś gwardzista podprowadził jego konia. Porucznik wskoczył na wierzchowca i spiął zwierzę ostrogami. – Dwóch niech przypilnuje starucha i te dwie kaleki. Z nimi policzę się później. Reszta za mną!

Po chwili kawalkada jeźdźców zniknęła za bramą. Gwardziści wepchnęli Miriama z powrotem do oberży. Dziewczynka w umorusanej błotem sukience ostrożnie wyjrzała przez zbutwiałą framugę drzwi. Jęknęła zamykana brama. Psy uspokojone przez jednego ze strażników przestały ujadać i w stanicy znów zapanował spokój.

 

*

 

Miriam znów grzał się przy kominku z tą tylko różnicą, że teraz miał związane nogi i ponure spojrzenia verdeńczyków na plecach. Ręki łaskawie mu nie skrępowali. Cóż, ich błąd. Miriam gdyby zechciał mógł tą ręką wyrządzić więcej zniszczenia niż cała verdeńska armia. Oczywiście taka ewentualność w ogóle nie wchodziła w rachubę. Prawie nigdy przez całe swoje długie życie nie musiał uciekać się do przemocy. Był zwolennikiem dialogu, retoryki i sprytu. Poza tym implozja magicznej energii sprowadziłaby tu Szarych Magów a do tego nie mógł dopuścić. I tak miał już sporo kłopotów. Siedział więc i czekał. Przynajmniej na razie tylko to mógł uczynić. Modlił się w duchu, żeby Siqurney zdołała zbiec pogoni. Tymczasem strażnicy rozmawiali przyciszonymi głosami z rannymi towarzyszami. Kaprawy karczmarz z ponurych min verdeńczyków wywnioskował, że lepiej im teraz nie przeszkadzać. Zaniósł żołnierzom antałek z piwem za co nie dostał nawet złamanego szeląga. Ale jakoś nie było mu spieszno domagać się zapłaty. Nagle ktoś pociągnął oberżystę za rękaw. Karczmarz spojrzał w dół i jeszcze bardziej spochmurniał.

– Czego tu chcesz, Ester – warknął najciszej jak tylko potrafił. Wolał niepotrzebnie nie zwracać na siebie uwagi gwardzistów. – Wynoś się bo ci tyłek obiję!

Umorusana dziewczynka, ta sama, która wcześniej pomogła Miriamowi zaczerwieniła się ze strachu, ale wciąż uparcie stała wbijając w kaprawego wielkie oczyska koloru kwitnących modraków. Dodając sobie odwagi tupnęła nóżką, wydęła usta, wzięła się pod boki i wykrztusiła:

– Trzeba dać coś do jedzenia temu staruszkowi, tato – oberżysta wzniósł oczy ku niebu, ale nie spełnił srogiej obietnicy. – Chyba nie boisz się tych verdeńskich psów? – zapytała mała z rezolutnym błyskiem w oczach. Usłyszała wcześniej jak strażnicy przy bramie tak właśnie nazywali żołnierzy w szarych mundurach.

– Ja miałbym bać się tych zawszonych szumowin. Nigdy! – burknął kaprawy jeszcze bardziej się chmurząc choć wyraz twarzy wyraźnie zaprzeczać tym odważnym zapewnieniom. – Ale ty dziewczyno nie będziesz mi mówiła co mam robić. Marsz do mamy i nie wyściubiaj nosa z domu. Jasne?

– Nie – dziewczynka z uporem ośmiolatki tupnęła nogą i jeszcze bardziej wydęła usteczka. – Najpierw zaniosę temu biednemu dziadziowi jedzenie a później mogę siedzieć w domu nawet przez cały tydzień.

Karczmarz patrzył na swoją córkę spode łba, ale w spojrzeniu ojca nie było już gniewu. Odważna smarkula. Ma to po mnie. Poza tym do ciężkiej cholery to jölska stanica a ja trzęsę portkami przed tymi verdeńskimi pachołkami.

– Niech ci będzie smarkulo – rzekł głośnym choć trochę drżącym głosem kaprawy i podał córce miskę z potrawką i drewnianą łyżkę. – Tylko bez żadnych wygłupów bo tak cię spiorę, że przez miesiąc nie usiądziesz na tyłku. Jasne?

Ester drgnęła słysząc obietnicę ojca, ale odważnie skinęła głową. Udało jej się przekonać ojca, ale teraz musiała być jeszcze dzielniejsza. Posłusznie odebrała jedzenie z rąk karczmarza i starając się opanować drżenie ust ruszyła w stronę Miriama.

– Dziewczynka da temu staruchowi strawę – powiedział głośno oberżysta wbijając twarde spojrzenie w gwardzistów. – To kaleka. Chyba się go nie boicie?

Żołnierze odburknęli coś o wyrzucaniu jedzenia w błoto, ale jeden łaskawie skiną głową i razem z dziewczynką zbliżył się do kalekiego więźnia.

– Proszę, dziadziu – Ester podała Miriamowi miskę, którą ten przyjął z uśmiechem zakłopotania. – Nie bój się, nakarmię cię.

– Dziękuję, mała – powiedział Miriam. – Masz naprawdę dobre serduszko, ale nie jestem…

– Nakarmię cię dziadku – przerwała mu Ester trwożliwie zerkając na ponurego strażnika. – Masz tylko jedną rękę. I też nie widzisz. Zupełnie jak mój wuj, któremu codziennie pomagam w jedzeniu.

Miriam lekko zmarszczył czoło. O ile dobrze pamiętał wcześniej ta mała powiedziała, że jej wujaszek miał jakiś czas temu wypadek. Wyczuł też emocje targające dziewczynką. Nie mógł jednak sondować umysłu małej, miał na to zbyt mało czasu. Skinął więc przyzwalająco głową i najszerzej jak tylko potrafił rozdziawił usta.

– Chyba nie będziesz stał nad ślepcem i dzieckiem – rzucił oberżysta oschle do żołnierza. – Co, boisz się, że kaleka wyrwie małej łyżkę i rzuci się na was ze związanymi nogami?

– Ty kaprawy pilnuj lepiej swojego nosa, żeby ci go ktoś aby nie przestawił – odwarknął gwardzista.

– Uważaj co mówisz, żołnierzyku – oczy karczmarza niebezpiecznie się zwęziły. – Nie jesteś w Verdein. Jedno moje słowo i strażnicy wyrzucą was na gnojownik za stanicą. Jasne?

Wściekły żołnierz wyszarpnął już do połowy miecz.

– Zostaw – prychnął inny strażnik. – Nie warto brudzić sobie rąk tym cuchnącym parobem. Verdeńczyk burknął coś pod nosem, ale w końcu wsunął miecz do pochwy i wrócił na miejsce.

– Jedz dziadku to dobra potrawka – mówiła dziewczynka na pozór spokojnym głosem. – Z naszych tłustych królików.

Miriam skinął głową i znów otworzył usta a Ester z determinacją skazańca wepchała do nich łyżkę z parującą breją i cichutko szepnęła.

– Jakiś pan mówił żebyś się nie obawiał. Kazał mi powiedzieć – przestraszona dziewczynka następną chochlę prawie wepchnęła mu do żołądka. – Że niedługo zapadnie cień.

Miriam przez chwilę walczył z odruchem wymiotnym. W końcu zdołał jakoś przełknąć potrawkę z królika, która z królikiem miała tyle wspólnego co on z pałacowymi salonami i skinął głową dając małej do zrozumienia, że wszystko usłyszał. Gdy łyżka szurała już po pustym dnie dziewczynka z westchnięciem ulgi wstała.

– Jesteś bardzo dzielna – wyszeptał Miriam, głośno zaś dodał. – Dziękuję. Potrawka była pyszna. A teraz wracaj do domu. Twoja mama pewnie się o ciebie bardzo niepokoi.

– Właśnie, Ester – wtrącił się oberżysta stanowczo uderzając ręką w blat szynkwasu. – Marsz do domu. I to już!

Dziewczynka posłusznie odniosła miskę na zaplecze i szybko przebierając nóżkami wybiegła z karczmy. Kilka chwil później drzwi wejściowe rozwarły się z hukiem. Gwardziści poderwali się na nogi. Szczęknęły wyciągane miecze. Nikt jednak nie wszedł do środka. Żołnierze spojrzeli po sobie niepewnie kręcą głowami.

– Zamknij drzwi! – warknął jeden do kaprawego, który z ociąganiem wykonał polecenie. Tymczasem tylne drzwi prowadzące na podwórzec karczemny lekko się uchyliły i do środka bezszelestnie wsunęła się zakapturzona postać. Gwardziści nawet nie zauważyli kto ich zdzielił po głowach. Dwa głuche uderzenia zabrzmiały jak jedno gdy głowice krótkich mieczy uderzyły w potylicę. Obaj padli na ziemię niczym słomiane kukły. Nieznajomy powtórzył ten sam zabieg z rannymi verdeńczykami po czym spojrzał na oberżystę. Blask ciemnych oczu zdawał się hipnotyzować. Kaprawy przełknął ślinę i wykrztusił:

– Za cztery modlitwy zawołam straż. Nigdy nie lubiłem tych sukinsynów z Verdein – wyjaśnił drżącym głosem.

Nieznajomy w odpowiedzi posłał mu zimny uśmiech i podbiegł do Miriama.

– Wystarczy już tego obżarstwa, Mintovin Vers – powiedział Dargoth do starca i jednym cięciem uwolnił kalekę z więzów.

– Dobrze jest cię mieć po swojej stronie, Cieniu – odrzekł Miriam i wsparty na ramieniu elfa opuścił karczmę.

– Zaprowadź mnie do Klary – poprosił gdy znaleźli się na podwórzu. – Dalej już sobie poradzę – mruknął głośno sapiąc. Widać było, że szybki chód bardzo go męczy.

Gdy znaleźli się w stajni Klara radośnie zaparskała na ich widok. Dargoth położył kalece dłoń na ramieniu.

– Przysyła mnie nasz wspólny znajomy, kuternoga. Podobno masz dla mnie jakąś robotę.

– Udasz się na zachód i zapewnisz ochronę pewnej damie, która…

– Co?! – obruszył się elf. – Czy wyście się na mnie uwzięli? Najpierw Storm robi ze mnie kuriera, teraz ty każesz mi niańczyć jakieś babsko. Aż strach pomyśleć co będzie następne. Wyrzucanie gnoju ze stajni czy czyszczenie butów? Moje umiejętności…

– Będą niezwykle użyteczne w tej misji – przerwał mu spokojnie Miriam. – Ta kobieta jest niezwykle cenna dla bractwa i nie może jej spaść włos z głowy. Będziesz ją chronił z ukrycia, tak aby nawet ona o tym nie wiedziała. Ujawnisz się tylko i wyłącznie wtedy jeżeli nie będziesz miał innego wyboru. Podejrzewam, że grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo. Musisz zadbać o to aby nie spadł jej nawet włos z głowy.

– Kim ona jest?

– O tym później. Teraz musisz pomóc Siqurney. Ścigają ją verdeńczycy. Ucieka na północ w stronę Smoczego Jaru. Mam złe przeczucia. Pomóż jej. Spotkamy się tam gdzie zawsze.

Cień bez słowa skinął głową i po chwili Miriam pozostał w stajni sam. Głośno sapiąc zbliżył się do Klary i uczynił dłonią skomplikowany gest coś przy tym mamrocząc. Po chwili wraz z oślicą zanurzył się w zimną taflę owalnego portalu.

 

*

 

Siqurney na spienionej klaczy wpadła do skalistego jaru. Dzielny wierzchowiec wybijał miarowy tętent w kamienistym podłożu. Kawalkada jeźdźców była tuż, tuż. Siqurney wydawało się, że czuje na plecach smrodliwy oddech pogoni. Nagle Śnieżka, jej ukochana klacz potknęła się na wyboistym dukcie, kopyto ugrzęzło w rozpadlinie. Biedne zwierzę przeraźliwie zakwiczało i runęło głową do przodu. Siqurney w ostatniej chwili wysunęła stopy ze strzemion i wyskoczyła lub raczej wyleciała z kulbaki niczym pocisk wystrzelony z balisty. Spadła ciężko na ziemię turlając się po ostrych kamieniach. Ból w kolanie i plecach rozszedł się po całym ciele. Na szczęście nic sobie nie złamała i głowę chyba też miała całą. Utykając zbliżyła się do parskającej klaczy. Śnieżka leżała na boku nieporadnie wierzgając. Przednia noga była złamana tuż nad pęciną. Przez twarz Siqurney przemknął złowrogi cień. Słyszała już tętent pogoni. Szybkim ruchem wyciągnęła miecz i wbiła ostrze tuż pod lewą łopatką biednego zwierzęcia. Klacz wyprężyła się w śmiertelnym skurczu po czym całkowicie znieruchomiała. Tylko w szeroko otwartych oczach Śnieżki zastygł wyraz bólu i przerażenia. Siqurney już tego nie widziała. Biegła w głąb jaru ocierając spływające łzy. Miała Śnieżkę od źrebaka. Klacz towarzyszyła jej od pięciu lat. Była dla niej jedyną przyjaciółką i rodziną. Obiecała sobie, że zapłaci tym sukinsynom ze sporą nawiązką. Niestety ściany parowu okazały się zbyt strome i zwietrzałe by mogła się po nich wspiąć. Niepewnie stanęła na niewielkim wzniesieniu i rozejrzał się dookoła. Zrozumiała, że nie ma szans na ucieczkę. Jar ciągnął się jeszcze przez ćwierć mili. Wściekłym spojrzeniem omiotła skaliste granie. Dwieście jardów w głębi parowu jedna ze ścian zdawała się dawać ulotny cień nadziei na wspinaczkę. Zbocze było dużo bardziej wyżłobione przez wiatr i deszcz. Wyglądało to tak jakby kiedyś spływał tam niewielki strumień. W oczach Siqurney zapłonęła iskra desperacji. Gdyby zdołała osiągnąć grań przed pogonią… Nie oglądając się za siebie ruszyła z wiatrem w zawody. Tymczasem verdeńczycy minęli już wlot do parowu. Kilku z żołnierzy zakrzyczało na widok martwego konia. Lurt jadący na przedzie dał znak aby się zatrzymali. Jeden z jeźdźców zeskoczył z wierzchowca i sprawdził ślady.

– Pobiegła w głąb jaru – powiedział po chwili wskazując w stronę pagórka, na którym Siqurney jeszcze przed chwilą stała.

– Jazda za nią! – ryknął porucznik i wbił ostrogi w boki konia.

Gdy wjechali na szczyt wzniesienia dostrzegli swoją ofiarę. Siqurney zostało zaledwie dwadzieścia jardów do zbawiennej grani. Lurt krwiożerczo się uśmiechnął. Wiedział, że dziewczyna nie zdąży.

– Brać tę dziwkę chłopcy! – krzyknął do żołnierzy i pierwszy runął w głąb jaru.

Nikt z nich nie dostrzegł karego konia i jeźdźca w płaszczu z czarnymi rozwianymi włosami, który wyłonił się spomiędzy skał. Dargoth naciągnął łuk. Jęknęła spuszczana cięciwa i ostatni z żołnierzy znikających za wzniesieniem rozłożył ramiona i spadł z konia. Jego towarzysze nic nie spostrzegli. Cień przemknął obok martwej Śnieżki. Gdy znalazł się na szczycie wzniesienia Siqurney dzieliło od grani zaledwie pięć jardów, ale pogoń była już tuż za nią. Dziewczyna zrozumiała, że nie ma szans. Poczuła w żołądku zimną gulę, ale nie chciała ułatwiać im zadania. Podbiegła do ściany i przywarła plecami do zimnej skały. Na ostrzach miecza i lewaka błysnęły promienie wyłaniającego się spoza chmur słońca. Była gotowa na śmierć. Gwardziści wydali dziki okrzyk zwycięstwa. Kilku z żołdaków zeskoczyło z siodeł i ruszyło w stronę elfki tyralierą. Lurt i czterech verdeńczyków pozostał w kulbakach. Cień zaczął zjeżdżać ze wzniesienia. Zanim porucznik zauważył zbliżającego się jeźdźca trzech pieszych verdeńczyków padło bez życia na ziemię. W plecach tkwiły czarne brzechwy o długich lotkach. Siqurney widząc zbliżającą się odsiecz z krzykiem na ustach natarła na pozostałych żołnierzy. Lurt zawrócił wierzchowca i ruszył ku nowemu zagrożeniu. Towarzyszyło mu już tylko trzech jeźdźców. Błysnęły wyciągane miecze. Dargoth mocno szarpnął cugle i kary wierzchowiec zarył zadem w ziemi. Zanim wyciągnął przewieszone przez plecy miecze jeszcze raz zajęczała spuszczona cięciwa. Kolejny z verdeńczyków spadł z siodła. Porucznik wydał okrzyk, nie wiadomo wściekłości czy też przerażenia i pierwszy natarł na elfa. Dargoth odbił cios płazem jednego z mieczy po czym drugim uderzył Lurta w nogę tuż pod biodrem. Porucznik krzyknął przeciągle i tym razem na pewno był to okrzyk wściekłości. Lurt z trudem utrzymując się w siodle próbował zawrócić rozpędzone zwierzę. Dargoth starł się z dwoma napastnikami jednocześnie. Pierwszy cios miecza sparował gardą natomiast drugiego uniknął chowając się za szyją wierzchowca, którego w tym samym momencie spiął ostrogami zmuszając zwierzę do skoku. Po kilku jardach zawrócił konia ostrym ściągnięciem cugli. Gwardziści też zdołali zawrócić i ruszyli na przeciwnika dodając sobie otuchy głośnymi okrzykami. Lurt cwałował jako ostatni. Tymczasem Siqurney przeturlała się pod mieczami dwóch napastników i cięła bliższego z nich przez plecy. Trzasnęły zgruchotane kości kręgosłupa i gwardzista padł bez ruchu na ziemię. Drugi z przeciwników widząc co stało się z towarzyszem natarł ze wzmożoną siłą uderzając popularną świecą czyli zadając cios sponad głowy, z góry na dół. Siqurney spokojnie sparowała uderzenie długiego miecza po czym wyrzuciła do przodu rękę uzbrojoną w lewak. Żołdak z okrzykiem bólu odskoczył do tyłu. Z prawego ramienia pociekła stróżka krwi.

– Ty suko! – syknął przez zaciśnięte zęby i natarł trzymając miecz oburącz. Uderzył płasko, na wysokości tali dziewczyny. Siqurney jakby czekała na taki właśnie cios. Przeskoczyła ponad mieczem robiąc w powietrzu efektowne salto i miękko wylądowała za plecami verdeńczyka. Zanim ten zdołał się odwrócić sztych miecza elfki wbił się tuż ponad nerkami przebijając ciało na wylot. Żołnierz wypuścił miecz ze zmartwiałej dłoni i osunął się na ziemię z niedowierzaniem wpatrując się w okrwawione ostrze wystające z jego brzucha. Był to ostatni widok jaki verdeńczyk zabrał ze sobą na tamten świat. Siqurney wyszarpnęła miecz i spojrzała w stronę Dargotha. Zabójca spokojnie odparł pierwszy atak gwardzistów. Jeden z nich próbował dość nieporadnie zatamować buchającą z rozciętej szyi krew. Po chwili bulgocząc osuną się z siodła. Ostatni z żołnierzy wymienił porozumiewawcze spojrzenie z porucznikiem i obaj jednocześnie natarli na elfa. A przynajmniej tak się verdeńczykowi wydawało bo Lurt natychmiast zawrócił konia i wściekle okładając biedne zwierzę płazem miecza próbował salwować się ucieczką. Dargoth szybko ściął się z żołnierzem. Elf zwinnie uchylił się przed szerokim ciosem i mijając w biegu przeciwnika uderzył go jakby od niechcenia samym sztychem miecza w kark. Żołnierz zwiotczał w kulbace i spadł na ziemię niczym wór zboża. Dargoth zatrzymał konia i odrzucił miecze. Obydwa ostrza wbiły się w stratowaną ziemię. Naciągnięcie cięciwy i nałożenie strzały zajęło mu nie więcej niż jedno uderzenie serca. Wtulony w szyję konia porucznik osiągnął właśnie szczyt wzniesienia i zaczął zjeżdżać w dół zbocza. Ciemny pocisk ze świstem przeciął powietrze. Lurt wyrzucił w górę ramiona i opadł bezwładnie do przodu. Brzechwa strzały sterczała pomiędzy łopatkami porucznika. Cień nie widział już jak ciało Lurta wali się z konia tuż pod podkute kopyta. Pochylił się by podnieść wbite w ziemię miecze i zawrócił ku Siqurney, która dosiadła już wierzchowca jednego z verdeńczyków.

– Witaj, ill’Assir – rzekł z lekkim pokłonem. W oczach elfa prócz chłodnego zainteresowania pojawił się też nieudolnie skrywany cień pożądania. – Mintovin Vers powiedział mi, że jesteś w niebezpieczeństwie. Ruszyłem niezwłocznie i jak widać dobrze uczyniłem.

– Niepotrzebnie się fatygowałeś, zabójco – fuknęła Siqurney z błyskiem gniewu w zielonych oczach. – Sama poradziłabym sobie z tymi gwałcicielami owiec. Mam nadzieję, że dziadek jest bezpieczny? Chyba nie pognałeś tu za mną zostawiając go na pastwę tych koniokradów.

– Potrafi o siebie zadbać dużo lepiej niż ty – stwierdził spokojnie Cień ruszając w głąb jaru. – Spotkamy się z nim tam gdzie zawsze. Nie strzęp więc tego ślicznego języczka na darmo bo nie mamy na to czasu. Jak pogonimy kobyły to przed zmrokiem staniemy na cmentarzu.

– Tak, w jednym masz rację. Musimy się spieszyć – odparła chłodno Siqurney i ruszyła za Dargothem.

 

***

 

Spowite mrokiem nocy Szambowisko wydawało się dziwnie spokojne i ciche. Wyludnione i oczyszczone z fekaliów trotuary wyglądały nienaturalnie schludnie i miło. Długi Jack, onegdaj szyper rybackiej łodzi a później kapitan kupieckiego brygu przewożącego koszelinę z Aspenii do Biaary wlókł się ciężkim krokiem Ulicą Wiązową. W utrzymaniu równowagi pomagał mu zardzewiały kordelas, którym podpierał się z wprawą wybijając drewnianą protezą nierówny rytm o kamienisty bruk. Nogę stracił przy załadunku, liny portowego żurawia pękły i przywaliła go drewniana skrzynia z naftaliną. Miał szczęście, że przeżył. Drugą nogę odratowano, ale armator i tak go zwolnił. Za wyprawkę kupił sobie niewielki domek w Szambowisku a żal i rozgoryczenie regularnie topił w najgorszych trunkach tutejszych spelun. Stary pijak oparł się niepewnie o ścianę kamienicy i mamrocząc coś pod nosem opróżnił pęcherz. Nagle wewnątrz dziedzińca, strzeżonego przez dwóch drabów zajaśniało chybotliwe światło. Powietrze jakby stężało i zafalowała. Zaledwie kilka jardów od marynarza z marszczącego się niczym tafla wody powietrza zaczęły wyłaniać się jakieś postacie. Jack z niedowierzaniem wbił w przybyszów otępiałe spojrzenie próbując resztką nie przeżartego przez rum umysłu ogarnąć to co widzi. W końcu czknął, z namaszczeniem schował fallusa za podarte portki i udając przed samym sobą, że nic się nie wydarzyło z gracją potoczył się trotuarem, zataczając się przy tym od ściany, do ściany. Tymczasem pięciu obcych niewyraźnie zamajaczyło przed skonfundowanymi strażnikami. Ostatni z nich ubrany w powłóczystą szatę rozpostarł dłonie i pchnął je do przodu. Z palców maga wystrzeliły ogniste strzały i z siłą pioruna uderzyły w braci kafarów. Dwa potężne ciała z głuchym łoskotem zwaliły się na dziedziniec. Trzech z napastników było elfami łącznie z magiem, który unieszkodliwił strażników Wilhelma Storma. Dwaj z nich wyglądali jak bliźniacy w czarnych maskujących strojach i z dwoma mieczami przewieszonymi przez plecy. Trzeci był człowiekiem z paskudną blizną na twarzy. Ten trzymał w rękach kompozytowy łuk wykonany z drzewa akacji, ciemnego rogu, ścięgien gazeli i srebrnych okuć. Mag cicho coś szepnął wskazując na drzwi. Wtedy z cienia wyłonił się piąty z napastników. Ten był krasnoludem, równie szerokim w barach co i wysokim. Od stóp do głów zakuty był w zardzewiałą, kolczą zbroję. Przez plecy przewieszoną miał tarczę bez żadnych insygniów wykonaną z czarnego metalu. Krasnolud wyciągnął zza pasa topór o szerokim ostrzu i przyłożył sztych do szpary pomiędzy skrzydłami drzwi. Po chwili glify na ostrzu zalśniły błekitnym blaskiem i żelazna sztaba założona od wewnątrz pękła z głośnym hukiem. Bliźniacy skoczyli do przodu popychając drzwi. Błysnęły wyciągane miecze. Człowiek z uniesionym łukiem wpadł tuż za nimi i krasnoludem do środka. Mag bez pośpiechu zlustrował osnuty mrokiem dziedziniec. Najwidoczniej nie zauważył nic niepokojącego bo po chwili i on zniknął w oświetlonym pochodniami wnętrzu kamienicy. Włosy wszystkich napastników mieniły się kolorem srebra. Dwaj kolejni strażnicy przed drzwiami prowadzącymi do komnaty Wilhelma Storma nie mieli najmniejszych szans. Mimo, iż dzielnie stanęli do walki bliźniacy byli szybsi niż myśl. Żołnierze byli już martwi zanim ich ciała uderzyły o kamienną podłogę. Krasnoludzki Łowca Czarownic znów otworzył drzwi. Tym razem próg pierwszy przestąpił mag. Za nim wpadli w tanecznych piruetach bliźniacy zabezpieczając flanki od strony okien. Krasnolud i łucznik chronili tyły. Widać było, że napastnicy doskonale się rozumieją. Nie padło żadne słowo. Mag uniósł złączone dłonie, wierzchem na zewnątrz i szepcząc coś zaczął powoli obracać się wokół własnej osi. Gdy zwrócił się w stronę płonącego kominka na chwilę przymknął oczy. Po chwili znów je otworzył i skinął na krasnoluda, który szybciej niż wskazywałaby na to jego tusza podbiegł do kominka i zaczął szukać dźwigni uruchamiającej zamaskowane przejście. Po kilku uderzeniach serca kominek bezszelestnie przesunął się ukazując prowadzące w dół schody oświetlone mętnym blaskiem pochodni. Gdy znaleźli się u podnóża stopni i stanęli przed kamiennymi drzwiami do przodu znów wysunął się czarodziej. Powłóczysta szata lekko zafalowała gdy mag uniósł rękę. W dłoni zmaterializowała się lodowa kula, którą cisną w drzwi zamieniając litą skałę w ścianę lodu. Krasnolud potężnym uderzeniem dokończył dzieła. Lód rozprysnął się na maleńkie kawałki tworząc mgiełkę boleśnie kłujących igieł. Bliźniacy błyskawicznie przesadzili próg. Ku ich zdziwieniu sekretna biblioteka Wilhelma Storma była pusta. Poprzewracane woluminy i pergaminy wskazywały na to, że opuszczona została w wielkim pośpiechu. Sterta zwęglonych ksiąg i częściowo rozbity sekretarzyk jasno mówiły, że arcyszpieg Mythen przewidział niespodziewaną wizytę. Mag szpetnie zaklął i zaczął wertować walające się po posadzce sterty papierów. Krasnolud i bliźniacy wyważyli następne drzwi i zbiegli schodami w dół. Niestety niewielka wozownia także była pusta a wyschnięte już końskie łajno wskazywało na to, że Wilhelm Storm jest już daleko od swej kwatery głównej. Stary wyga nie dał się zaskoczyć i Srebrny Szlak, legendarna grupa najemników pierwszy raz nie wywiązała się z kontraktu. Wilhelm był przekonany, że nieustępliwie nadchodzi czas zmierzchu współczesnej epoki. Mylił się jednak. Zmierzch już dawno się rozpoczął, teraz zaś nadchodziła burza, która na zawsze miała odmienić panujący porządek znanego mu świata.

 

***

 

Drzewa kładły powłóczyste cienie kiedy Siqurney i Dargoth przedarli się przez leśne chaszcze aby zanurzyć się w moczary Jeriiden. Przebyli już prawie pięć mil a biorąc pod uwagę ukształtowanie terenu to był to wyczyn nie lada. Po opuszczeniu jaru ponad milę kłusowali traktem ku Gathard. Później skręcili w Dolinę Czerwonych Traw. Po dwóch milach przebytych wschodnim skrajem puszczy Styllen znaleźli się na bagnach Jeriiden, które cieszyły się tylko trochę lepszą sławą niż moczary Thruln Ag’Brohen. Konie z trudem brnęły przez grząskie i szare kożuchy szorując brzuchami po trzcinach i tataraku. Siqurney nie przerwała ciszy, która zapadła po tym jak opuścili jar a Cień był zbyt dumny na to aby przyznać się przed samym sobą, że dziewczyna miała rację. Rzeczywiście nie powinienem opuszczać Miriama. Ta żmija pewnie jakoś by sobie poradziła, a teraz na dodatek  muszę znosić jej obecność. Żadna kobieta nie irytowała go tak jak ta zielonooka elfka. Do tego miała jeszcze ojca ważniaka. Był nim Andavariel, generał Visaril’Llaien, elfickiej królowej i władczyni Inoren de’Sellar. A to, że dwadzieścia lat temu uciekła stamtąd wcale jej nie usprawiedliwiało. Po prostu zepsute dziewuszysko chciało zasmakować hulaszczego życia banity i wywołańca przez co nie raz narażała na niebezpieczeństwo innych. Dargoth ciągle zastanawiał się nad tym dlaczego ktoś taki jak Miriam zadaje się z tą lafiryndą. Z zadumy wyrwało go parsknięcie konia i ostrzegawcze uniesienie ręki jadącej przed nim dziewczyny.

– Coś jest nie tak – Siqurney lekko uniosła się w siodle i słyszalnie wciągnęła powietrze ślicznie przy tym marszcząc nos. – Czuję jakiś dziwny zapach – mruknęła z niepewnością spoglądając na Dargotha.

Cień widocznie drgnął, twarz mu stężała i błyskawicznie zeskoczył z konia.

– Co ty robisz? – syknęła Siqurney też zsiadając z wierzchowca. – Co się dzieje? Mów! – w zielonych oczach zatańczyły niebezpieczne ogniki.

– Ozon – wyjaśnił spokojnie Cień przywiązując boczącego się konia do pnia leszczyny. – Ktoś tu się bawi magią. Konie też to wyczuwają – dodał wskazując na wierzchowca Siqurney, który zaczął prychać i nerwowo strzyc uszami. – Przywiąż go i ruszajmy dalej.

Siqurney bez słowa wykonała polecenie choć niespokojne zwierzę prawie wyrwało jej rękę z barku. Po chwili dołączyła do przedzierającego się przez knieję elfa.

– Miriam nigdy nie użyłby magii – powiedział cicho nie odwracając się do dziewczyny. – Tym bardziej w takim miejscu jak Jeriiden.

Po chwili nieprzebyty gąszcz zieleni ustąpił i znaleźli się na sporej polanie zalanej przez cuchnące bagnisko. Po środku trzęsawiska, na niewielkim wzniesieniu pokracznie sterczała stara, zrujnowana kapliczka. Kiedyś wyznawcy boga-węża Qawuutinn składali w tym miejscu ofiary z owiec i kóz. W jednym z obrośniętych bluszczem okien widać było szczupłą postać unoszącą się w bladoniebieskim, półprzezroczystym kokonie.

– To Miriam – jęknęła Siqurney jakby niedowierzając własnym oczom.

Mintovin Vers – potwierdził Dargoth i brnąc przez sięgającą do pasa, cuchnącą wodę ruszył ku kapliczce. Ścieżka była tylko jedna i do tego całkowicie zalana przez bagno. Siqurney poszła w ślady zabójcy niepewnie stawiając każdy krok. Dargoth sporo ją wyprzedził. Szedł jak po sznurku. Kilka jardów przed wzniesieniem błysnęły wyciągane miecze. Elf w długich susach znalazł się przy obsypującej się okiennicy i szybko zajrzał do środka. Zanim Siqurney osiągnęła suchy ląd Cień zniknął w środku. Dziewczyna siarczyście zaklęła pod nosem i pobiegła wyciągając miecz z pochwy. Potknęła się o jakiś kształt tarasujący przejście. Ku jej przerażeniu stwierdziła, że to właśnie Dargoth leży na ziemi. Zabójca tarzał się wściekle niczym ranny dzik. Z uszu płynęły mu stróżki jasnej krwi. Siqurney opuściła miecz i stanęła w miejscu nie wiedząc co ma uczynić. Mrok w niewielkiej salce rozświetlał tylko kokon, w którym lewitował Miriam. Starzec wbił niewidzące spojrzenie w zdezorientowaną dziewczynę. Siqurney poczuła nieprzyjemne mrowienie w okolicach skroni po czym usłyszała w głowie zduszony szept arcymaga:

– To pułapka dźwiękowa. Nie podchodź do osłony. Odciągnij tego durnia jak najdalej pod ścianę. Niedługo przyjdzie do siebie. Co prawda przez jakiś czas nie będzie słyszał, ale przynajmniej będzie miał dobrą nauczkę.

Siqurney posłusznie wykonała polecenie. Mimo, iż rozlegający się w jej głowie głos brzmiał obco była pewna, że należy do Miriama.

– Teraz musisz mi pomóc – Arcymag lekko poruszył swoją jedyną dłonią. Nad Siqurney zawisły trzy różnokolorowe kulki wielkości dojrzałego jabłka. – Powoli umieść statyty dookoła osłony. Zacznij od tego najbardziej wysuniętego w prawo i połóż go na ziemi przed moimi nogami.

Dziewczyna z drżeniem uchwyciła kulę. Zamknięta w niej energia była bardzo zimna i nieprzyjemnie wilgotna. Światło leniwie przesączało się przez palce. Najdelikatniej jak tylko potrafiła umieściła statyt przed Miriamem.

– Teraz weź środkową i umieść naprzeciw mojej twarzy – kontynuował głos w jej głowie. Gdy wypełniła polecenie głos dodał. – Ostatni statyt rzuć w osłonę. Najmocniej jak tylko potrafisz, ill’Assir.

Siqurney przełknęła ślinę i wzięła potężny zamach. Gdy kula uderzyła w kokon pozostałe zaabsorbowały energię osłony. Błysk jaki temu towarzyszył na chwilę oślepił dziewczynę. Gdy otworzyła oczy Miriam stał przed nią z lekkim uśmiechem na brodatej twarzy. Oczy pałały mu zielonym blaskiem. Odruchowo cofnęła się o krok.

– Już dobrze, kwiatuszku – powiedział uspokajająco starzec pochylając się nad jęczącym Dargothem. – Uratowałaś mnie i tego narwańca. Masz naprawdę doskonałe wyczucie dramatyzmu.

Miriam szepnął coś i przyłożył elfowi dłoń najpierw do jednego, później do drugiego ucha. Cień przestał jęczeć, ale nie uniósł czerwonych od krwi powiek. Arcymag wstał i zwrócił się do Siqurney.

– Ktoś zostawił mi małą niespodziankę – w na pozór spokojnym głosie zabrzmiała nutka niepokoju i gniewu. – Ta osłona miała mnie zatrzymać na dłuższy czas. Kokon był magicznie sprzężony z jakąś sondą. Myślę, że ci, którzy to zmajstrowali już są w drodze więc czasu nie mamy zbyt wiele. Wiesz co masz robić. Pamiętaj, że w porcie Al Ismael masz odszukać tawernę Uśmiech Beduina i zapytać karczmarza o Kailiga. Od niego dowiesz się reszty. Ruszaj kwiatuszku i wystrzegaj się gościńców. Ci którzy znaleźli mnie nawet tutaj muszą dobrze wiedzieć z kim współpracuję. Aha, podasz Kailigowi hasło, o którym wie tylko on. Nadzieja umiera ostatnia. Odzew brzmi: Ale jej dzieci żyją wiecznie. Zapamiętaj. Jeżeli Kailig nie będzie znał odzewu to na pewno nie będzie tym za kogo się podaje. Wiesz co wtedy należy uczynić. Później… Później możesz robić to na co przyjdzie ci ochota. Jednak pod żadnym pozorem mnie nie szukaj. Sam cię odnajdę jeżeli zajdzie taka potrzeba. A teraz ruszaj kwiatuszku i niech bogowie bezpiecznie prowadzą cię przez ścieżki życia.

– Ale…

– Nie ma żadnego ale – przerwał ostro Miriam. – Uciekaj. Wyczuwam wyładowanie mocy – starzec na chwilę przymknął oczy. – Za chwilę tu będą. Biegnij!

Siqurney rzuciła ostatnie spojrzenie na leżącego Dargotha i bez słowa wybiegła z kapliczki.    Tymczasem Miriam zaczął śpiewnie inkantować zaklęcia kreśląc przy tym dłonią małe półkola. Czarodziej zaczął po chwili lewitować na środku kaplicy i znów otaczała go magiczna osłona łudząco podobna do tej, w której wcześniej był zamknięty. Szybko nakreślił okrąg na ścianie, w której zajaśniał owalny portal. Uniósł dłoń i przeniósł do teleportu nieprzytomnego Dargotha. Gdy portal się zamknął Miriam opuścił głowę i spokojnie czekał na niezapowiedzianych gości. A czas był już ku temu najwyższy bo pod wschodnią ścianą kaplicy wykwitły trzy portale. Z każdego z nich wyłonił się ubrany w szary płaszcz mężczyzna. Dwaj byli elfami trzeci chyba był człowiekiem. Chyba, bo zamiast uszu miał abastowe małżowiny a dolną część twarzy przesłaniała czarna chusta. Cała trójka skierowała się w stronę Miriama.

– W końcu się doigrałeś, Koristo – powiedział nienaturalnym, metalicznym głosem ten z chustą. – Nawet ty nie możesz wiecznie uciekać przed moim panem, który już wkrótce wydusi z ciebie wszystko co wiesz o tym absurdalnym Bractwie Kamienia. Może powiesz nawet dużo więcej niż byś chciał. A później będziesz mój. Tylko mój… Zabawimy się jak za starych dobrych czasów, ty stary sukinsynie – syknął wibrującym głosem przybysz. Pozostali dwaj z Szarych Magów stali nieruchomo wbijając nerwowe spojrzenia w legendarnego arcymaga, jednego z przywódców powstania w Argon.

– Widzę, że wiek przytępił twój umysł i nie poznajesz starych znajomych. Jeżeli pozwolisz, odświeżę ci pamięć – mag zdarł z twarzy chustę ukazując metalową żuchwę ze złotymi zębami i pozbawioną wargi górną szczękę. Nos i policzki okrywała sztuczna, całkowicie przezroczysta skóra. – Wiem, że to co zostało z mojej buźki może nie wystarczyć więc się przedstawię. Jestem Garuman a to – wskazał dłonią w czarnej rękawice na swoją twarz. – A to jest twoja robota, Koristo – ostatnie słowa wysyczał ukazując poszarpany język koloru piołunu.

– Rozpoznałem cię robaku jeszcze zanim się zjawiłeś – w głowie Garumana rozległ się spokojny głos Miriama. – Poczułem fetor tchórza i mordercy, którym jesteś podszyty.

– Ty parszywy bydlaku! – ryknął Garuman i na powrót przesłonił twarz chustą. – Niedługo się tobą zajmę a wtedy będziesz  żałował naszego spotkania.

– Kto jest twoim panem? – zapytał głos w głowie. – Bo przecież oboje wiemy, że sam nie jesteś zdolny do stworzenia osłony magicznej o takiej mocy.

– Dowiesz się tego w swoim czasie – warknął z zimnym błyskiem w oczach Garuman. – I na pewno bardzo się ucieszysz z tego spotkania.

– Cóż, obawiam się, że niestety mam inne plany na wieczór i będę musiał odrzucić to nęcące zaproszenie – głos w głowie Szarego Maga był spokojny i zimny niczym mróz północy. – Ale bądź pewien, że prędzej czy później złożę wizytę twemu panu i na pewno będzie to miła pogawędka. Bardzo miła. Szczególnie dla niego.

Wraz z ostatnimi słowami Miriam uniósł dłoń i dwaj magowie uderzyli w ścianę kaplicy z siłą kamieni wyrzuconych z katapulty. Garuman z przerażeniem i niedowierzaniem w oczach drżącym głosem zaczął inkantować zaklęcie nerwowo przy tym gestykulując rękami. Szaty maga zajaśniały złotym blaskiem a w prawej dłoni pojawiło się płomienne ostrze. Miriam uśmiechnął się z politowaniem i jednym ruchem dłoni stworzył kolorową kulę energii, która uderzyła maga dezintegrując jego zaklęcia po czym szepnął coś i wokół Garumana pojawiła się ognista obręcz powoli zacieśniająca się wokół pasa. Szary Mag wpadł w panikę, jego ruchy stały się nerwowe i chaotyczne. Bezskutecznie próbował pozbyć się obręczy. Nagle przez twarz Miriama przemknął cień gniewu a pod stopami Garumana pojawiła się czarna dziura, do której ten wpadł z krzykiem przerażenia i bólu.

– Tym razem twój nowy pan cię uratował – mruknął pod nosem Miriam gdy portal zniknął. – Ale gdy ponownie się spotkamy mierz zamiary na siły, metalowa gębo.

Miriam uniósł dłoń w górę. W pomieszczeniu rozbłysło jaskrawe światło i równie niespodziewanie zgasło. W zrujnowanej kaplicy ponownie zapadły ciemności. Starzec nazwany przez Garumana Koristo zniknął pozostawiając po sobie dwa powykręcane ciała w szarych płaszczach leżące w osypisku gruzu pod ścianą. Po chwili wielki błotny wąż wpełzł do środka i rozpoczął niemą ucztę.

 

***

 

Krasnoludzki wehikuł toczył się z mozołem po kamienistym trakcie. Obok powożącego Chambera na szerokim koźle zasiadał Karl. Młody rycerz trochę już wydobrzał. Co prawda w lewej ręce wciąż pozostał lekki niedowład, ale przestał pluć krwią co było nieomylnym znakiem, że najgorsze ma już za sobą. Przed wozem jechał na pstrokatej klaczy Barton. Wierzchowca łucznik wygrał dwa dzionki wcześniej od kowala gdy zatrzymali się na noc w niewielkiej osadzie na skraju puszczy. Barton założył się z nim, że z pięćdziesięciu kroków ustrzeli jaskółkę w locie. Kłusownik postawił swój łuk i kołczan oraz skórę złotego lisa, którego upolował na obrzeżach Styllen. Kowal o imieniu Bart przystał na zakład z uśmiechem jasno mówiącym, że uważa Bartona za frajera i zadufka. Ale kiedy jaskółka spadła przeszyta strzałą Bart z niedowierzaniem przez dwie modlitwy oglądał ptaka. W końcu niezbyt chętnie oddał pstrokatą klacz mamrocząc pod nosem, że to musiała być jakaś mroczna sztuczka. Na szczęście zanim kowal wrócił z kilkunastoma chłopami uzbrojonymi w widły i cepy Barton dumnie zasiadający na pstrokatej klacz zdążył już zniknąć. Nawet Chamber przyznał, że jeszcze w życiu nie widział lepszego strzału, nie słyszał nawet o tym aby było to możliwe. Trochę załagodził tymi słowami dość oziębłe stosunki pomiędzy nimi. Odkąd krasnolud postanowił pomóc młodemu rycerzowi, kłusownik bardzo się zmienił. Stał się ponury i zamknięty w sobie. Rzadko zabierał głos. Jedynym plusem tej metamorfozy było to, że łucznik przestał robić głupie uwagi i zaniechał swych irytujących komentarzy. Jednak ta przemiana była bardzo niepokojąca. Na tyle niepokojąca, że Chamber nie spuszczał kłusownika z oka. Wiedział, że towarzysz coś ukrywa i był niemal pewien, że ma to jakiś związek z Karlem lub Elianem. Chamber miał nadzieję, że powód ponurego nastroju towarzysza okaże się bardziej błahy. Zdążył już przyzwyczaić się tego wiecznie ironizującego cwaniaka. Nie chciał tego przed sobą przyznać, ale polubił Bartona. Może w innych czasach i w innym miejscu moglibyśmy zostać przyjaciółmi. Krasnolud całe życie był sam. Odkąd został muqkunnem stronił od ludzi a tym bardziej od swoich pobratymców. Nawet polubił samotność i wynikającą z niej niezależność. Wciąż jednak zżerała go od środka pustka jaka pozostała po odejściu Tharagrima, ostatniego króla wolnych krasnoludów. Rada klanów wyklęła władcę za to, że zaczął bratać się z elfami. Doszło nawet do tego, że Tharagrim używał elfickiej magii. Jednak najgorsze było to, że monarcha spisał traktat, w którym udowadniał, że Ash Kazderv swoją magię run zawdzięczają smokom. Smokom, z którymi naród krasnoludzki walczył od tysięcy lat. Smokom, które były uosobieniem zła i niegodziwości. Dlatego nadano mu obraźliwy tytuł Król Smoków i wygnano z Ard’Morhtag, najpotężniejszej krasnoludziej twierdzy, która od zawsze była dziedziną krasnoludzkich władców. Tharagrim przeklął radę za ignorancję i odszedł. Stał się muqkunnem, wywołańcem bez klanu i domu. Rada Klanów w tajemnicy wysłała za wygnańcem kilkunastu najdzielniejszych wojowników. Każdy z nich był przedstawicielem jednego z klanów. Wojownicy mieli zabić Tharagrima kiedy ten tylko opuści góry Postanowienia. Wśród ekspedycji był także młody Chamber Berkaz z klanu Y’ter i legendarny Guthulv Niepokonany zasiadający w radzie klanów z ramienia rodu Arnh’Mord. Mimo śledzących run zgubili trop wygnańca. Po pięciu latach poszukiwań zdołali odnaleźć kryjówkę króla. Wytropili Tharagrima w rozległych pieczarach pod górą Snów. Jednak zarówno Chamber jak i Guthulv w decydującym momencie stanęli po stronie władcy. Walka był straszna i niezwykle zażarta. Kiedy dobiegła końca na nogach stali tylko Tharagrim, Guthulv i ranny w bark Chamber. Oszalały Tharagrim zbiegł w najgłębszą otchłań olbrzymich pieczar. Dwóch z krasnoludzkich wojowników żyło jeszcze. Guthulv opatrzył ich rany i odprowadził do Ard’Morhtag. Klan Arnh’Mord, z którego pochodził Guthulv i klan Y’ter, do którego należał Chamber zostały obciążone zdradą ich palatynów. Guthulv zdołał zbiec z Ard’Morhtag wraz z kilkudziesięcioma młodymi wojownikami, którzy zaprzysięgli, że nie powrócą w Góry Postanowienia dopóki Tharagrim znów nie zasiądzie na kamiennym tronie Poranu. Guthulv osiadł w Twierdzy Straceńców, która wznosiła się w Górach Zapomnienia, gdzie znalazło azyl wielu krasnoludów wyklętych przez swych pobratymców. Żyją tam do tej pory walcząc ze złem północnych krain, wciąż czekając na powrót ostatniego z królów. To właśnie wtedy Chamber stał się muqkunnem. Od tamtych czasów minęło już ponad dwieście lat, ale krasnolud wciąż nie mógł pogodzić się z odejściem Tharagrima. Mimo, iż Smoczy Król podważył tysiącletnią tradycję spisując w swych traktatach tezy niepojęte dla większości z jego braci to Chamber wierzył, że prawda leży właśnie po stronie władcy. Krasnolud głośno westchnął i otrząsnął się z zadumy. Barton w jakimś stopniu przypomina mi siebie samego sprzed lat. Życie musiało go mocno kopnąć w tyłek skoro był tak zgorzkniałym cynikiem. Dalsze rozważania przerwał zakonnik, który niespokojnie poruszył się na koźle.

– Czy to na pewno dobry kierunek? – zagaił krasnoluda.

– Tak, przejeżdżałem tędy parę razy – odparł Chamber i cmoknął na kuce. – Jutro przed południem staniemy w Jöhl. Nie obawiaj się młodzieńcze. Chamber Berkaz nigdy jeszcze nie zszedł z właściwego szlaku.

– Wierzę, panie – odparł z powagą rycerz wpatrując się w siną linię horyzontu. Minęły już dwa tygodnie od pamiętnego spotkania. Karl czuł się dużo lepiej, jednak cień na twarzy zakonnika wciąż się pogłębiał przydając mu dobrych dziesięciu lat więcej. – Nie wiem dlaczego pomagasz mi mości Chamber… Wiem, że tobie i twemu towarzyszowi zawdzięczam życie a nawet dużo więcej. Dzięki wam będę mógł wypełnić obietnicę, którą złożyłem… przyjacielowi. Nie mogę jednak wyjawić dlaczego tak prędce muszę stanąć w Jöhl. Tuszę, że nie będzie to dla was wielki kłopot aby…

– Młodyś jeszcze Karl – przerwał mu krasnolud. – Ale uczciwy z ciebie człek. Wiem, żeś w potrzebie, więc pomagam. Nie obchodzi mnie co to za przysięga i dlaczego zdążasz akurat do Jöhl. To twoja sprawa. I nie mówmy o tym już więcej. Aha. Jak jeszcze raz nazwiesz mnie panem to zapomnę żeś pasowany i wygarbuję ci skórę – zagroził z lekkim uśmiechem. – Jestem Chamber Berkaz.

– Dobrze… Chamber – zgodził się z westchnięciem ulgi zakonnik i skinął głową. – Więcej już o tym nie usłyszysz.

Jemu to też było na rękę. W pergaminie, który otrzymał od Zygfryda zapisane były tylko dwa słowa: Jöhl i Uzaverinn. Karl wiedział, że Uzaverinn był przyjacielem Zygfryda z czasów młodości. Był elfem, który całe życie poświęcił nauce, a w szczególności astrologii. Mieszkał w Jöhl, w dzielnicy świątynnej gdzie prowadził obserwację ciał niebieskich. W mieście mówiono na niego Serllik co w staromytheńskim oznaczało Odludek. Przydomek ten doskonale do niego pasował. Uzaverinn prawie nigdy nie opuszczał swej wieży. Styczność ze światem zewnętrznym miał tylko jego uczeń – Nidaniz. Karl spędził tam prawie całe dzieciństwo. Kiedy zginął ojciec, Zygfryd przyjął rycerskiego syna na wychowanie i służbę. Niestety wschodnie pogranicze znów tonęło w ogniu i Wielki Mistrz zakonu Pieczęci musiał wyruszyć na kolejną wyprawę. Sześcioletniego Karla pozostawił pod opieką przyjaciela, Uzaverinna. To astrolog nauczył chłopca czytać z gwiazd i przewidywać pogodę. Przez wiele miesięcy studiował też tryptyki: Sztuka zabijania, Rycerski honor i Mistykę władzy autorstwa Wielkiego Księcia Makhgora, ostatniego z linii rodu Andarów. Po dwóch latach Zygfryd wrócił aby upomnieć się o chłopca. Karl szczególnie zżył się z Nidanizem, młodym półelfem, asystentem i uczniem Uzaverinna, z którym spędzał każdą wolną od nauki chwilę. Trudno było mu się rozstać z jedynymi ludźmi, którzy obdarzyli go tak bezinteresowną przyjaźnią i dali mu dom. Nidaniz i Uzaverinn stali się dla młodeko chłopca nową rodziną, którą znów musiał opuścić. Kiedy Zygfryd zabrał go do Willsburga i rozpoczął się okres nowicjatu przez cztery lata nie widział przyjaciół. Gdy znów się spotkali Karl był już giermkiem Wielkiego Mistrza i kandydatem na rycerza zakonnego. Odwiedził ich jeszcze dwukrotnie, kiedy wraz z Zygfrydem przejeżdżali przez Jöhl. Nie mógł już się doczekać kiedy znów zobaczy przyjaciół. Żałował tylko, że okoliczności, które do tego doprowadziły były tak bolesne. Młody zakonnik pewien był, że nikt w mieście nie zna prawdziwego imienia Odludka. Karl musiał dotrzeć do Jöhl i spotkać się z Serlikiem. Tylko on mógł mu pomóc w odnalezieniu księcia. Taką przynajmniej miał nadzieję. Rycerz znów ciężko westchnął co nie uszło uwadze czujnego krasnoluda. Chamber nic jednak nie powiedział, zanucił pod nosem jakąś sprośną piosenkę o elfie i owcy. Karl miał głowę pełną czarnych myśli. Obawiał się czy nie jest już aby za późno na jakąkolwiek pomoc. Nie mógł ustać w poszukiwaniach. Dopóki żyw szukać będę Eliana i wypełnię słowa przysięgi – zapewnił  się w myślach nie wiadomo już, który raz. Przez chwilę poczuł się trochę lepiej. Miał przynajmniej jakiś cel, który trzymał go przy życiu. A to już coś. Nagle jadący w awangardzie Barton ostro osadził klacz. Gdy wóz zrównał się z wierzchowcem, na pytające spojrzenie krasnoluda rzekł:

– Przed nami jeźdźcy – wskazał niewielki tuman kurzu na gościńcu. – Jadą szybko od strony miasta. Jak na mój gust na zwykłych podróżnych zbyt popędzają konie. Może kogoś szukają? – posłał wymowne spojrzenie w kierunku młodego rycerza.

– Zaraz się przekonamy co to za zgraja. Na zjechanie z traktu jest już za późno. Jeżeli my ich widzimy to oni nas tym bardziej – stwierdził krasnolud i z czułością pogładził stylisko leżącego pod ławą topora. – Barton zawrzyj dziób i stań za wozem tak byś w razie czego mógł szyć z patyka. Ty zaś Karl na wóz i nurkuj pod koc. Ja będę gadał. No już rycerzyku, chyba nie chcemy aby z powodu urażonej dumy ktoś stracił życie – ponaglił zakonnika widząc, że Karlowi niezbyt w smak jest ukrywanie się przed wrogiem. Rycerz musiał jednak przyznać krasnoludowi rację. Na wojnie każdy fortel jest dobry oczywiście jeżeli jest skuteczny. Szybko ześlizgnął się na pakę i nakrył się kocem. Krasnolud wysypał na zakonnika brudne ubrania z worka i cmoknął na kuce.

– Ździebełka nie podszczypuj Patyczka. Wiooo! – lekko pacnął zwierzęta lejcami i małe koniki żwawo ruszyły do przodu.

Barton poczekał aż wóz go wyminie po czym ścisnął pstrokatą klacz kolanami zmuszając zwierzę do powolnego truchtu. W międzyczasie przesunął kołczan ponad ramię aby w razie potrzeby szybciej wyciągnąć strzałę. Łuk zawiesił na łęku siodła. Nie minęły trzy modlitwy gdy kawalkada jeźdźców zbliżyła się do nich na tyle, że mogli policzyć przybyszów. Konnych było siedmiu. Wszyscy zakuci w ciężkie zbroje i uzbrojeni od stóp do głów. Bez wątpienia byli to rycerze zakonni. Chamber zauważył herb pierwszego z nich, głowę węża z czarno–białą szachownicą w tle. Był to Degogtag von Görell, głowa zakonu Ardvent Gathar w Jöhl. Ponurą sławę jaką cieszył się Görell zawdzięczał krwawym wydarzeniom sprzed dziesięciu lat. Degogtag zdusił powstanie kilkuset chłopów, którzy domagali się aby żołnierze i najemnicy ciągnący ku tyleryjskiemu pograniczu nie pustoszyli ich spichlerzy. To była krwawa masakra. Chłopi co prawda uzbrojeni byli w kunice, kosy, topory i cepy, ale w starciu z regularnym wojskiem i ciężką kawalerią nie mieli żadnych szans. Zginęło prawie dwustu wieśniaków. W Jöhl na znak żałoby spuszczono flagi państwowe do połowy masztu a Degogtag został odznaczony przez Radę Regencyjną medalem Białego Liścia – zasłużonych w walce o dobro ojczyzny. Jak oni go wtedy przezwali… Aha, Krwawy Prałat. Krasnolud mocniej zacisnął dłoń na stylisku topora. Miał ogromną nadzieję, że Krwawy Prałat nie szuka Karla. Barton lekko gwizdnął.

– Znam tego buca w garnku na głowie – burknął przesłaniając oczy kłusownik. – To Krwawy Prałat. Nie wiem w co nas wpakowałeś kurduplu, ale jeżeli oni szukają naszego rycerzyka to ja nie będę miał nic przeciwko kiedy będą go sobie zabierać. Ba, nawet pomogę im go zapakować. Jeden zakonnik na wynos, proszę tylko nie pobrudzić gościńca krwią…

– Zawrzyj mordę, kłusowniku – warknął Chamber i nie oglądając się za siebie burknął. – Ja będę mówił. Piśniesz słówko to osobiście skrócę cię o ten twój pusty czerep. Jasne?

Barton nie odpowiedział. Pokiwał tylko z rezygnacją głową i pochylił się w siodle tak aby jak najmniej zwracać na siebie uwagę. Karl słyszał każde słowo. Gdy łucznik wypowiedział imię Krwawy Prałat wszystkie mięśnie mu stężały. Wiedział, że namiestnik zakonu w Jöhl nigdy nie przepadał za Zygfrydem, który po zduszeniu buntu chłopów publicznie go spoliczkował. Wielki Mistrz zakonu Ardvent Gathar skonfiskował wtedy cały majątek Degogtaga i rozdysponował pomiędzy rodziny zabitych by choć tak zrekompensować im śmierć najbliższych. Karl zdawał sobie sprawę, że jeżeli król nie żyje to Geron sprzyjający wcześniej Degogtagowi pozostawi go na stanowisku a ten szczwany lis zrobi wszystko by przypodobać się nowemu panu. Młody rycerz zacisnął usta i zaczął zanosić modły do Pani Poranka, Arilli, bogini miłosierdzia aby zachowała jego życie. Nie dla niego, ale dla księcia, którego musiał odnaleźć. Tymczasem zakonnicy ostro osadzili wierzchowce tarasując krasnoludowi drogę. Przestraszone kuce parskały i wierzgały, Chamber uspokoił zwierzęta kilkoma słowami po czym w niedbałej pozie czekał aż Prałat pierwszy zagai rozmowę.

– Czego tu szukasz nieludziu? – warknął skrzeczącym głosem Degogtag podejrzliwie taksując wzrokiem wóz. – Nie jesteś z miasta.

– Nie, panie, nie jestem z miasta – odparł spokojnie krasnolud i położył topór na kolanach. Runy na ostrzu blado zalśniły. – Jestem Łowcą Czarownic. Przybyłem tu za zarobkiem.

Prałat pogardliwie splunął pod koła wozu.

– W Jöhl nieludziu roboty nie najdziesz. Wszelkie ścierwo już sam wytłukłem. Zostało co prawda trochę elfów i takich jak ty, ale co się odwlecze to nie uciecze – Degogtag zarechotał świńskim śmiechem. Eskorta stała niewzruszenie niczym wykute w kamieniu posągi.

– Co masz na wozie, krasnoludzie? – warknął Prałat.

– Kontrabandę elfów i zapeklowane smocze jaja – odpalił Chamber z uroczym uśmiechem. – Sami sprawdźcie. Jeszcze świeże.

Prałat skinął na rycerzy. Dwóch zeskoczyło i zbliżyło się do wozu. Jeden zajrzał do środka, gwałtownie się wyprostował i szybkim ruchem wyciągnął miecz, który pchnął w stronę koca pod którym leżał Karl. Po chwili wyszarpnął miecz, na którego ostrzu… wisiały brudne kalesony krasnoluda.

– Ma tu niezły burdel, ale nic poza tym – powiedział rycerz do prałata i wskoczył na konia. Drugi z zakonników oglądał wóz od spodu. Kazał też odrzucić Bartonowi kaptur i upewniwszy się, że nie jest elfem też wsiadł na konia.

– A kogóż to szukacie, panie Degogtag? – spytał z niewinnym uśmiechem Chamber. – Czyżby jakiś podły przestępca uszedł z waszych sławnych lochów?

– Nie twoja sprawa, krasnoludzie – warknął Prałat. – I dobrze ci radzę nie popasaj za długo w moim mieście. Elfy i inne śmieci nie są tu mile widziane – skwitował z groźbą w głosie po czym ruszył stępa. Zakonnicy natychmiast podążyli za nim. Po chwili zasłonił ich szary obłok kurzu.

– O mały włos – mruknął krasnolud i odwrócił się do tyłu. – Możesz już wyjść.

Karl szybko odrzucił koc i leżące na nim brudy po czym tygrysim skokiem przesadził ławeczkę, zgiął się w pół i zwymiotował. Krasnolud spojrzał na zakonnika z politowaniem.

– Aż takiego stracha napędził ci ten rycerzyk z mieczem? Rozumiem, że znalazłeś się o krok od śmierci, ale żeby od razu przefrymarczyć taki porządny obiad. To grzech i okropne marnotrastwo – zakpił z udawanym wyrzutem.

– To nie przez Prałata – jęknął wciąż pozieleniały na twarzy Karl. – To twoje kalesony o mało mnie nie zabiły!

Barton, który z zaciekawieniem przysłuchiwał się rozmowie parsknął głośnym śmiechem.

– Widzisz, krasnoludzie – powiedział krztusząc się jakby utkwił mu w gardle jeżozwierz. – A nie mówiłem ci, że twoje gacie mogą być używane jako broń! I to śmiertelnie niebezpieczna – krzyknął i znów wybuchnął śmiechem.

Karl otarł usta i też lekko się uśmiechnął.

– Powiedz jeszcze słowo kłusowniku – prychnął gniewnie urażony krasnolud. – A obetnę ci jęzor siekierą. A ty rycerzyku kończ już to przedstawienie i wskakuj na wóz. Chyba, że resztę drogi do Jöhl chcesz pokonać z trepa.

Karl bez słowa wykonał polecenie i zasiadł na koźle obok krasnoluda. Chamber gwizdnął na kuce, które ochoczo ruszyły do przodu.

– Jakie te dzisiejsze rycerzyki delikatne – mamrotał pod nosem krasnolud. – Para kaleson i już im nos puchnie. Pewnie bąki zakonników pachną różami a odchody to żywe złoto.

Barton z udaną troską zagaił do Karla.

– Mości rycerzu może jednak powinieneś pójść do uzdrowiciela jak już staniemy w Jöhl – powiedział poważnie kiwając głową. – Nie wiadomo czy te wyziewy nie wywołały jakiś nieodwracalnych zmian w mózgu – zakończył i znów parsknął śmiechem.

Tym razem Karl też się zaśmiał.

– Barton ty lepiej uważaj żebym ja nie zrobił toporem nieodwracalnych zmian w twoim mózgu – burknął krasnolud, ale w oczach też zagościły wesołe ogniki. – Jakby nie te kalesony to teraz jechałbyś w lepszym towarzystwie, panie delikatny żołądek – dodał z przekąsem.

– Wiem, Chamber – odparł uśmiechnięty Karl. – Wiele zawdzięczam twym kalesonom…

Nie zdołał jednak dokończyć bo Barton znów wybuchnął śmiechem.

– Waleczne choć nieświeże kalesony krasnoluda zgromiły Krwawego Prałata z Jöhl – ryczał ze śmiechu mało nie spadłszy przy tym z konia. – Cóż to byłaby za ballada. Czasami żałuję, że nie mam smykałki do lutni i pieśni. Oj byłaby z tego ballada.

Teraz zawtórował im także krasnolud.

– Cholera, Chamber – powiedział po chwili łucznik, gdy już się trochę uspokoił. – Mam nadzieję, że jak dojedziemy do miasta oddasz te brudne łachy do pralni.

– Tak, mała deratyzacja by im nie zaszkodziła – chrząknął nieśmiało Karl.

– I ty chłopcze przeciwko mnie – Chamber udając oburzenie pokręcił głową. – Gdyby nie moje kalesony już byś pewnie oglądał kwiatki od spodu. Ani krztyny wdzięczności…

– A my pewnie zadyndalibyśmy razem z nim – niespodziewanie w obronie rycerza stanął Barton. – Wszyscy mieliśmy szczęście. A ponieważ krasnolud dał słowo, że pomoże ci w dalszych poszukiwaniach to może raczysz wprowadzić nas w szczegóły, panie rycerz. Tym bardziej, że od tych wiadomości może zależeć nasze życie, a dokładnie jego długość i intensywność – powiedział uważnie wpatrując się w zakonnika.

Karl spojrzał niepewnie na krasnoluda a gdy ten nie zaoponował zwrócił się do Bartona:

– Po rozmowie z Uzaverinnem, gdy sam będę wiedział więcej powiem wam wszystko co powinniście usłyszeć – w głosie młodzieńca zabrzmiał poważny ton. – Daję wam na to rycerskie słowo i parol kleryka zakonu.

– Posłuchaj mnie, Karl – Chamber położył młodzikowi ciężką dłoń na ramieniu. – Nigdy nie byłem wścibski i nie wpychałem nosa w nie swoje sprawy jak nie przymierzając niektórzy kłusownicy mają w zwyczaju. Dlatego nikt mi go jeszcze nie przytrzasnął. Chcesz odnaleźć Eliana, królewskiego syna. I mam osobiste powody żeby ci w tym przedsięwzięciu dopomóc. Wiedz także, że jak dla mnie nie musisz wyjawiać nic więcej. Wiem, żeś uczciwy i prawy człek a to mi w zupełności wystarczy.

Barton zmarszczył brwi i miał już coś powiedzieć, ale uprzedził go Karl:

– Dziękuję za zaufanie – młody rycerz lekko skłonił się krasnoludowi. – Ale Barton ma rację. Postanowiliście mi pomóc. Już dwukrotnie zratowaliście mi skórę. Jeżeli mamy razem odnaleźć księcia to musimy być ze sobą szczerzy. Nigdy nie śmiałbym narażać waszego życia, ale przysięga, którą złożyłem zakonowi zabrania mi mówienia o pewnych… faktach. Dlatego dopiero po rozmowie z Uzaverinnem wyjawię wam szczegóły. Wtedy dowiecie się także dlaczego moi bracia z zakonu Ardvent Gathar na mnie polują. Tak postanowiłem i tak też będzie – zakończył dobitnie Karl i wbił zapatrzone spojrzenie w odległy horyzont. Przed oczyma znów stanęła mu postać Zygfryda i jego ostatni bój. Tak bardzo brakowało mu starego rycerza.

– Twoja wola – skwitował Chamber i pogonił kuce do szybszego truchtu.

Barton nic nie powiedział. Lekko ścisnął klacz kolanami i wyprzedził o kilkanaście jardów toczący się wehikuł. Gościniec zaczął się rozszerzać co było wiadomym znakiem, że do miasta jest coraz bliżej. Gęste iglaste młodniki robiły się coraz rzadsze i nieśmiało ustępowały olchowym zagajnikom. Słońce powoli opadało ku zachodowi. Przed zmierzchem zatrzymali się na niewielkiej polance kilkadziesiąt jardów od traktu. Prawie nie rozmawiali. Barton bez słowa zapuścił się w knieję. Wrócił gdy słońce ginęło już za wierzchołkami drzew niosąc na ramieniu młodego jelonka. W tym czasie krasnolud naniósł chrustu. Karl chciał mu pomóc, ale Chamber zrugał go i kazał zakonnikowi wypoczywać. Po sutej kolacji pierwszą wartę objął rycerz. Zmienić miał go Chamber. Barton ułożył się pod niewielką sosenką. Pod głowę podłożył siodło i nakrył się kocem. Pierwszy raz od kilkunastu dni zasnął spokojnym snem. Powoli zaczął wierzyć w to, że jednak wszystko dobrze się skończy. Niestety czas miał pokazać jakże złudne były te nadzieje.

 

*

 

Chamber obudził kłusownika mocnym kukstańcem i bez słowa owinął się w pled. Po chwili nocną ciszę zakłócało już tylko donośne pochrapywanie krasnoluda. Barton szybko wstał, obmył twarz zimną wodą ze strumyka i wypróżnił się w krzakach. Kiedy skończył spojrzał w nocne niebo. Gwiazdy powoli już bladły, zbliżał się świt. Podrzucił drzewa do przygasającego ogniska i usiadł w jego blasku. Złote płomienie podsycone suszem znów wesoło zapląsały w niespokojnym tańcu. Kłusownik zapatrzył się w ogień. Życie nigdy go nie rozpieszczało. Matka umarła krótko po porodzie a on sam trafił do sierocińca przy klasztorze Sióstr Poranka. Później powiedziano mu, że matka była hrabianką, która uciekła od męża dla innego mężczyzny. Dorastał jako sierota a do tego bękart. Inne dzieci nie szczędziły mu obelg i razów. Słono zapłacił za szlachetne pochodzenie. Gdy osiągnął dziesięć wiosen uciekł z sierocińca. Tułał się przez dwa lata po traktach i lasach. Pewnego razu próbował obrabować w czasie snu rycerza, ten złapał go jednak i tak sprał, że przytomność odzyskał dopiero po dwóch dniach. Rycerzem okazał się Ulter von Kördengost, którego herbem była spowita czerwonymi płomieniami czarna baszta. Rycerz był wywołańcem i właśnie uciekał przed pościgiem królewskich gwardzistów. Obaj młodzieńcy dziwnie przypadli sobie do gustu. Barton od razu zwrócił uwagę na herb, który już kiedyś widział. Matka odwiedziła go tylko raz w sierocińcu i podarowała mu piękną jedwabną chustkę z wyhaftowaną czarną wierzą połykaną przez krwawe płomienie. Oczywiście po wyjeździe hrabiny prezent natychmiast odebrali mu starsi chłopcy. Wkrótce okazało się, że sierota i rycerz rabuś są przyrodnimi braćmi. Spędzili razem prawie cztery lata, gdy nagle Ulter zniknął. Odszedł bez pożegnania i wyjaśnień. Młody Barton w końcu trafił do Willsburga. Tam zaczął kraść i żebrać. Ponieważ to pierwsze okazało się dużo bardziej intratnym zajęciem z zapamiętaniem oddał się doliniarstwu. Był w tym coraz lepszy. Na tyle dobry by zwrócić na siebie uwagę gildii złodziei. Pewnego razu gdy próbował obrobić podstarzałą i nieźle wstawioną szlachciankę poczuł na ramieniu żelazny uścisk. Gdy się odwrócił zakapturzony osobnik przyłożył mu sztylet do szyi i nakazał milczenie. Zawlókł go do Szambowiska. Tam zasłonił oczy młodemu złodziejowi śmierdzącą szmatą. Dalsza droga trwała z dziesięć modlitw. W końcu weszli do jakiegoś budynku. Słyszał jak tamten cicho szepcze po czym zeszli kilkanaście stopni w dół. Zgrzytnęła zasuwa i porywacz wepchnął go do wilgotnego pomieszczenia. Barton szybko zerwał opaskę z oczu i zamarł w bezruchu. Przed trzęsącym się ze strachu złodziejem stał olbrzymi tygrys szablozębny. Zwierzę zdawało się hipnotyzować zimnym spojrzeniem kocich oczu. Barton wiedział, że w obecności takich drapieżników nie należy wykonywać gwałtownych ruchów. Mimo, iż nogi na przemian się pod nim uginały to znów wrastały w ziemię, powoli zaczął cofać się do tyłu. Nie mógł oderwać oczu od jarzącego się spojrzenia zwierzęcia. Nagle tygrys zastygł w bezruchu i przywarł do kamienistej posadzki. Długi ogon znieruchomiał. Pod pręgowaną skórą zagrały stalowe mięśnie. Barton wiedział, że kot szykuje się do skoku. Wiedział też, że śmierć będzie miał szybką. Zamknął oczy i czekał. Nic jednak nie nastąpiło. Zamiast strasznej śmierci od kłów i pazurów usłyszał tylko cichy szept. Tygrys mruczał z wyraźnym zadowoleniem. Pechowy złodziejaszek trwożliwie uniósł powieki. Obok tygrysa stał wysoki mężczyzna, cały ubrany w czerń. Prócz dwóch sztyletów za pasem nie nosił innej, widocznej broni. Długie, czarne włosy luźno opadały na ramiona. Twarz miał bardzo ciemną z delikatną bródką i dokładnie przystrzyżonymi wąsikami. Prawy policzek przecinała szeroka blizna. Mężczyzna obdarzył go spojrzeniem równie obojętnym, co tygrys, którego leniwie drapał za uchem. Wielkie kocisko widać łase na pieszczoty ocierał się o nogi swego pana. Barton miał nadzieję, że nie jest głodny. Nagle zachwiał się czując, że zimny kolec wdziera się do jego mózgu. Zaczęło mu się kręcić w głowie. Resztką woli zdołał zachować przytomności umysłu. Oparł się ręką o wilgotną, kamienną ścianę i głośno odetchnął. W komnacie rozległ się niski głos nieznajomego:

– Okradasz ludzi w moim mieście, chłopcze – mężczyzna mówił z południowym akcentem. – Takim zachowaniem obrażasz mnie i wszystkich moich towarzyszy. Nie okazujesz szacunku Gildii Cienia a to niewybaczalne qui pro quo, za które będziesz musiał słono zapłacić. Zaproponuj cenę, chłopcze?

Barton z przerażeniem wpatrywał się w zimne i pozbawione jakiegokolwiek wyrazu oczy. Wiedział przed kim stoi. Diego, nazywany przez swoich ludzi Nocnym Krukiem, przywódca Gildii Cienia, budzącej strach i grozę szajki złodziejskiej grasującej w Willsburgu a mówiło się, że i w całym Mythen. Chłopak głośno przełknął ślinę.

– Wybacz, panie – głos drżał mu ze strachu. – Nie chciałem cię obrazić. Robiłem tylko to co potrafię najlepiej. Musiałem jakoś żyć…

– Nic cię nie tłumaczy – przerwał zimno Diego. – Okradając obywateli mojego miasta, okradałeś także i mnie chłopcze.

Barton nic nie odpowiedział. Spuścił tylko wzrok i zrezygnowany czekał na wyrok.

– I z tego co słyszałem poczynałeś sobie całkiem nieźle – kontynuował Diego jakby trochę łagodniejszym tonem. – Dam ci szansę, Barton. Pozwolę ci żyć i dam ci pracę. Jeżeli mnie nie zawiedziesz, nie pożałujesz. Jednak jeśli mnie zdradzisz lub zawiedziesz moje zaufanie, kara będzie straszliwa. Czy to uczciwa propozycja?

Barton prawie nie oddychając z wrażenia skinął głową.

– Tak, panie Diego – wciąż nie podnosił wzroku. Uważał, że tak będzie właściwiej. Za wszelką cenę starał się opanować drżenie głosu. – Nie zawiodę cię. Nigdy.

– Wiesz kim jestem – mężczyzna skrzyżował ręce na piersiach. – Czuję, że nie pomyliłem się co do ciebie. Ale najpierw musisz udowodnić coś jest wart. Odtąd będziesz wypełniał wszystkie rozkazy Zerathina. To elf. Spotkasz go w oberży Pod Królewskim Bażantem, w dzielnicy świątynnej. Powodzenia chłopcze – zakończył Diego i wyszedł z komnaty. Tygrys spojrzał jeszcze tęsknym spojrzeniem na rozdygotanego chłopca, ale posłusznie ruszył za swym panem.

Od tego momentu życie młodego złodziejaszka uległo całkowitej przemianie. Zaczął chodzić na robotę z innymi cieniami. Zerathin, srebrnowłosy elf, ubrany od stóp do głów na biało, nosił na plecach dwa pałasze i był niezwykle wymagający. Barton widział jaki pozostali złodzieje okazują mu szacunek. Często też i nieskrywany lęk. Nieustraszone cienie, największe zakapiory w mieście panicznie bały się pachnącego i sterylnie czystego elfa. Kiedy pytał się dlaczego, zbywali go tylko groźnymi i jakby trwożliwymi spojrzeniami. Nikt jednak nigdy go nie uderzył. Wprost przeciwnie. Nowi towarzysze nie raz bronili go i wybawiali z opresji. Barton poczuł, że w końcu znalazł prawdziwą rodzinę. Szybko zdobył zaufanie pozostałych cieni. Był rezolutny i dowcipny. Był też niezwykle zręczny. Mało kto tak wprawnie otwierał zamki czy odnajdywał ukryte skrytki z kosztownościami. Nawet białowłosy elf zdawał się przekonywać do nowego członka gildii. Barton znał już sporo dziupli i melin, w których dekowali się złodzieje. Poznał też kilku paserów. Równo dwa lata odkąd odbył rozmowę z przywódcą Gildii Cienia stał się jej pełnoprawnym członkiem. Zerathin z tej okazji podarował mu przepiękny kompozytowy łuk wykonany z ciemnego mahoniu, okuty srebrem i miedzią. Barton uwielbiał strzelać. I trzeba przyznać, że mimo młodego wieku był wyśmienitym łucznikiem. Nie zwlekając poszedł wypróbować prezent. Strzelnicę urządził sobie poza miastem w opuszczonej stoczni. Łuk na dwieście kroków przebijał grube na dwa palce skórzane tarcze. Był wspaniały. I wtedy pojawiło się pięciu mężczyzn. Barton poznał ich natychmiast. W mieście pojawiła się nowa gildia złodziei, która kazała się nazywać Długimi Nożami. Nie chcieli podporządkować się cieniom więc Diego wydał im bezkompromisową wojnę. Tych pięciu należało do Długich Noży. Barton wiedział, że nie ma szans. Nagle młodzieniec usłyszał za swoimi plecami cichy szmer a po chwili przemknął koło niego srebrnowłosy elf. Wtedy właśnie Barton przekonał się dlaczego pozostali złodzieje tak boją się Zerathina. Wychowani na ulicy mordercy nie mieli najmniejszych szans. Pałasze pruły powietrze niczym błyskawice. Po chwili na zielonej trawie leżało pięć nieruchomych ciał.

Zerathin skrupulatnie wytarł szable w płaszcz jednego z zabitych i odwrócił się do młodego łucznika. Na twarzy zagrał mu słaby uśmiech.

– Ty zabijasz na odległość – w zawsze chłodnym tonie przebrzmiała nuta nostalgii. – Ja wolę patrzeć swym ofiarom w oczy. Pamiętaj chłopcze, że wygrywasz tu – elf puknnął się w czoło. – Oni byli martwi już wtedy, kiedy na nich spojrzałem.

Odtąd między Bartonem a Zerathinem nawiązała się cienka nić przyjaźni. Po czterech latach od momentu przystąpienia do gildii Barton znów spotkał się z Diego. Zerathin ściągnął mu opaskę z oczu kiedy znaleźli się w tej samej wilgotnej komnacie. Tym razem tygrysa z przywódcą gildii nie było.

– Witaj, Barton – zimny głos Diega brzmiał tak samo jak przed czterema laty. – Widzę, że moje przeczucia okazały się słuszne. Zerathin jest z ciebie bardzo zadowolony. Dzisiaj przejdziesz ostateczną próbę – powiedział a widząc zaciekawione spojrzenie młodzieńca wyjaśnił. – Zabijesz przywódcę Długich Noży.

– Ja?! – Barton aż otworzył usta ze zdziwienia.

– Tak, ty młodzieńcze – przytaknął spokojnie Zerathin.

Diego lekko się uśmiechnął widząc niedowierzanie i zdumienie na twarzy Bartona.

– Bez obawy, to nie jest misja samobójcza – kontynuował przywódca gildii. – W końcu udało nam się namierzyć kryjówkę Rebilda. To on pociąga za sznurki u Noży. Nie sposób jednak do niego dotrzeć. Ciągle jest przy nim kilkunastu strażników. Zerathin co prawda zapewniał mnie, że poradzi sobie z nimi, ale ja nie mogę ryzykować. Rebild mógłby zbiec kiedy Zerathin będzie zabawiał się z ochroniarzami. Do tego musimy to zrobić możliwie… taktownie, żeby nie zwracać zbytniej uwagi strażników. Postanowiłem wykorzystać twój talent. Słyszałem, że jesteś niezrównanym strzelcem. Potrzebujemy łucznika, który zdejmie Rebilda jednym celnym strzałem. Co ty na to młodzieńcze? – zapytał Diego a jego oczy zdawały się na wylot przewiercać mózg młodego złodzieja. Znów poczuł, że zimne ostrze przenika na wskroś jego myśli.

– To prawdziwy zaszczyt, panie – odparł drżącym głosem.

– Cieszę się, że tak uważasz. Rebild spotka się dzisiaj z podstawionym przez nas paserem. Spotkanie odbędzie się na targowisku. To był wybór Rebilda. Uważa, że w tłumie będzie bezpieczniejszy. Zaczaisz się na dzwonnicy Gertinga. Do celu będziesz miał jakieś dwieście kroków. I pamiętaj, będziesz mógł oddać tylko jeden strzał. Nie możesz chybić – chłód w głosie przywódcy gildii jasno mówił co się stanie jeżeli chłopak zawiedzie pokładane w nim oczekiwania.

– Będzie jako rzeczesz, panie – odparł bez namysłu Barton. – Możesz już uważać Rebilda za trupa.

– Zobaczymy, chłopcze. Zobaczymy – odparł spokojnie Diego i rozpłynął się w mroku.

Zerathin znów zasłonił złodziejowi oczy i wyprowadził na zewnątrz. Barton wykonał zadanie perfekcyjnie. Rebild nawet nie wiedział skąd przyszła śmierć. Strzał trafiła go prosto w serce. Od tego czasu synekura[2] Bartona w gildii rozwijała się błyskawicznie. Zdobył szacunek pozostałych złodziei, którzy od tej chwili nie nazywali go już chłopcem. Dostał przydomek, z którego był dumny. Łucznik. Zerathin uczynił go swoją prawą ręką. Wtedy Barton został rajfurem i naganiał bogatych klientów do domów schadzek należących do gildii. Delikwenci naczjęściej budzili się rano z kacem, poczuciem winy i pustymi sakiewkami. Jednak sielanka nie trwała długo. Przed dwoma laty Łucznik po raz trzeci ujrzał Diego. Tym razem białowłosy elf wyjawił mu gdzie znajduje się kryjówka przywódcy Gildii Cienia. Był to największy wyraz zaufania dla członka gildii, zaledwie kilku z cieni znało to miejsce. Gdy zjawił się na miejscu Diego już na niego czekał. Tygrys leżał nieruchomo u stóp mężczyzny.

– Znów się spotykamy, Łuczniku – zaczął Diego z lekkim uśmiechem. – I jak się pewnie domyślasz mam dla ciebie kolejne zadanie. Mogę powierzyć je tylko zaufanej osobie. I pamiętaj, że to coś więcej niż tylko zaufanie. Wspólnie z Zerathinem postanowiliśmy, że nadajesz się do tego najlepiej. Zerathin dał mi słowo, że nie zawiedziesz, a ja wierzę, że tak się stanie. Wyruszysz do Doliny Kwiatów. To dwadzieścia mil na południe od Jöhl. Odnajdziesz tam uzdrowicielkę. Nazywa się Yearlena. Ta kobieta ma pod swoją pieczą chłopca. Zaczaisz się w okolicy i zadbasz o to, aby chłopcu nie spadł włos z głowy. Będziesz jego cieniem, jego oddechem. Pamiętaj jednak, że uzdrowicielka nie może zorientować się co naprawdę tam robisz. Ale to już twój problem. Pamiętaj, chłopcu nic się nie może przydarzyć. Od tego zależy nie tylko twoje życie. Być może w twoich rękach spocznie przyszłość całej gildii. A może i coś więcej… Rozumiesz mnie młodzieńcze?

– Tak, panie – Barton z trudem krył zdumienie i cisnące się na usta pytania. – Czy to wszystko?

– Tak – odparł Diego i podał mu dłoń, którą młody złodziej uścisnął prawie, że z namaszczeniem. – Powodzenia, Łuczniku. I dobrze ci radzę, nie zawiedź mnie. Pamiętaj, że jeżeli chłopakowi coś się stanie, Zerathin wszędzie cię odnajdzie – zakończył wyzutym z emocji tonem i pozostawił Bartona pogrążonego w zadumie. Pręgowany cień natychmiast ruszył za swym panem.

Dalsze rozmyślania przerwało pohukiwanie sowy. Niebo już szarzało na wschodzie. Barton chwycił łuk z kołczanem i szybko podniósł się z miękkiego mchu. Może uda się ustrzelić coś na śniadanie. Po chwili zniknął w ciemnym gąszczu. Gdy wracał z rocznym jelonkiem przewieszonym przez ramię czubki drzew zabarwiły się już wiśniową poświatą wschodzącego słońca. Nagle Łucznik cisnął łup w gęstwinę i przywarł do pnia sosny. Znajdował się zaledwie o dwadzieścia jardów od śpiącego krasnoluda gdy dojrzał ruch na ścieżce prowadzącej do ich obozowiska. Tak, nie mylił się. Wąską ścieżyną podążali jeźdźcy zakuci w ciężkie zbroje. Jechali jeden za drugim więc nie mógł ich dokładnie policzyć, ale było ich co najmniej kilkunastu. Barton szybkim spojrzeniem otaksował obóz. Było już za późno, aby zdążył przed jeźdźcami. Krzyczeć też nie mógł. Rycerze byli zbyt blisko. Napiął łuk i prawie nie mierząc wypuścił strzałę. Pierzasty pocisk głucho uderzył w koło wozu, o które oparł się śpiący krasnolud. Chamber poderwał się błyskawicznie, w sękatych rękach nie wiadomo skąd pojawił się topór. Barton pomachał ręką i wskazał strzałą na ścieżkę. Krasnolud spojrzał w tamtą stronę i zacisnął usta na widok jeźdźców. Barton mocniej przywarł do pnia drzewa, nałożył następną strzałę na cięciwę i napiął łuk do granic wytrzymałości. Wymierzył starannie do pierwszego z rycerzy, w miejsce łączenia kirysu z hełmem. Wiedział, że trafi. Czekał.

– Wstawaj – powiedział Chamber i lekko szturchnął Karla butem. – Mamy gości. I zadaje się, że to jacyś kolejni twoi znajomkowie. Mimo młodego wieku stałeś się dość popularny w kręgach zakutych łbów.

Młody rycerz natychmiast strząsnął z ciężkich powiek resztki snu. Stanął przy krasnoludzie i bacznie przyjrzał się jeźdźcom, którzy już pojawili się na polanie. Tak, Chamber nie mylił się, byli to rycerze zakonu Ardvent Gathar. Nagle Karl zauważył na tarczy pierwszego z jeźdźców królewski herb. Zakonnik nosił także hełm stylizowany na głowę jednorożca.

– Ludwik! – krzyknął z radością Karl i śmiało wyszedł jeźdźcom naprzeciw.

Nazwany Ludwikiem rycerz wstrzymał konia i zeskoczył na ziemię. Zdjął hełm. Długie jasne włosy opadły kaskadami na kolczaste naramienniki. Był niewiele starszy od Karla, w którego wbił uważne spojrzenie niebieskich oczu. Prawy policzek zdobiła wąska blizna po niezwykle precyzyjnym cięciu.

– Karl! – powiedział po chwili jakby z niedowierzaniem i uśmiech rozpromienił mu twarz przez co blizna jeszcze bardziej pociemniała. – Ty żyjesz!

Obaj rycerze padli sobie w ramiona. Po obu twarzach popłynęły łzy wzruszenia. Tymczasem wszyscy jeźdźcy znaleźli się już na polance. Było ich szesnastu w tym jeden przewieszony przez siodło z okropną raną na głowie. Ten nie żył. Pancerze rycerzy nosiły ślady niedawno stoczonej walki. Bez słowa czekali na rozkaz dowódcy.

– Zsiadać i rozkulbaczyć konie. Trzeba opatrzyć rannych i pochować Vestera – polecił Ludwig i dodał z lekkim uśmiechem. – W końcu dotarliśmy do celu naszej podróży.

Karl spojrzał na zakonnika z nieskrywanym zdumieniem.

– Mnie szukaliście?

– I tak, i nie – odparł Ludwig przyoblekając na twarz maskę powagi. – Wyruszyłeś razem z Mistrzem a my szukamy Lorda Zygfryda. Gdzie on jest? – spytał uważnie rozglądając się po obozie. – Chcielibyśmy złożyć pokłon prawowitemu przywódcy zakonu i oddać nasze miecze pod jego komendę. Jak widzisz nie wszyscy przeszli na stronę Gerona. Prawie pół setki rycerzy zakonnych odmówiło złożenia przysięgi wierności temu samozwańczemu zdrajcy. Wyruszyliśmy aby odnaleźć Zygfryda, ale niestety tylko tylu z nas zdołało dotrzeć do celu. Pozostali polegli w zasadzkach jakie urządził Geron. Mieliśmy nadzieję, że zdołamy odnaleźć was przed nimi. I na bogów, tak też się stało. Gdzie on jest? – ponowił pytanie.

Karl zasępił się. Przez twarz przeszedł pochmurny cień.

– Zygfryd nie żyje – rzekł bez ogródek a widząc wyraz niedowierzania na twarzy przyjaciela dodał. – Poległ w walce, w Dolinie Zielonego Wichru.

– To niemożliwe – wyszeptał zmartwiałymi ustami Ludwig, hełm wypadł mu z dłoni. – Tyle przelanej krwi, tyle trudu nadaremno …

Rycerze, którzy skupili się wokół nich zamarli w bezruchu. Niektórzy z wściekłością zaciskali dłonie w żelaznych rękawicach, inni z rezygnacją kiwali głowami. Jeszcze inni z niedowierzaniem wpatrywali się w Karla jakby nie chcieli dać wiary jego słowom.

– Ale to jeszcze nie koniec, przyjacielu – rzekł z mocą Karl i położył Ludwikowi dłoń na ramieniu. – Mamy jeszcze dla kogo żyć i dla kogo przelewać krew.

– Uważaj na to co mówisz – wtrącił się krasnolud. – A może ten rycerz odstawia tylko przedstawienie mające na celu wydobyć pewne informacje o pewnej osobie. Skąd masz pewność, że to nie są ludzie Degogtaga albo poplecznicy nowego mistrza.

Ludwig spojrzał gniewnie na Chambera, który wyzywająco stał na szeroko rozstawionych nogach z toporem w dłoniach.

– Kim jest ten krasnolud i jakim prawem posądza Ludwika de la Mefier, kleryka zakonu Ardvent Gathar o zdradę i fałsz? – warknął rycerz i wyciągnął miecz. Pozostali zakonnicy poszli za przykładem swojego dowódcy.

– Wystarczy! – krzyknął Karl stając pomiędzy nimi. – Nikt nie przeleje bratniej krwi. Ten krasnolud to przyjaciel, zratował mnie i pomaga w potrzebie. A co do Ludwika – zwrócił się do Chambera. – Ręczę za jego uczciwość własnym życiem.

– Skoro tak – krasnolud co prawda nie wyglądał na przekonanego, ale odłożył topór i krzyknął w stronę lasu. – Barton wyłaź z krzaków i przestań mierzyć do tego zacnego rycerza, bo jeszcze niechcący go postrzelisz. A kto wtedy wytłumaczy jego wkurzonym kumplom, że to był tylko przypadek?

Wszyscy jak na komendę odwrócili wzrok w stronę kniei i dopiero teraz dostrzegli kłusownika, który z kamienną twarzą opuścił łuk i przewiesiwszy sobie koziołka przez ramię jak gdyby nigdy nic wszedł do obozu.

– To jest Barton Monk – przedstawił go Ludwikowi i pozostałym zakonnikom Chamber z kpiarskim uśmiechem. – Kłusownik, złodziej a pewnie i gwałciciel, który także bierze udział w tej heroicznej wyprawie. Mam nadzieję, że taka kompania nie przyniesie zbyt dużej ujmy obecnym tu szlachetnie urodzonym – rzucił rozglądając się zaczepnie dookoła.

Przez twarz Ludwika przetoczył się purpurowy cień, ale rycerz odparł nad wyraz spokojnie.

– Bynajmniej, mości Chamber. Ujmy nijakiej towarzystwo wasze nam nie czyni a jeżeliście przyjaciółmi Karla to także i moimi jesteście. A co do tego szczura Degogtaga to więcej już nikomu nie zaszkodzi – odparł zimno i gestem przywołał jednego z rycerzy, który wyciągnął  okrągły przedmiot z płóciennego worka. Była to głowa Degogtaga, na której twarzy w chwili śmierci zastygł wyraz przerażenia. – Zatkniemy to ścierwo u bram Jöhl aby wszystkie szumowiny wiedziały, że w zakonie Pieczęci pozostało jeszcze kilku sprawiedliwych. To właśnie w potyczce z nim zginął Vester. Spotkaliśmy tego szczura po zmroku na trakcie. Miał przy sobie sześciu przybocznych. Boleję, że i oni musieli zginąć, ale taka widać była boska wola. Nie nam jest to osądzać.

– Możeś i praw panie rycer. Nie nam przyjdzie to osądzać – powiedział Chamber dorzucając polan do ognia. – Myślę Karl, że nadeszła odpowiednia chwila na to abyś wtajemniczył nas w swoje plany – zwrócił się do młodego rycerza.

– Dobrze więc – zgodził się Karl i skinął głową. – Usiądźmy przy ogniu bo poranek jeszcze chłodny.

Ludwik, Chamber i Barton, który do tej pory jeszcze nie zabrał głosu zasiedli przy trzaskających płomieniach.

– Vastir i Unter zajmiecie się pochówkiem Vestera. Pozostali niech rozłożą się na odpoczynek. Jeden na wartę – wydał komendę Ludwik. Widać było, że mimo młodego wieku cieszy się dużym mirem pośród zakonników.

– Jeżeli mogę się wtrącić – rzekł dłubiący w uchu Barton. – To możecie oprawić koziołka. Mięsa wystarczy dla wszystkich.

– Dziękuję, panie Monk – odparł Ludwik. – Walter zajmiesz się jelonkiem. I niech nikt nam nie przeszkadza. Zaczynaj Karl.

Młody rycerz ponuro zapatrzył się w ogień. Po chwili podniósł wzrok na zakonnika.

– Pozwolisz, że najpierw zadam ci pytanie? – zaczął Karl. – Co się wydarzyło po naszym wyjeździe z Willsburga?

– Więc ty nic nie wiesz? – zdziwiony Ludwik głośno chrząknął i opuścił głowę na piersi. Kiedy znów ją podniósł w czach pojawił się smutny blask. – Po waszym wyjeździe król Elhard został zamordowany przez Sheer’Ghara – Karl mocno zacisnął szczęki. Niestety ponure domysły Zygfryda okazały się trafne. Teraz obaj bracia są już razem na wieki. – Przynajmniej taka był oficjalna wersja wydarzeń. Z tego co zdołałem się dowiedzieć nieoficjalnie czterej strażnicy, którzy wraz z Fritzem Lubowitchem pojmali zabójcę zniknęli bez śladu. Nie odbyła się także publiczna egzekucja, bo Sheer’Ghara ruszyło sumienie i pod brzemieniem popełnionych zbrodni odebrał sobie życie w pałacowym lochu – w co też nie wierzę…

„…Dokonało się, Wasza Miłość! – rzekł podniosłym tonem Fritz Lubowitz do Gerona van der Lorna, który z napięciem wpatrywał się w twarz kanclerza. – Król nie żyje!

Przyszły namiestnik Mythen uderzył pięścią w stół cały zasłany pergaminami aż zahuczało i poderwał się na nogi.

– Nareszcie! – krzesło z łoskotem uderzyło o marmurową posadzkę. – Teraz już nikt nie stanie mi na drodze w walce o dobro Mythen. Zaprowadzę rządy, które przywrócą królestwu dawną świetność i siłę. Tak, siłę, którą ten tchórz Elhard utracił wraz z dniem kiedy podpisał pakt koalicyjny. Teraz to my Fritz, MY, obnażymy prawdziwe oblicze Mythen. Niech Koalicja zadrży i ukorzy się przed nami! A kiedy te wylęknione szczury będą mnie błagać o pomoc w walce z K’hanem to ja będę stawiał warunki. Skończy się ich pożałowania godna władza. Wszystkie królestwa zostaną protektoratami Mythen, jeżeli taka będzie moja wola. A kiedy i tak przegrają wojnę K’han uczyni mnie namiestnikiem zachodnich królestw. Pięć koron na jednej głowie. Czyż to nie pyszna myśl, kanclerzu?

Fritz Lubowitch przyoblekł na twarz maskę poddaństwa i nisko skłonił się przed Geronem.

– Jako namiestnik i zwierzchnik zakonu Ardvent Gathar będziesz miał Panie nieograniczoną władzę w Mythen. Jestem pewien, że pozostali władcy oddadzą ci wszystko czego zapragniesz jeżeli zapewnisz ich o jedności Koalicji i wspólnej walce z Tylerią – w jego głosie tylko uważny słuchacz wyłowiłby nutę szyderstwa. Na szczęście Geron zbyt był przejęty i zadowolony z siebie by zwrócić na to uwagę. – Wraz z naszymi sojusznikami odmienimy oblicze tej ziemi. A kiedy państwa Koalicji poniosą ostateczną klęskę to ciebie nagrodzi K’han. Będziesz władał Wasza Wysokość od morza do morza. A kiedy nadejdzie właściwy czas ostatecznie rozprawisz się także z Tylerią i staniesz się najpotężniejszym władcą w dziejach ludzkości.

– Tak też i będzie. Zostanę Imperatorem Siedmiu Królestw. Przyćmię sławę Ardvena. Stanę się równy bogom Fritz. Ale na wszystko musi przyjść właściwy czas. Teraz mój kanclerzu jest czas na dawanie płonnych nadziei. Natychmiast zwołaj obrady Rady Regencyjnej – Geron w uniesieniu przemierzał komnatę Zygfryda, którą zajął natychmiast po wyjeździe Wielkiego Mistrza.

– Wszyscy członkowie Rady już czekają na ciebie Wasza Miłość w sali obrad – odparł usłużnie Fritz. – Brakuje tylko sekretarza królewskiego, który po niespodziewanym odejściu Elharda podał się do dymisji i gdzieś zaginął. Wakat ten postanowiłem tymczasowo obsadzić swoją skromną personą…

– Doskonale, Fritz. Doskonale – Geron był wyraźnie zadowolony. – Widzę, żeś niezwykle przewidywalny i użyteczny. Docenię to w przyszłości… Gdy tylko oficjalnie zostanę mianowany namiestnikiem uczynię cię Generalnym Regentem w Mythen a później kto wie może i w całych krainach Avar al’Aden.

Fritz skłonił się nisko a w gadzich oczach prócz chciwości zajaśniała też duma. Tak, niedługo to on będzie decydował o losach tych, którzy wyrządzili mu tyle krzywd. Będzie głosem swego mrocznego pana i nic już nie będzie takie jak kiedyś. Gdyby Geron wiedział kim naprawdę jest jego kanclerz. Fritz zaśmiał się w duchu i odpowiedział z największą uniżonością na jaką zdołał się zdobyć:

– Moje życie należy do ciebie, Namiestniku.

– Opowiedz mi – Geron zbliżył się do do Fritza i położył mu dłoń na ramieniu. – Jak zdychał ten pies Elhard?

– Król nie prosił o łaskę. Zginął z mieczem w ręku – odparł rzeczowo kanclerz. – A co do zabójcy to Sheer’Ghar dogorywa już w lochu. Do rana wykrwawi się od ran. A jeżeli ośmieli się przeżyć to jutro ku uciesze tłumu zostanie publicznie stracony. Gwardzistów, którzy mi towarzyszyli już się pozbyłem. Wszyscy stali się pożywką dla krabów w przystani. Nie ma już żadnych świadków, Wasza Miłość. Prawdę o tym co zaszło znamy tylko ty, ja i Bóg.

– Tak, wyśmienicie – mruknął zamyślony Geron. Niespodziewanie przeszedł go dziwny chłód, jakby muśnięcie śmierci. Okrył się szczelniej płaszczem i ruszył w stronę drzwi. – Będziesz mi towarzyszył. A co z Wilhelmem Stormem? Znalazłeś tego tchórzliwego szczura?

– Jeszcze nie, Wasza Miłość. Wciąż szukam – Fritz starał się aby jego słowa zabrzmiały jak najbardziej przekonywująco. – Śmierć Szarej Eminencji Mythen jest już tylko kwestią czasu.

– Oby – odparł Geron otwierając drzwi. – Zygfrydem zająłem się osobiście. Ten wyliniały pies już nie wróci ze swojej ostatniej wycieczki. Lepiej żebyś i ty jak najszybciej uwinął się ze Stormem. Dopóki ten szczwany lis będzie swawolił na wolności może nam sporo nabruździć…”.

– Ten podły zdrajca bezprawnie przywłaszczył sobie tytuł Zygfryda i to on rozkazał zabić Wielkiego Mistrza – Ludwik zacisnął usta do krwi. – Ale jeszcze zapłaci za zbrodnie wyrządzone przeciw zakonowi i koronie. Nie spocznę dopóki ta kanalia będzie plugawić ziemię swoim istnieniem. Dopadnę go nawet za cenę życia. Na obradach ci zdrajcy z Rady jedli mu z ręki jak wygłodniałe szczeniaki…

„…Gdy Geron wraz z Fritzem przestąpili próg sali obrad przewodniczący sesji, Ricko Zyrwet wstał i trzykrotnie uderzył okutą laską w podłogę. Wszystkie obecne w komnacie osoby z szacunkiem powstały.

– Obrady uważam za rozpoczęte – głos przewodniczącego odbił się gromkim echem w ogromnej sali, której powała znajdowała się na wysokości dwudziestu jardów ponad marmurową podłogą. Na środku tej monumentalnej komnaty spoczywał okrągły stół z wysokimi krzesłami, na których zasiadali członkowie Rady Regencyjnej. Stół był okrągły, aby wszyscy zasiadający przy nim ludzie byli sobie równi, przynajmniej na czas trwania obrad. Zasiadające przy stole osoby były przedstawicielami gildii kupieckiej, jubilerskiej, włókienniczej i kamieniarskiej. Było tam też dwóch hodowców bydła i owiec, a także dwie kobiety, z których jedna reprezentowała uniwersytety i ośrodki naukowe w Mythen, druga zaś zarządzała jedną z największych flotylli handlowych w krainach Avar al’Aden. Oprócz przedstawicieli Rady był tam też pisarz królewski, zasiadający za sekretarzykiem, na którym stał ogromny kałamarz z inkaustem, rulony pergaminów i kilka gęsich piór. Geron zasiadł na miejscu, które zawsze zajmował Elhard. Tuż za nim stanął Fritz. Na znak Gerona usiedli także pozostali członkowie rady.

– Oto w tej sali zasiadają wszystkie osoby, dla których dobro królestwa jest wartością nadrzędną. Wszyscy doskonale mnie znacie. Wszyscy też poparliście naszą małą… rewolucję, dzięki której odrodzi się dawne mocarstwo a wraz z nim nastaną czasy, przed którymi tak wzbraniał się Elhard. Król odszedł jednak jego śmierć nie poszła na marne a pamięć o nim pozwoli żywym przetrwać trudne chwile, które wkrótce nadejdą – Geron z uwielbieniem wsłuchiwał się w brzmienie własnego głosu. – Zygfryd Gathar, królewski brat i Wielki Mistrz zakonu Ardvent Gathar, z woli bogów także zasilił poczet swych sławnych przodków. W końcu nie godzi się rozdzielać rodziny. Ponieważ splot nieoczekiwanych wydarzeń sprawił, że królestwo zostało pozbawione monarchy, a co za tym idzie władzy wykonawczej, zgodnie z prawem panującym w Mythen jako Wielki Mistrz zakonu Pieczęci założonego przez Advena Gathara, pierwszego króla Mythen, będę także sprawował urząd namiestnika królestwa do czasu gdy odnajdziemy prawowitego następcę tronu syna Elharda – księcia Eliana. Do tego też czasu z pokorą przyjmę ciężar obowiązków spoczywających na władcy i przysięgam na krew mych wielkich poprzedników, że uczynię wszystko aby hegemonia naszego królestwa rozlała się na pozostałe krainy i uczyniła je jednym. Ja, Geron van der Lorn, nowo wybrany Mistrz zakonu Pieczęci przysięgam, że nie spocznę dopóki wszyscy zdrajcy królestwa nie zostaną surowo ukarani. Wszyscy, którzy nie staną u mego boku w tej zaszczytnej walce, podzielą los przeniewierców. W Mythen znów zapanuje ład i sprawiedliwość a tyleryjscy najeźdźcy zostaną srogo ukarani. Oczywiście nie ma króla bez skarbca. Nie ma też skarbca bez ekonomii i nie ma ekonomii bez silnej i stabilnej gospodarki. Śmierć naszego umiłowanego Elharda zasiała w królestwie chaos zarówno ekonomiczny jak i gospodarczy. Musimy więc działać szybko i zdecydowania, żeby przywrócić równowagę gospodarczą. A to właśnie wy sprawiacie, że nasze królestwo tak prężnie się rozwija. Wiem, że Elhard rzucał wam kłody pod nogi a także atakował wasze projekty dotyczące handlu z Tylerią. Uważam, że to doskonały pomysł. Póki płacą za towar będą go otrzymywać. Od teraz wszelkie koncepty proszę przedstawiać bezpośrednio mnie lub obecnemu tu kanclerzowi, panu Fritzowi.

Po sali rozszedł się głośny szmer aprobaty. Ze swego krzesła powstał Herman von Cygow, właściciel największych zakładów dziewiarskich w Mythen:

– Twoje słowa, panie, świadczą o mądrości godnej prawdziwego władcy – lekko skłonił się przed Geronem na co ten łaskawie skinął ręką. – Jestem też przekonany, że nasza współpraca będzie układała się nadzwyczaj pomyślnie i owocnie. Ale nie będę mówił po próżnicy. Musimy wydobyć państwo ze stagnacji gospodarczej, w którą popadło za sprawą byłego monarchy. Jako pierwszy projekt chciałem przedstawić do przegłosowania nowy podatek od morgi, w  wysokości dwóch koron, który zobliguje pospólstwo do uiszczenia rocznej opłaty od spodziewanych zysków z morgi pola. Według naszych obliczeń i grupy niezależnych biegłych, odprowadzi to do skarbca sumę rzędu czterdziestu milionów koron, jeżeli przyjmiemy, że zysk z jednej morgi wynosi pół korony…”

– Następnego dnia po zabójstwie króla – kontynuował pochmurny Ludwig. – Geron van der Lorn ogłosił się oficjalnie namiestnikiem i Wielkim Mistrzem zakonu Pieczęci. Złożył wiele obietnic bez pokrycia, używał wyniosłej mowy, zaklinał się na imiona swych wielkich poprzedników. Niestety wielu mu uwierzyło a pozostali zbytnio się bali, aby otwarcie wyrazić sprzeciw. W tym samym dniu pochowano Elharda. Flagi państwowe spuszczono do połowy masztów a królewskie insygnia obwiązano czarnym aksamitem. Platformę ze zwłokami pomagał nieść sam namiestnik – przy tych słowach rycerz gniewnie parsknął. – I ta żmija Fritz Lubowitch. Nowy władca ogłosił stan mobilizacji i rozesłał wici po całym królestwie. Wtedy to wraz z czterdziestoma pięcioma rycerzami wiernymi królowi i jego bratu opuściłem stolicę. Nie wierzyłem, że Zygfryd nie żyje. A teraz…. Sam już nie wiem czy słusznie postąpiłem. Według prawa to Geron jest teraz prawowitym przywódcą zakonu. Chyba, że Zygfryd wyznaczył kogoś innego i przekazał mu Łzę Gathara – młody rycerz zamilkł pogrążony w zadumie. Chamber z Bartonem nic nie powiedzieli. Dla nich te nowości też nie wróżyły niczego dobrego. Tymczasem Karl ukradkiem spojrzał na pierścień, który nosił odwrócony kamieniem ku dołowi. W końcu dotarł do niego sens słów Zygfryda:

„Jeszcze jedno, Karl. Gdyby coś mi się przydarzyło to pokażesz ten pierścień Wilhelmowi Stormowi. On wszystko ci wyjaśni. Pamiętaj tylko, że od tego pierścienia wiele zależy, w tym też i przyszłość zakonu. Więc nigdy się z nim nie rozstawaj i zawsze noś go na serdecznym palcu. Wtedy będziesz nie tylko opiekunem Eliana, ale też i całego królestwa.”

Karl przełknął ślinę. Nie chciał dopuścić do siebie myśli, która sama nasuwała się jako konsekwencja słów wypowiedzianych przez Zygfryda.

– Dobrze – Karl przerwał milczenie lekko drżącym głosem. – Nadszedł czas na moją opowieść. Wyruszyłem z Zygfrydem aby odnaleźć królewskiego syna, Eliana. Mieliśmy wywieść chłopca w bezpieczne miejsce. W końcu odnaleźliśmy księcia. Wtedy też Zygfryd pasował go na rycerza. Ruszyliśmy dalej. Niestety dopadły nas zbiry wynajęte przez Gerona. Tylko dzięki poświęceniu Zygfryda wraz z księciem zdołałem umknąć do Styllen. Nie patrz tak na mnie Ludwiku – głos Karla przepełniony był żalem i bólem. – Nie mogłem walczyć u boku Mistrza. Taka była jego wola. Musiałem ratować przyszłego króla Mythen. Dzień po tej bitwie, gdy dojeżdżaliśmy do skraju puszczy osaczyli nas jacyś najemnicy. Nie miałem najmniejszych szans. Był z nimi mag. Odebrali mi chłopca. Koń poniósł. Pamiętam tylko, że wszyscy mieli włosy koloru srebra. Chamber i Barton przypadkiem odnaleźli mnie półżywego w kniei. Odratowali i zaoferowali pomoc. I towarzyszą mi aż po dziś dzień. Jest jeszcze jedno – Karl na chwile zamilkł i wrzucił smolną żagiew do ognia. Płomienie znów wesoło zapląsały w chaotycznym tańcu. – Zygfryd polecił mi udać się do Jöhl i kogoś tam odnaleźć. Ta osoba jest naszą jedyną nadzieją na odnalezienie księcia.

– Chciałbym jeszcze coś wtrącić – odezwał się niespodziewanie krasnolud. Wszystkie pary oczu wbiły się w niego z oczekiwaniem. – Kiedy mówiłeś o tych najemnikach… Jesteś pewien, że wszyscy mieli białe skalpy?

– Tak – odparł zdecydowanie Karl.

– Nie było ich przypadkiem pięciu? – znów spytał Chaber. – Dwóch elfickich wojowników, jeden mag też elf, krasnolud i łucznik, człowiek z paskudną blizną na twarzy?

– Nie pamiętam. To wydarzyło się zbyt szybko – Karl zmarszczył czoło, ale niczego więcej nie był w stanie sobie przypomnieć. – W jednej chwili się pojawili a w drugiej dostałem strzałą w pierś. Pamiętam tylko jak ten czarodziej uniósł Eliana z kulbaki.

– Ty ich znasz?! – zapytał z niedowierzaniem Ludwik.

– Nie – odparł krasnolud obojętnym tonem. – Ale wielokrotnie o nich słyszałem. To Srebrny Szlak. Najemnicy, o których krążą legendy. Zawsze wywiązują się z kontraktu i nigdy jeszcze nie zawiedli. Z tego co wiem są też najlepiej opłacaną bandą do wynajęcia w całych krainach. Od jakiegoś czasu słuch o nich zaginął. Jednak wychodzi na to, że wznowili działalność. Jedno jest pewne. Wynajął ich ktoś wpływowy i z pękatą kiesą. Obawiam się, że idąc dalej tropem księcia pakujemy się do jaskini wygłodniałego smoka – zakończył krasnolud z marsową miną.

Przy ognisku znów zapadła głucha cisza. Gdzieś na skraju lasu rozbrzmiała smutna pieśń zakonników. Rycerze grzebali ciało towarzysza, które już spoczywało na marach. Jeden z braci właśnie namaszczał zmarłego świętymi olejkami. Ludwik szybko wstał, otrzepał płaszcz z trawy i mchu.

– Muszę pożegnać przyjaciela – powiedział cicho i oddalił się w stronę żałobnego konduktu.

– Co zamierzasz uczynić? – spytał na pozór obojętnie Barton bawiąc się wyjętą z ognia gałęzią.

– To oczywiste. Wyruszę do Jöhl i spotkam się z Uzaverinnem – odparł z mocą Karl. – I z wolą bożą wyruszę na poszukiwania księcia. To mój rycerski obowiązek.

– A jeżeli ten Uzaverinn nic nie będzie wiedział? – nie dawał za wygraną łucznik. – Jeżeli nie zdoła ci pomóc? Co wtedy uczynisz?

– Wtedy też wyruszę na szlak. Dałem słowo Zygfrydowi, że będę czuwał nad księciem – w głosie młodego zakonnika zabrzmiał smutna nuta. – Drugi raz go nie zawiodę. Odnajdę Eliana choćbym miał szukać do kresu swoich sił, do ostatniego tchnienia. Odnajdę go albo przynajmniej polegnę próbując.

– To, że wyzioniesz ducha uganiając się za młokosem jest akurat wielce prawdopodobne – wtrącił uszczypliwie Chamber. – Nie będziesz jednak sam straszył ludzi po gościńcach. Chamber Berkaz już raz dał słowo, że będzie ci towarzyszył a ja nie zwykłem łamać przysięgi. Robiłem już dużo głupsze rzeczy w życiu, więc dlaczego nie miałbym wyruszyć i na tę beznadziejną wyprawę. Poza tym chwilowo i tak nie mam nic ciekawszego do roboty. Tych cholernych wiedźm i czarowników jest już coraz mniej, nie mam się za kim uganiać. Może zdzielę toporkiem tego twojego Uzaverinna, bo ta szelma pewnie magią też się para – zastanawiał się na głos i machnął toporzyskiem tak, że aż powietrze zajęczało.

Karl podniósł na niego przerażone spojrzenie.

– Spokojnie chłopcze, tylko żartowałem – zaśmiał się krasnolud i palną go dłonią w plecy, że aż zadudniło. – Jestem z tobą, panie zakonnik. I jeszcze jedno. Podobno ten Ludwik jest twoim przyjacielem więc dlaczego nie wyjawisz mu całej prawdy?

– Nie rozumiem – bąknął Karl z determinacją wpatrując się w ogień.

– Łza Gathara – domyślił się łucznik. – Mógłbyś wspomnieć kumplom, że dostałeś awans – dodał złośliwie. – I, że teraz ty jesteś nowym szefem wszystkich szefów.

– No proszę, nawet nasz chromy na umyśle i trochę przygłupi kłusownik zauważył tę błyskotkę – mruknął krasnolud.

Barton zmierzył towarzysza zimnym spojrzeniem, ale wyjątkowo nie odpowiedział na zaczepkę.

– To nie jest dobra pora ani odpowiednie miejsce ku temu – Karl spojrzał na tą dziwną dwójkę ze smutkiem. Nie pytał o to jak się zorientowali, nie chciał się jeszcze bardziej ośmieszać w ich oczach. Pewnie i tak uważali go za niedoświadczonego młokosa z sianem zamiast mózgu. – Może mam być tylko powiernikiem pierścienia – wysnuł nieśmiałe przypuszczenie mimo, iż sam w to nie wierzył. Ich miny potwierdziły, że próbuje oszukać tylko siebie. – Muszę rozmówić się z Uzaverinnem, tak jak nakazał Zygfryd. Wtedy wszystko się wyjaśni. A na razie dajcie słowo, że nie zdradzicie tego nikomu – zakończył i spojrzał na towarzyszy błagalnym wzrokiem.

– Będę milczał jak grób – odparł natychmiast krasnolud. Barton tylko skinął potakująco głową.

– Skoro tak to czas byśmy ruszyli do Jöhl – powiedział Chamber wstając i prostując kości. – Pogadajmy z tym twoim Uaverinnem i lepiej dla niego, żeby coś wiedział o miejscu pobytu naszego drogocennego księciunia.

– Tak, ruszajmy – przytaknął Karl i podniósł się z ziemi. Widać było, że niezbyt wierzy w to, że Uzaverinn okaże się pomocny. – Czas nie jest naszym sojusznikiem, musimy pospieszać – skwitował i poprawił miecz zawieszony przy pasie.

Barton bez słowa ruszył za nimi.

– A ty dokąd? – spytał na pozór obojętnie krasnolud. – Wyczułeś swoim szachrajskim nosem jakiś interes? Tylko mi nie mów, że chcesz bezinteresownie towarzyszyć bandzie idiotów w tej beznadziejnej wyprawie, w której i tak pewnie wszyscy zginiemy.

– Powiedzmy, że polubiłem wasze towarzystwo. Pomimo braku wiary w moją dobrą wolę i bezinteresowność gotów jestem wam towarzyszyć – odrzekł kłusownik poprawiając łuk. – Wyobraź sobie kurduplu, że do głębi wzruszyła mnie ta opowieść i szlachetne pobudki Karla. A gdyby przypadkiem się nam powiodło to dobrze jest mieć znajomego księcia, który kiedyś zostanie królem. Poza tym ktoś musi czuwać nad waszymi tyłkami.

– Ta, od razu poczułem się bezpieczniej – skwitował Chamber i rozdziawił usta w szerokim uśmiechu. – Wiedziałem, że będzie jeszcze z ciebie jakiś pożytek.

– Poczekajcie przy wozie – powiedział szybko Karl. – Ja muszę jeszcze porozmawiać z Ludwikiem.

– Tak jest! – Barton wyprężył się służbiście. – Popatrz, ten smarkacz już nam rozkazuje – mruknął kłusownik gdy tylko rycerz oddalił się na bezpieczną odległość.

– Ano, niech się przyucza – odparł krasnolud odprowadzając Karla zadumanym spojrzeniem. – Nie każdemu pisane jest zostać Wielkim Mistrzem. Wiesz co – Chamber z tajemniczym uśmieszkiem strzelił palcami. – Mam niezły pomysł. Zaraz wracam.

Karl szybko rozmówił się z Ludwikiem. Postanowili, że po wizycie u Uzaverinna natychmiast wrócą i razem postanowią co wypada czynić dalej. Ludwik podarował mu konia zabitego Vestera. Gdy młody rycerz dosiadał wierzchowca do Ludwika zbliżył się krasnolud i coś mu tłumaczył mocno gestykulując przy tym rękoma. Zakonnik słuchał w skupieniu, po czym przez chwilę mierzył krasnoluda wzrokiem. W końcu skinął przyzwalająco głową i podszedł z Chamberem do grupki zakonników. Jeden z nich na polecenie Ludwika podał krasnoludowi jakieś zawiniątko. Chamber wrzucił pakunek na wóz i wesoło pogwizdując wskoczył na kozioł. Po chwili trzyosobowa ekspedycja wyruszyła do Jöhl.

 

***

 

Puszcza Jagerund była jedyną ostoją zieleni na mroźnych pustkowiach wyżyny Hagaroth. Nikt nie wiedział dlaczego ta pradawna knieja oparła się lodom północy. Wśród zabobonnych barbarzyńców krążyły legendy o wielkim Drzewie Życia, które rosło w samym sercu puszczy i to właśnie jego moc nie pozwalała wtargnąć tu wiecznej zimie. Ptak o Wielu Twarzach już drugi dzień medytował w niewielkiej grocie. Kadził się i oczyszczał ciało dymem z ognia, w którym płonęły gałęzie enkidu i tylko jemy znane zioła i grzybki. Pot spływał grubymi strugami po nagim ciele sahema. Mimo, iż był skrajnie wyczerpany wciąż poszukiwał swego ducha opiekuńczego, który opuścił go jeszcze przed wyruszeniem w drogę. Przed wejściem do jaskini, szczelnie zasłoniętym sosnowymi i modrzewiowymi gałęziami siedział Przyczajony Niedźwiedź. Wraz z synem na zmianę czuwali przy modlącym się szamanie. Przed świtem Orli Pazur wyruszył na polowanie i mimo, iż słońce zaczynało już opadać ku zachodowi jeszcze nie powrócił. Ojciec w głębi ducha był niespokojny, ale duma nie pozwalała mu na okazywanie uczuć a tym bardziej troski o dorosłego już syna. To nie było godne prawdziwego wojownika. Czekał więc urozmaicając sobie czas wyprawami po chrust. Nagle szaman przerwał cichą pieśń i ciężko opadł na ziemię. Przyczajony Niedźwiedź szybko odgarnął gałęzie i wszedł do groty. W środku panował ostry zaduch. Powietrze przesycone było stęchlizną i gryzącym dymem. Oczy szczypały jakby ktoś wbijał w nie lodowe igły. Wódz szybko narzucił na szamana kurtę ze skóry karibu i wyniósł starca przed jaskinię. Delikatnie ułożył nieprzytomnego czarownika na stercie gałęzi i wlał mu w usta lepki płyn, który szaman wcześniej sam przygotował na tę okazję. Ptak o Wielu Twarzach po chwili zamrugał powiekami, otworzył oczy i powłóczył dookoła nieprzytomnym spojrzeniem. Oczy zasnuła mu mgła, z ust wydobył się cichy, ledwo zrozumiały charkot.

– Twój syn…

– Co widziałeś?! Mów! – twarz Przyczajonego Niedźwiedzia stężała. Wpatrywał się w usta szamana jakby od tego co zaraz usłyszy zależała przyszłość całego plemienia Ludzi–Łosi.

– Twój syn odnalazł drogę – znów zacharczał szaman trochę mocniejszym głosem. – Niedługo powróci tu wraz z odpowiedzią, której szukamy.

– Co mam robić? – spytał twardo wódz.

– Czekać – odparł już całkowicie zrozumiałym szeptem szaman i dodał. – Podaj mi wodę. Wędrówka wśród duchów bardzo mnie zmęczyła.

Przyczajony Niedźwiedź bez słowa wlał w rozchylone usta kilka kropel życiodajnego płynu po czym zasiadł przy ognisku. Czekał. Tak jak nakazał szaman. Mimo, iż ojcowska troska wyrywała mu serce z piersi na poszukiwania syna musiał posłuchać nakazu starca. On wiedział co czyni. I rzeczywiście miał rację. Zanim słońce zaczęło chować się za koronami drzew powrócił Orli Pazur. Przechodząc obok ojca wbił spojrzenie w ziemię. Mimo, iż Przyczajony Niedźwiedź cieszył się z powrotu syna zauważył w nim jakąś niepokojącą przemianę. Ujrzał w oczach jedynaka lęk, którego wcześniej tam nie było. Młody wojownik musiał usłyszeć lub zobaczyć coś czego nie mógł pojąć i to coś go przerażało. Orli Pazur przyklęknął przy szamanie i cicho coś powiedział. Ptak o Wielu Twarzach już całkowicie przytomnym wzrokiem uważnie przyjrzał się młodzieńcowi. Po chwili rzekł na tyle głośno, że usłyszał go także wódz siedzący przy ognisku:

– Nigdy, nikomu nie możesz zdradzić tego co zobaczyłeś. W przeciwnym razie bogowie skażą ciebie i twoich bliskich na wieczne potępienie.

Orli Pazur skwapliwie skinął głową, podał coś szamanowi i przysiadł się do ojca. Mimo, iż przy ognisku było ciepło Przyczajony Niedźwiedź wyczuł, że syn drży na całym ciele. Nic nie powiedział, podał mu tylko tykę z sokiem klonowym. Był mężczyzną, musiał sam stawić czoła własnemu lękowi. Tymczasem Ptak o Wielu Twarzach uniósł się na łokciach i wykopał palcami w twardej ziemi niewielkie zagłębienie po czym wsadził w nie to co przyniósł mu Orli Pazur. Szaman zasypał dołek i zaczął nucić monotonną pieśń. Po chwili ze świeżo rozkopanego miejsca wyrosła łodyga emanująca niesamowitym, zielonym światłem. Przyczajony Niedźwiedź mimo, iż jego serce nie znało lęku, zadrżał. Widział coś czego nie mógł pojąć. Całą siłą woli wbił wzrok w płomienie.

– To jest właśnie wyrocznia Y’ziverin – głos szamana zabrzmiał niczym zgrzyt stali. – Naucz się słuchać wiatru, naucz się rozumieć gwiazdy a odnajdziesz Y’ziverin, Światło Bogów.

Wódz znów spojrzał w stronę czarownika. Przed szamanem, na niewielkiej łodydze emanującej zielonym blaskiem unosił się wielobarwny ognik zatopiony w szarej mgiełce. Zdawał się zmieniać kształty i kolory szybciej niż Przyczajony Niedźwiedź mógł to zauważyć. Było w tym tyle piękna i delikatności, że wojownik mimowolnie westchnął. Nagle uleciał z niego cały lęk. Wyzbył się obaw i poczuł gdzieś blisko serca ciepło, które powoli rozlewało się po całym ciele. Po chwili wódz legł uśpiony obok syna, którego pierś także unosiła się w równym oddechu a uśmiechnięta twarz świadczyła o tym, że podąża kwiecistą ścieżką ku chwale wojownika. Ptak o Wielu Twarzach przymknął oczy. Z najwyższym skupieniem zaczął wsłuchiwać się w szum drzew. Po chwili pomruki tysiącletnich kolosów przybrały zrozumiałą dla niego mowę.

Po cóż przybyłeś synu ludu łosia? Zali to nie odnalazłeś jeszcze w sobie właściwej ścieżki?

– Nie – odparł szaman w myślach na co wzmógł się szum wiatru w koronach drzew. – Ścieżka, którą podążam zasłana jest cieniami nocy, których nie potrafię rozproszyć.

Mylisz się. Droga twa jest prawdziwa odkąd Exomonniqus natchną cię swym duchem. Tutaj nie odnajdziesz odpowiedzi, których sens zdołałbyś pojąć. Tak jak i ryba nie zdoła popłynąć ku gwiazdom, które odbijają się w wodzie. Nie myl odbicia z prawdziwym obrazem. Aby odnaleźć cel musisz odszukać początek drogi. Staniesz przed wyborem, który nie jest zapisany w twoim przeznaczeniu. Poszukaj początku…

Roślina zaczęła rozpływać się w delikatnej mgiełce. Szaman ostatnim wysiłkiem woli spytał:

– Jakiego początku?

Początku świata. Waszego świata, świata ludzi. Wyrusz tam gdzie rozpoczęło się wasze życie a odnajdziesz początek drogi, który zaprowadzi cię do celu wędrówki. Spiesz się śmiertelniku. Władca Północy ma już za mało sił by samemu powstrzymywać mrok Przebudzonych. Spiesz się…

Roślinka całkowicie rozmyła się w mgiełce a znużony szaman opadł bez tchu na miękkie posłanie z gałęzi. Słońce zalało puszczę Jagerund krwawymi promieniami. Z mroźnych pustkowi wyrwał się wiatr, który uderzył w pradawne drzewa i przygiął olbrzymie konary ku ziemi. Zielone liście zaczęły żółknąć i opadać niczym powieki starca. Nadchodziła noc…

[1] Fen – Tajfun, sztorm, orkan (przyp. Aut.)

[2] Synekura – kariera, pozycja (przyp. Aut.)

Leave a Reply