Księga I : Wieża Mgieł (Rozdział V: Hissari)

Michał „Shergar” Tronina                                                                                Rozpoczęto pisanie w roku 1999.

 

Almanach Zapomnianych czyli przypowieść o zmierzchu magii.

Księga I : Wieża Mgieł.

Wszystkim elfom i krasnoludom żyjącym wśród nas.


Rozdział V: Hissari.

 

Sheer’Ghar z trudem podniósł się na łokciach. W głowie huczało mu jakby tajfun wciąż jeszcze szalał na Morzu Wiecznych Mgieł. Uniósł ciężkie, pokryte piaskiem powieki i natychmiast zamknął oczy. Ostre słońce oślepiło i przeszyło tępym bólem w okolicach skroni. Kiedy wzrok zaadoptował się do panujących jasności uważnie rozejrzał się dookoła. Zimna bryza bezlitośnie przywróciła trzeźwość umysłu. Obolałe i potłuczone ciało leżało do pasa zanurzone w wodzie a spokojne, morskie fale przelewały się miarowo przez pierś. Z trudem podniósł się i stanął na drżących z wysiłku nogach. Odrzucił włosy z twarzy i jeszcze raz uważnie zlustrował okolicę. Piaszczysta łacha była nie większa niż pokład galery. Fale monotonnie rozbijały się o poszarpane i niezwykle ostre skały. Większość z rozbitków nie miała tyle szczęścia co elf. Ich ciała, okropnie okaleczone, leżały porozrzucane na złocistym piasku niczym zagrzebane przez czas głazy. W większości byli to skazańcy, ale zauważył też kilku marynarzy. Spokojną taflę wody zawzięcie przecinały krążące rekinie płetwy. Cóż, w przyrodzie nic się nie marnuje. Spojrzał na skarpę wydmy. W jednym miejscu, gdzie od północy plaża zwieńczona była przechyloną ku morskiej toni skałą wielkości zamkowej baszty wiła się w górę wąska ścieżyna. Sheer’Ghar z wprawą rozmasował obolałe mięśnie i ostrożnie rozpoczął wspinaczkę po skalistym zboczu. Gdy w końcu stanął na szczycie wzniesienia jego oczom ukazał się widok niezbyt zachęcający do dalszej wędrówki. Na pierwszy rzut oka wyspa miała około pięciu mil średnicy. Kształtem przypominała but, którego zwieńczeniem była masywna góra z płasko ściętym wierzchołkiem. Podnóże szczytu i prawie cała wyspa porośnięte były gęstym lasem, w którym przeważały liściaste olbrzymy i tropikalne rośliny o mięsistych liściach. Sheer’Ghar nie potrafił sobie przypomnieć co to za wyspa. Pewnie nie było jej na żadnej mapie morskiej. Wąska ścieżyna prowadziła dalej wzdłuż krawędzi wydm w stronę lasu. Powoli ruszył tym naturalnym wyrobiskiem, uważnie lustrując okolicę. Nagle w załomie skalnym dojrzał zarys przemykającej postaci. Przykucnął za krzakiem pokrzywnika i obserwował nieznajomego, który powoli wspinał się po wysokiej wydmie. Kiedy postać z siwymi, skołtunionymi włosami, w potarganych szatach osiągnęła szczyt wzniesienia rozpoznał w nim maga, który wyrwał galerę ze szponów tajfunu a później nieopatrznie przyczynił się do rozbicia statku na skałach. Mustafa przez chwilę odpoczywał zgięty w pół, po czym ciężko dysząc podjął mozolną wędrówkę przez piaski. Kierował się w stronę wlotu do parowu okolonego ze wszystkich stron rozłożystymi drzewami i gęstymi krzewami. Sheer’Ghar uważnie rozejrzał się dookoła, ale nie dojrzał nic niepokojącego i kiedy tylko mag zniknął w wądole natychmiast ruszył jego śladem. Skaliste dno jaru okazało się dawnym korytem rzeki. Mustafa znów zniknął za skalnym załomem. Elf ujrzał niewielkie zagłębienie w litym granicie do połowy wypełnione monsunowym opadem. Promienie słońca jaskrawo załamywały się w ciemnej tafli zebranej tam wody. Z niewypowiedzianym uwielbieniem na twarzy nabrał w dłonie życiodajnego płynu i zwilżył usta. Woda była ciepła i mętna, ale smakowała wyśmienicie. Zabójca szybko zaspokoił pragnienie po czym obmył twarz i kark. Kiedy wcierał resztki wody we włosy z głębi parowu doszedł go przepełniony bólem krzyk. Ostrożnie ruszył w tamtą stronę. Gdy wyjrzał spoza skalnego załomu ujrzał zaskakujący widok. Na skalistym dnie koryta rzeki leżały porozrzucane ciała marynarzy. Wśród trupów znajdował się także bosman Osama. Głowa w czerwonym turbanie tak bardzo była odchylona do tyłu, że wyglądała jakby ktoś oderwał czerep od ciała i odwrotnie włożył pomiędzy sine ramiona. Pozostałe ludzkie kształty były potwornie połamane i poskręcane. Na ciemnych, osmaganych wiatrem i słońcem twarzach zastygł wyraz przerażenia i niedowierzania. Tylko dwóch z poległych marynarzy zdołało dobyć broni. Na nic im się to jednak nie zdało. Wśród martwych ciał stał Mustafa, trzymając w ręku zielony welon należący do Nii. Ciała dziewczyny nie było wśród martwych mężczyzn. Mimo to, twarz maga wyrażała niewypowiedziany ból i cierpienie ojca niepewnego o losy córki. Parów kończył się owalnym wlotem do jaskini wyzierającej mroczną paszczą ze stoku góry. To stamtąd musiała wypływać wyschnięta rzeka. Tam też zapewne przepadła dziewczyna. Mustafa zdecydowanym krokiem ruszył ku grocie. Zanim zniknął we wnętrzu jaskini, wyciągnął czakran, który natychmiast zapłoną mocnym blaskiem. Sheer’Ghar zszedł ostrożnie po skarpie. Ostatnie jardy pokonał zsuwając się po kamienistym stoku. Gdy znalazł się na dole uważnie przyjrzał się poległym. Po śladach walki stwierdził, że wszystkich zabiła jedna istota. Człowiek. Oprócz śladów maga w piaszczystej łasze tuż przed wejściem do jaskini widniały głębokie ślady wielkich stóp i niewielkie ślady ciżem, które mogły należeć do Nii. Nagle przez twarz elfa przeszedł cień zrozumienia. Znów stanęła mu przed oczyma okalana miedzianym zarostem twarz galernika, który jednym szarpnięciem zdołał zerwać okowy łańcucha. Tak, on mógłby gołymi rękami zabić tych zahartowanych w bojach wilków morskich. Tylko dlaczego? Elf był spostrzegawczy, widział jak Osama wodził pazernym spojrzeniem za córką kupca. Może gdy marynarze zabawiali się z kobietą nadszedł olbrzym i uratował Nię. A może chciał ją tylko dla siebie. Może uzdrowicielka uciekała właśnie przed rudobrodym a marynarze stanęli w obronie kobiety? Za dużo było tych niedomówień. Był tylko jeden sposób na to aby się przekonać co tu się naprawdę wydarzyło. Poza tym mogła to być jedyna droga ucieczki z tej zapomnianej przez bogów wyspy. Sheer’Ghar nabrał w dłonie suchego piasku i roztarł ziarenka pomiędzy palcami. Wstał i przeszukał ciała marynarzy. Wybrał dwie szable najlepiej układające się w dłoniach. Po chwili zastanowienia ściągnął z jednego z ludzi Osamy spodnie i sznurowane buty marynarskie. Były za obszerne, ale na razie musiały wystarczyć. Wziął także dwie pochwy i związał na krzyż po czym przewiesił przez plecy i za pomocą kilku rzemieni umocował tę dziwną uprząż do ramion i torsu. Jeszcze raz zważył szable w dłoniach. Środek ciężkości znajdował się w połowie klingi, ale nadrabiały niewielkim ciężarem i dobrą stalą, z której zostały wykonane. Szybkim ruchem wsadził oręż do pochew, po czym zarzucił na ramiona kubrak i zagłębił się w trzewia jaskini. Na szczęście był elfem. Wzrok szybko zaadoptował się do mroku. Sklepienie groty ginęło w ciemnościach mimo to jaskinia była bardzo wąska, szerokość nie przekraczała ośmiu jardów. W przeciwległym krańcu czerniał otwór korytarza. Zabójca ruszył w tamtą stronę. Tunel prowadził do wnętrza góry i opadał w dół ku trzewiom ziemi. Był jednak przestronny i do tego wysoki na dobre dziesięć stóp. Nie był jednak dziełem krasnoludzkich czy też ludzkich rąk. Ale i z pewnością nie był też tworem natury. Do wydrążenia korytarza wykorzystano potężną magię o czym świadczyły gładkie, jakby wytopione w skale ściany. Sheer’Ghar wydobył jedną z szabel i powoli zagłębił się w spowity ciemnościami korytarz. Nagle wydało mu się, że dostrzega chybotliwy blask. Wytężył wzrok. Rzeczywiście było to światło a raczej poświata bijąca od czakranu, którym podążający przed nim mag oświetlał sobie drogę. Elf wolał nie zdradzać swojej obecności. Nie mógł przewidzieć reakcji Mustafy na widok uzbrojonego galernika. Utrzymywał więc dzielący ich dystans. Szedł za magiem w odległości kilkunastu jardów. Podłoże stanowiło litą skałę usłaną miękkim piaskiem doskonale tłumiącym odgłos kroków, który w jaskini mógł zabrzmieć niczym grzmot burzy. Korytarz prawie cały czas opadał w dół i tylko dwukrotnie wzniósł się w górę. A więc coraz bardziej zagłębiali się w trzewia tej bezimiennej góry. Tunel rozszerzył się i po chwili przeszedł w niewielką grotę. Ścieżka prowadziła teraz skrajem nawisu skalnego, pod którym rozpościerała się tafla podziemnego jeziora. Z przeciwnego krańca jaskini niewielką siklawą wpadał do jeziora górski strumień. Mustafa szedł równym i pewnym krokiem mimo, iż skraj ścieżki znajdował się tuż nad stromą granią. Sheer’Ghar musiał poczekać aż mag pokona odkryty odcinek nad jeziorem i zniknie w kolejnym korytarzu. Dopiero wtedy wszedł na ścieżkę. Mimo, iż zwietrzałe i popękane kamienne podłoże nie dawało zbyt pewnego oparcia przebiegł ten odcinek ze zwinnością pantery. Dzięki temu odległość do maga za bardzo nie wzrosła. Sheer’Ghar nie był pewien, czy dobrze czyni, ale coś pchało go do wnętrza góry. I nie było to tylko przekonanie, że jest to jedyna droga ku ocaleniu. Czuł adrenalinę i dziwną niepewność zwiastujące jakieś wydarzenia. A to przeczucie jeszcze nigdy go nie zawiodło. Teraz także postanowił zaufać swym zmysłom. Poza tym Nia uratowała mu życie. Miał jeszcze resztki honoru, które nie pozwalały mu pozostawić córki maga na pastwę rudowłosego olbrzyma. Urwisko skończyło się równie nagle jak się zaczęło i znów zagłębił się w ciemną odnogę korytarza. Ten tunel był dużo węższy i bardziej kręty. Przypominał wyżłobione przez wodę koryto rzeki. Elf nie dostrzegł światła czakranu. Mimo, iż widział tylko ciemne kontury, od razu ruszył biegiem. Korytarz nieoczekiwanie skończył się ziejąc czarną rozpadliną w kamiennej posadzce. Sheer’Ghar zatrzymał się w ostatniej chwili. Przez moment zastanawiał się co począć dalej. Nie wiedział gdzie szczelina go zaprowadzi. Równie dobrze mogła to być droga ku ocaleniu jak i śmiertelna pułapka. Mustafa albo wpadł do środka i pewnie skręcił sobie kark albo użył magii i w jakiś sposób bezpiecznie zszedł w dół. Elf zacisnął usta i wsunął szablę do pochwy. Ostrożnie zaczął schodzić w czarną otchłań łapiąc się skalnych występów i porowatych szczelin. Na szczęście studnia okazała się następnym korytarzem z wykutymi, półokrągłymi stopniami. Lekko zaskoczony zaczął schodzić ku nieznanemu. Nagle korytarz nieoczekiwanie się skończył. Jeden ze schodów ukruszył się i zabójca runął w dół. Wylądował na kamiennej półce dwadzieścia stóp niżej. Na szczęście zdołał w powietrzu wykręcić ciało i upadł na bok. Stłukł przedramię i nabił sobie sporego guza, ale były to jedyne obrażenia jakie odniósł. Błyskawicznie wstał i to co ujrzał sprawiło, że całkowicie zapomniał o bólu. Zaledwie dwa jardy od stóp kończyła się krawędź niszy. Ziała tam utkana z mrocznej pajęczyny przepaść. Kilka owalnych skał zatopionych w granicie emanowało zielonkawym, tętniącym światłem. I to właśnie w ich blasku dojrzał, że nie jest jedynym więźniem w rozpadlinie. Kilka kroków przed nim, zaledwie o pięć cali od krawędzi grani spoczywał dość spory ludzki kształt. Zabójcy zdało się, że rozpoznaje rudą brodę. Nie mylił się. To musiał być miedzianobrody galernik. Olbrzym leżał nieruchomo zwinięty w kłębek. Sheer’Ghar podszedł do mężczyzny. Pierś galernika unosiła się w nierównym oddechu. Żył więc, był tylko nieprzytomny. Włosy z tyłu głowy były pozlepiane krwią. Spadając musiał uderzyć głową o kamienne dno studni. Elf wstał i rozejrzał się bacznie dookoła. Ściany były niezwykle gładkie i wilgotne od spływającej po nich wody więc wspinaczka była niemożliwa. Krawędź tunelu, z którego spadł była za wysoko aby można było do niej doskoczyć. Naprzeciw korytarza, z którego wypadł czernił się otwór innego tunelu. Tędy pewnie prowadziła dalsza droga. Tamtędy też musiał podążyć Mustafa. Zagryzł usta do krwi. Musiał znaleźć jakiś sposób na wydostanie się z pułapki. Dalsze rozważania przerwał mu jęk olbrzyma. Galernik zaczynał odzyskiwać świadomość. Sheer’Ghar wyciągnął szable i przylgnął do niewielkiej wnęki w gładkiej ścianie. Wiedział, że wzrok olbrzyma tu go nie dosięgnie. Czekał. Tymczasem galernik z wyraźnym trudem uniósł się na łokciach i rozejrzał się dokoła. Najwidoczniej to co zobaczył zbytnio mu się nie spodobało bo mruknął coś gniewnie i stękając, ciężko podniósł się ze skalnej posadzki. Odgarnął posklejane krwią włosy z twarzy i syknął z bólu. Znów się rozejrzał. Podobnie jak wcześniej elf spojrzał w górę. Podszedł do zimnej i mokrej ściany studni. Przejechał po niej dłońmi. Pewnie doszedł do tych samych konkluzji bo nawet nie próbował wspinaczki. Przyłożył tylko obolałą głowę do skały. Sprawiło mu to wyraźną ulgę, głęboko odetchnął. Zabójca wpatrywał się w podarte ubranie i potężną sylwetkę. Nie zauważył innych ran. Nie zauważył też broni. Mimo, iż miał szable wiedział, że olbrzym jest  niezwykle groźnym przeciwnikiem. Widział co zrobił z marynarzami. Postanowił jeszcze chwilę poczekać z ujawnieniem się gdy panującą w studni ciszę przerwał niski baryton rudobrodego:

– Pokaż się – olbrzym wypowiadał słowa gardłowo, z akcentem na przedostatnią sylabę. Tak mówili tylko berzegowie. – Nic ci nie zrobię. Chyba, że będę musiał się bronić.

Zabójca przez chwilę się zawahał. Zastanawiał się jak olbrzym mógł go zauważyć w tych ciemnościach. Ten człowiek był dużo bardziej niebezpieczny niż z początku sądził. Był berzegiem lub pośród nich się wychował co wychodziło na to samo. Był jak dziki zwierz. Silny, szybki i bezwzględny. Posiadał instynkt łowcy a elf wolał nie drażnić go bardziej niż było to konieczne.

– Utknęliśmy tu razem – rudobrody znów przemówił ciężkim głosem i spojrzał dokładnie tam gdzie stał Sheer’Ghar. – W pojedynkę nie damy rady wydostać się z tej przeklętej dziury. Razem możemy przynajmniej spróbować.

Sheer’Ghar powoli wychynął z ukrycia. Zatrzymał się dwa jardy przed olbrzymem. Wystarczająco blisko żeby wyprowadzić atak i aby rudobrody dostrzegł dwa zwrócone ku ziemi ostrza. A zarazem wystarczająco daleko, aby odskoczyć w razie niespodziewanego ataku.

– Dlaczego zabiłeś marynarzy? – zapytał bez ogródek.

– To ścierwa – odparł beznamiętnie olbrzym prostując potężną sylwetkę. – Poza tym nigdy za nimi nie przepadałem. Kim jesteś?

– Duchem z jaskini – rzekł chłodno zabójca. – Albo jak wolisz głosem twojego sumienia.

– Ja nie mam sumienia, galerniku – warknął olbrzym. – Podobnie jak i ty.

Sheer’Ghar naprężył mięśnie w każdej chwili gotowy na ataku. Wiedział, że żaden człowiek w tym mroku nie dostrzegłby rysów twarzy a nawet zarysów sylwetki. Jednak ten berzeg dokonał tego.

– Znasz mnie więc lepiej ode mnie samego – stwierdził zabójca bez krztyny emocji. – Jak mnie rozpoznałeś?

– Nie znam twojego głosu – odparł rzeczowo olbrzym. – A znałem wszystkich z tej przeklętej łajby. Więźniów jak i tych, którzy zwali się marynarzami. Byłem tam najdłużej. Ciebie przyprowadzili w noc przed wypłynięciem z Willsburga. Zapewne tego nie pamiętasz, ale przykuli cię do mojego wiosła. Kiedy zostaliśmy sami ty wciąż byłeś nieobecny duchem. Zachowywałeś się jak ktoś komu odebrano dużo więcej niż tylko życie. Kiedy straciłeś przytomność wiosłowałem za nas obu i nie zawołałem Osamy. Widziałem jak ten sukinsyn obchodzi się z takimi jak ty. Widziałem też twoje rany. Nie przeżyłbyś do świtu. Miałeś szczęście, że zjawił się kapitan. Hamas był jedynym porządnym człowiekiem na tej łajbie. To dzięki niemu żyjesz. Dzięki niemu i Nii – tu olbrzym na chwilę zamilkł. – Ci marynarze psia ich mać podążali tropem dziewczyny. Chyba domyślasz się dlaczego. Nie zastanawiałem się nawet przez chwilę. Od dawna już nie zabijałem i zapomniałem jakie to potrafi być przyjemne. Szczególnie gdy taki podły tchórz jak Osama błaga o życie. No cóż, jakoś mnie nie przekonał. Kiedy zabawiałem się z tymi ścierwami dziewczyna wbiegła do groty. Ruszyłem za nią i szło mi nie najgorzej, aż dotąd. Na jakiś czas straciłem przytomność a kiedy się ocknąłem nie byłem już jedynym pechowcem w tej dziurze. Przyznaję, że osobliwe to miejsce na spotkanie, ale najwidoczniej taka była wola Trójcy. Musimy się stąd wydostać. W pojedynkę żaden z nas nie ma szans. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Za wysoko. Do tego ściany wciąż się pocą. Więc co zamierzasz, chłoptasiu? Stać i czekać aż zdarzy się cud czy wspólnie spróbować się stąd wydostać? Aha, jeszcze jedno. Wielce byłbym rad gdybyś schował to żelastwa z powrotem do jaszczurów. Jeszcze mógłbyś mnie nieopatrznie drasnąć w tych cholernych ciemności a tego chyba nie chcemy. Prawda?

– Masz dobry wzrok jak na śmiertelnika – zauważył Sheer’Ghar i niechętnie schował szable do pochew. – Może nawet za dobry.

– Z tego co wiem elfy też nie są długowieczne – zripostował olbrzym. – Jestem Sigurd.

– A ja jestem elf – burknął Sheer’Ghar i spojrzał w górę. – Jak już to dość zgrabnie ująłeś w słowa musimy się stąd wydostać. Za wszelką cenę. A ponieważ czekanie na cud będzie raczej stratą czasu bo nigdy zbyt bogobojny nie byłem to pozostaje nam współpraca. Może zdołałbym doskoczyć z twoich ramion…

– Tak, a potem mógłbyś zupełnie przypadkowo o mnie zapomnieć, panie elf.

– Co to nie ufasz mi? – zapytał zabójca z udawanym wyrzutem w głosie. – Przecież wiosłowałeś za mnie na galerze. Mam więc dług do spłacenia.

Olbrzym skwitował to głośnym śmiechem.

– Chyba nie mam wyboru. Niestety ty mnie raczej na barkach nie uniesiesz – stwierdził Sigurd i stanął przy skale tuż pod czerniejącym otworem. – Ciekawi mnie tylko jedno. Jak zamierzasz wciągnąć mnie do góry?

– Jak mam być szczery to jeszcze nie wiem. Ale możesz być pewien, że coś mi przyjdzie do głowy.

– Oby – mruknął niezbyt przekonany Sigurd i zaparł się dłońmi o wilgotną ścianę. – Wskakuj bezimienny elfie i nie zapomnij o mnie pomyśleć.

– Bez obaw – zapewnił Sheer’Ghar i szybko wspiął się olbrzymowi na ramiona. – Jak dam ci znać to spróbuj podskoczyć najwyżej jak tylko potrafisz.

– Aha.

Elf dokładnie omacał wilgotną i gładką skałę. Nie znalazł w niej żadnego zagłębienia. Od krawędzi korytarza dzieliło go około siedmiu stóp. Za wysoko aby doskoczyć.

– Posłuchaj, Sigurd – powiedział wciąż wpatrując się w otwór tunelu. – Dasz radę unieść mnie na rękach? Inaczej nie dosięgnę krawędzi.

Olbrzym nic nie odpowiedział. Przywarł piersią do ściany i mocno złapał za stopy towarzysza. Bez żadnego wysiłku, jakby elf nic nie warzył uniósł go w górę. Zabójca lekko się zachwiał, ale natychmiast odzyskał równowagę i wyprostował ręce ponad głową.

– Teraz! – krzykną prężąc całe ciało do skoku.

Sigurd ugiął kolana i z całą mocą wyprostował się wyrzucając elfa w powietrze. Sheer’Ghar uderzył boleśnie barkiem o wystającą krawędź, ale zdołał uchwycić się kamiennego progu. Mimo pulsującego bólu podciągnął się na wysokość piersi i z ulgą opadł na dno tunelu. Przez chwilę, głośno dysząc leżał, z nogami przewieszonymi przez skalny występ. Gdy w końcu wciągnął nogi i wstał, poczuł się wolny. Spojrzał w dół gdzie majaczyła w ciemnościach postać olbrzyma.

– Żyjesz, elfie? – darł się Sigurd zadzierając głowę w górę. – Jeżeli nie masz nic przeciwko temu to też z chęcią opuściłbym tę cholerną dziurę. Pamiętasz co powiedziałeś o długu wdzięczności?

Jednak Sheer’Ghar wciąż stał w milczeniu spoglądając w dół. Wahał się. Jeżeli pozostawi tu olbrzyma to ten niechybnie zginie. Jeżeli pomoże mu wydostać się z pułapki to co dalej? Jakoś nie przekonała go historyjka o ratowaniu cnoty dziewczyny. Sigurd coś ukrywał a Sheer’Ghar wolał nie przekonać się na własnej skórze co to za tajemnica.

– Elfie! – Sigurd znów krzyknął. Tym razem donośnym głosie spotęgowanym przez akustykę studni słychać było nutę gniewu i strachu. – Mam nadzieję, że się nie rozmyśliłeś. Wyciągnij mnie do cholery!

W końcu zabójca podjął decyzję. Ściągnął kubrak i spodnie, z których wyciągnął skórzany pas. Mimo, iż niezbyt ufał berzegowi to nie mógł pozostawić go na pastwę śmierci głodowej. Poza tym miał do spłacenia dług. Ściągnął też uprząż, do której przymocował pochwy z szablami i rozwiązał rzemienie. Kubrak związał razem z jedną nogawką spodni. Do drugiej przywiązał pas, rzemienie i skórzane pochwy. Powinno wystarczyć. A jeżeli nie to przynajmniej będę miał czyste sumienie. W końcu próbowałem. Zaparł się nogami o próg korytarza i przerzucił przez krawędź tę prowizoryczną linę.

– Cholera – mruczał Sigurd wciąż wpatrując się w tonący w mroku tunel. – Ten pieprzony elfiak mnie tu zostawił!

W tym samym momencie zauważył jakiś ruch dwie stopy ponad głową.

– Chwyć się liny – doszedł go dźwięczny głos. – Mam nadzieję, że ważysz mniej niż tyle na ile wyglądasz.

– Nie obawiaj się – odkrzyknął uradowany olbrzym podskakując i łapiąc się zwisającego pasa. – Mam kości jak ptaszyna.

Sheer’Ghar sapnął pod ciężarem. Rzemień wyślizgnął się i rozciął dłoń zdołał jednak utrzymać berzega. Sigurd ważył co najmniej ze trzy cetnary a do tego mocno szarpał liną. Gdy sponad krawędzi wyjrzała ruda czupryna zabójca odetchnął z ulgą.

– Tylko jeszcze nie puszczaj – uprzedził przezornie olbrzym słysząc westchnięcie towarzysza. Wspinaczka w ogóle go nie zmęczyła. Po chwili przerzucił potężne ciało przez krawędź i stanął przy zabójcy, który szybko wciągnął linę i zaczął się ubierać.

– Czasami dobrze jest wpaść do tej samej dziury razem z elfem – powiedział wesoło Sigurd i klepnął współgalernika w ramię tak, że ten o mało nie stracił równowagi.

– Nigdy więcej tego nie rób – syknął Sheer’Ghar a na poparcie słów przyłożył sztych szabli do szyi olbrzyma. – Spłaciłem dług. Pomogłeś mi na galerze, ja pomogłem ci wydostać się z dziury. Jesteśmy kwita – skwitował zabójca i schował szable do pochwy, którą znów przełożył przez plecy.

Sigurdowi twarz wyraźnie stężała, ale spokojnie odparł:

– A ty ptaszyno nigdy więcej nie przykładaj mi żelastwa do ciała. Chyba, że masz go zamiar użyć. Szkoda by było abyś po wyjściu z tej pieprzonej dziury skręcił sobie kark. Nie sądzisz, że byłoby to dość tragiczne zwieńczenie tak wspaniale rozpoczętej znajomości?

Stali tak obaj pogrążeni w ciemności, w każdej chwili gotowi rzucić się sobie do gardeł. Sheer’Ghar nie czuł nic. Nie czuł gniewu, czy też złości. Wciąż żył ze śmiercią za pan brat. Zdąży już nawet polubić to towarzystwo. A ten berzeg po prostu go drażnił. Nie lubił zaciągać długów wdzięczności bo spłata częstokroć przewyższała wartość pożyczki. Ten człowiek pomógł mu wydostać się ze studni. Dlatego i on pomógł jemu. Z Sigurda powoli wyciekała złość. Najchętniej palnąłby w łeb tego aroganckiego gnojka, ale wiedział, że mogłoby się to skończyć tragicznie dla niego samego. Elf miał w sobie coś z dzikiego kota. Był szybki i zwinny. Do tego dochodziły jeszcze szable. Sigurd nie wątpił, że potrafi zrobić z nich użytek. W najlepszym wypadku by się pozabijali. A to nie miało najmniejszego sensu. Stłumił więc resztki gniewu i pierwszy przerwał nerwowe milczenie.

– Wybacz – mimo, iż głos miał twardy jak skała to przebrzmiała w nim szczera nuta. – Przez te przeklęte ciemności zrobiłem się trochę nerwowy. Poza tym nie przepadam za osobnikami, którzy co chwilę wymachują żelastwem. Jak to się mówi wypadki chadzają po ludziach. Po elfach zresztą też.

Sheer’Ghar obojętnie skinął głową po czym bez słowa odwrócił się i zniknął w ciemnym tunelu. Sigurd ruszył za nim. Pomny swej poprzedniej przygody cieszył się, że nie idzie przodem. Gdyby ten cwaniak nieszczęśliwie znów wpadł w jakąś rozpadlinę. Ciekawe kto by mu wtedy pomógł… Korytarz nieustannie prowadził w górę niczym wąż pełznący ku słońcu. Kilka razy rozwidlał się, ale elf bez zastanowienia wybierał drogę w jednym kierunku. Czuł, że idą na północ. Doszedł go też zapach rześkiego powietrza. Gdzieś niedaleko znajdował się kraniec tunelu wychodzący na morze.

– Już prawie jesteśmy w domciu – mruknął idący z tyłu Sigurd. – Zdaje się, że dalszą drogę będziemy musieli przebyć wpław.

Sheer’Ghar raptownie zatrzymał się a olbrzym prawie wpadł na nie wiadomo kiedy wyciągniętą szablę.

– Jakie my, galerniku – warknął zabójca. – Idziemy razem bo nie ma innej drogi na powierzchnię. Za chwilę rozejdziemy się i zapomnisz, że kiedykolwiek mnie widziałeś.

– A ty znowu z tym żelastwem. Masz prawdziwy dar do nawiązywania nowych znajomości. To pewnie dziedziczne. Chyba nie masz zbyt wielu przyjaciół, co? – zakpił olbrzym.

– Wśród żywych nie – odparł głucho Sheer’Ghar i znów ruszył przed siebie.

Sigurd zacisnął pięści i bez słowa podążył za elfem. Czuł do nowego towarzysza coraz większą antypatię, ale też i szacunek. Sigurd był berzegiem. Pochodził ze Złych Ziem, był synem dalekiej północy. Potrafił cenić zdecydowanie i odwagę. A ten dziwny elf dążył do swego celu bez skrupułów. Czuł też w nim jakąś pustkę. Pajęczą sieć zasnuwającą serce mrokiem i truciznę jątrzącą je nienawiścią. Ale wyczuwał w nim też niezmierzony smutek i samotność. Elf żył sam ze sobą. Był pewien, że kiedy ujrzał go po raz pierwszy na galerze, prócz zmęczenia i bólu, dostrzegł też na twarzy smugę cienia. Znamię pozostawione przez straszliwe nieszczęście. Nie raz już widział taki cień. Jego naród od setek lat był prześladowany przez zakon Siltana. Widział tę smugę zawsze, gdy wpatrywał się w swoje odbicie. I czuł, że to ich właśnie łączyło. Dalsze rozważania przerwało oślepiające światło. Był to co prawda zaledwie promyk przenikający mrok, ale dla berzega było to jak wpatrywanie się w południowe słońce. Gdy minęli kolejny załom ukazało im się owalne wyjście z tunelu. Po chwili znaleźli się na kamiennej półce, z której rozciągał się widok na ogromną grotę, częściowo zalaną przez wdzierające się tu morze. Ale nie to przykuło ich uwagę. Wykuta w skale wąska ścieżka prowadziła do niewielkiej, drewnianej przystani. Dryfował tam przycumowany galeon, zaś kilkanaście jardów od statku unosiła się na falach niewielka korweta z aspeńską banderą. Na prawej burcie wymalowana złotymi literami nazwa głosiła, że mały stateczek zowie się Zefir. Na maszcie galeonu łopotała czerwona flaga z czarnym mieczem przebijającym złotą monetę. Był to rozpoznawczy znak korsarzy z Miasta Zbiegów. W burcie galeonu czerniło się kilkanaście luków, z których wystawały ostre pociski balist. Na dziobie okrętu dumnie połyskiwał galion przedstawiający nagą kobietę z rozwianymi włosami, trzymającą we wzniesionej ręce miecz. Tuż za rzeźbą stały dwie katapulty załadowane kilkunasto-cetnarowymi głazami a nad nimi żuraw, przeznaczony do ładowania trebuszy. Smukła linia dziobu była lekko zdeformowana przez żeliwny taran spowalniający okręt, ale będący niezwykle efektywną bronią podczas walk ze statkami ochraniającymi kupieckie krypy. Galeon nosił dumną nazwę Królowa Mórz a sława statku jak i jego kapitana, hrabiego Undovira de Montesque zwanego też Bezrękim, niosła się po wszystkich morzach siejąc strach w sercach kupieckich armatorów. Niektórzy powiadali, że Królowa Mórz pomimo taranu potrafiła na pełnych żaglach rozwinąć szybkość dwunastu węzłów. Drugi statek był nieuzbrojony. Sigurd dostrzegł fok i dodatkowy żagiel na grotmaszcie. Nadbudówka wykonana była z czarnego drewna korkowca pochodzącego z Biaary. Takie statki produkowała tylko jedna stocznia na świecie – Al Moir. Były to najszybsze okręty jakie kiedykolwiek stworzyła ludzka cywilizacja. Obydwa statki znajdowały się właśnie w trakcie przeładunku. Ciężkie, okute skrzynie, płynęły na szalupie z Zefyra a marynarze z korsarskiego okrętu, za pomocą żurawia, lin i bloczków wciągali paki na pokład Królowej Mórz. Sheer’Ghar dostrzegł jeszcze coś. Na pokładzie galeonu kilku z marynarzy prowadziło szamoczącą się kobietę. Zanim zniknęli w nadbudówce wydało mu się, że rozpoznał brązowe włosy Nii. Sigurd też to zauważył. Zacisną pięści i syknął:

– Znam takich jak oni – w głosie berzega słychać było tyle nienawiści, że elf mimowolnie położył dłonie na rękojeściach szabel. – Zhańbią ją i wyrzucą za burtę albo konsygnują[1] na targu niewolników.

Zabójca odwrócił się do towarzysza i spojrzał mu prosto w twarz. To co dojrzał w oczach mężczyzny utwierdziło go w mglistych domysłach. W końcu zrozumiał dlaczego olbrzym zabił marynarzy i dlaczego odbył podróż przez mroczne korytarze o mały włos nie przepłacając tego życiem. Zrozumiał jego motywy i zrobiło mu się go żal. Miłość zabijał równie łatwo jak daje nowe życie. Sam doskonale o tym wiedział. Szybko odwrócił wzrok. Sigurd lekko się skrzywił. On też zrozumiał, że galernik przejrzał jego tajemnicę.

– Nie mylisz się bezimienny elfie – w głosie berzega przebrzmiała głucha nuta. – Zostałem na tej parszywej galerze tylko dla niej – ruchem głowy wskazał na okręt z piracką banderą, pod pokładem, którego zniknęła Nia. – I nie zostawię jej na pastwę tych morskich hien. Tobie też zratowała życie. Dwukrotnie. Życie za życie elfie. Dlatego za nią poszedłeś. Ty zawsze spłacasz swoje długi.

Sheer’Ghar nie odezwał się. Wiedział do czego olbrzym zmierza. Wiedział też, że nie mógłby postąpić tak jak postąpić powinien. Po prostu nie mógł.

– Większość marynarzy jest zajęta przeładunkiem – kontynuował Sigurd. – Pewnie zaprowadzili ją pod pokład i zamknęli gdzieś na śródokręciu. Znam budowę takich kryp. Razem mamy szansę uwolnić Nię i prysnąć na jakiejś rybackiej łajbie. Co ty na to elfie? – zaproponował z pozornie obojętną miną.

Sheer’Ghar bez słowa odwrócił się do rudowłosego plecami i powoli zaczął schodzić w stronę przystani.

– Nie odwracaj się do mnie tyłem tchórzu! – warknął ze złością olbrzym. Denerwowała go arogancja tego gnojka. Ale jeszcze bardziej wyprowadzał go z równowagi egoizm elfa.

– Bo co?! – syknął zabójca błyskawicznie się odwracając. – Ze mną nie pójdzie ci tak łatwo jak z Osamą.

– Myślałem…

– Co myślałeś człowieku? Że dam się zabić dla tej dziewuchy? Owszem zawdzięczam jej życie. Ale nie jestem samobójcą. Tam jest pewnie ze stu marynarzy a mój instynkt samozachowawczy podpowiada mi, że nie będą przyglądać się z założonymi rękami jak odbieramy im dziewczynę. Muszę zadekować się na jakimś okręcie i dostać na ląd. Reszta mnie nie obchodzi. Ani ty, ani ta uzdrowicielka. Zrozumiałeś?

Berzeg z odrazą pokiwał głową. Minął elfa i zaczął schodzić ścieżką w dół ku przystani.

– Co ty wyrabiasz? – Sheer’Ghar posłał mu litościwe spojrzenie. – Idziesz na pewną śmierć człowieku. Jesteś nienormalny albo chory.

– Jeżeli miłość jest chorobą to można tak powiedzieć – warknął rudobrody i spokojnie kontynuował marsz.

Elf machnął z rezygnacją ręką gdy nagle na pokładzie galeonu wybuchło jakieś zamieszanie. Olbrzym zatrzymał się w pół kroku i aż otworzył ze zdumienia usta. Niewiadomo skąd przed zaskoczonymi marynarzami pojawił się Mustafa z rozjarzonym czakranem w dłoni. Nim marynarze zdążyli zareagować, mag uniósł się w powietrze i inkantując zaklęcia uderzył w nich ognistym gradem. Korsarze rozpierzchli się po statku jak wróble gdy spada na nie jastrząb. Dwóch płonęło niczym pochodnia. Trzeci spowity ogniem z przeraźliwym krzykiem skoczył w morskie odmęty i już nie wypłyną. Tymczasem Mustafa złożył obie ręce jak do modlitwy i zaczął zawodzić swą smutną pieśń. W dłoniach maga zmaterializowała się niebieska, prawie przeźroczysta kula, która zaczęła rosnąć wraz z kolejnymi słowami zaklęcia. Kiedy przybrała wielkość sporej baryłki, mag cisnął nią w stronę korwety. Żagle i orefowanie statku momentalnie stanęły w płomieniach. Marynarze z Zefira skakali w panice przez burtę. Kilku z nich przygniótł grotmaszt. Pożar zachłannie trawił nadbudówkę rufy. Statek był stracony. Mustafa inkantował już nowe zaklęcie gdy w pierś maga uderzył śmiercionośny bełt. Sheer’Ghar i Sigurd równocześnie spojrzeli w stronę strzelca, którym okazał się czarnowłosy mężczyzna z szeroką blizną na twarzy. Serce Sheer’Ghara szybciej zabiło w piersi. Znał tę twarz. Mocniej zacisnął dłonie na rękojeściach szabel. Oczy zapłonęły mu żywym płomieniem. Jednym skokiem wyprzedził Sigurda i runął ku przystani.

 

***

 

– Moja oferta, hrabio – rzekł Feallan i wygodniej rozsiadł się w kajucie kapitańskiej na pokładzie Królowej Mórz. Undovir stał odwrócony do elfa plecami i wpatrywał się przez przeszklone okno w ciemną i zimną taflę wody. – Oferta, którą ci przedstawiłem jest wiążąca od chwili jej zawarcia. Pierwsza część wynagrodzenia jest już przenoszona na pokład twojego okrętu. Możesz to potraktować jako przejaw dobrej woli – skwitował elf z prawie szczerym uśmiechem na oszpeconej blizną twarzy.

– Powiadasz mości Feallanie – głos hrabiego mimo, iż cichy brzmiał równie miło co zgrzyt podnoszonej kotwicy. – Że za to aby moja armada nie robiła nic, a dokładniej nie atakowała karawan kupieckich zaopatrujących pewną armię oferujesz dwa miliony koron.

– Tak, hrabio – Feallan rozkoszował się aromatycznym winem, które powoli sączył ze złotego kielicha nachalnie wysadzanego rubinami. – Dwa miliony w złocie za to by twoi ludzie trochę odpoczęli, nabrali ciała i przepuścili zrabowane złoto. A kolejne pięć za to abyś po Jesirren czyli po przesileniu jesiennym, zaczął nękać flotę Koalicji. Wydaje mi się, że jest to bardzo hojna oferta, nawet jak dla herszta piratów z Miasta Zbiegów.

Undovir odwrócił się w stronę Feallana. Twarz miał śniadą, pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu. Jasne włosy spięte w modny ostatnio koński ogon, zafalowały w płynnym ruchu. Hrabia podniósł do ust wysadzany masą perłową kielich i dystyngowanie upił łyczek wina.

– Twoje oferta jest równie hojna co i niebezpieczna Feallanie – kapitan korsarzy przez chwilę rozkoszował się aromatem wina. Zbyt długo leżakowało w piwniczce, stwierdził w myślach czując lekko cierpkawy bukiet. Jednak grona, z których je wyciśnięto posiadały bardzo rzadko spotykany posmak suszonych orzechów. Hrabia mógłby zabić za butelkę takiego wina.

– Otwarcie namawiasz mnie do walki z królewskimi okrętami. Moja armada liczy co prawda sześćdziesiąt jednostek, ale jest to i tak zdecydowanie za mało na taką wojnę. Nie wyślę swoich ludzi na pewną śmierć nawet za sto milionów – zakończył dobitnie odkładając kielich na srebrną tacę.

– Połączona flotylla Koalicji liczy osiemdziesiąt ciężkich okrętów wojennych klasy Młot, sto sześćdziesiąt lekkich korwet i ścigaczy. Dochodzą do tego okręty sztabowe i dwanaście potężnych, mytheńskich niszczycieli klasy Sztorm. Co łącznie daje nam około dwustu siedemdziesięciu okrętów zdolnych do walki – hrabia przytaknął skinieniem głowy. Widać było, że jest pod wrażeniem rozmówcy. – Twoja armada liczy trzydzieści sześć ciężkich galeonów i czterdzieści dwie lekkie jednostki zbudowane na bazie aspeńskich korwet. Do tego dysponujesz jeszcze zdobytym w zeszłym roku brygiem transportowym mogącym pomieścić prawie pięciuset ludzi. Owszem, twoja armada nie jest w stanie wygrać batalii morskiej z Koalicją – Feallan dał hrabiemu do zrozumienia, że oferuje nie tylko fundusze, ale także gotowy plan działania. Poza tym posiadał zbyt szczegółowe informacje dotyczące floty korsarskiej. Ciekawe kto z braci pirackiej odważył się sprzedać swych towarzyszy. Undovir poprzysiągł sobie, że odnajdzie tego psa i własnoręcznie posieka go na plasterki. – Jednak z pomocą potężnego sojusznika, którego armada liczy prawie trzysta jednostek bojowych będziesz w stanie kontrolować cały basen morza Wiecznych Mgieł.

– Tylko jedno mocarstwo dysponuję tak potężną flotyllą – Undovir w mig zorientował się co do intencji swego rozmówcy. W głowie kapitana zapaliło się ostrzegawcze światełko. Ten elf próbował wplątać go w coś dużo bardziej skomplikowanego i niebezpiecznego niż walka z Koalicją. Przymierze z Tylerią oznaczałoby życie lub śmierć. Życie w razie zwycięstwa, śmierć w przypadku porażki. Undovir nie lubił stawiać wszystkiego na jedną kartę więc ostrożnie spytał. – A kto da mi zapewnienie, że Czarna Flota zaatakuje Koalicję?

– Cóż, masz tylko moje słowo i siedem milionów w złocie – odparł spokojnie Feallan wbijając w hrabiego zimne spojrzenie. – A także czas, za który ci płacę. Właśnie teraz przeładowujemy na Królową milion koron. Za kilkanaście dni otrzymasz resztę zapłaty, którą przetransportuje nasz statek w miejsce, które sam wybierzesz. Tak będzie najbezpieczniej dla nas obu. W razie jakichkolwiek kłopotów będziesz miał pewność, że to w twoim koszu zalega zgnite jabłko – elf uroczo się uśmiechnął. – Wraz z rozpoczęciem działań wojennych przez głównodowodzącego Czarnej Floty, admirała Wetherda, otrzymasz dwa i pół miliona koron. Wtedy przyjdzie kolej na twój ruch. Zastosujesz się do rozkazów jakie otrzymasz z moją pieczęcią. Później, już w czasie walk otrzymasz następną część zapłaty. Jednak ja, w swojej bezgranicznej hojności posunę się o jeszcze jeden krok. Ze wszystkimi złupionymi przez ciebie okrętami uczynisz to co uważasz za stosowne. Widzisz więc hrabio, że bardzo zależy nam na wzajemnej współpracy, która obu stronom przyniesie całkiem wymierne korzyści. Moim zdaniem to więcej niż tylko uczciwa propozycja. To niezwykle hojny podarunek, którego nawet głupiec by nie odrzucił. Tym bardziej, że odmowa mogłaby bardzo rozgniewać darczyńcę – zakończył Feallan odstawiając kielich.

Przywódca korsarzy nadal wpatrywał się w ciemne oczy elfa jakby próbując odczytać jego myśli. Przeczuwał, że pakuje się w bagno, z którego może już nie być odwrotu.

– Na pierwszą część umowy przystaję. Już wcześniej wydałem rozkaz co do rozlokowania statków na przecięciach szlaków handlowych – hrabia zdawał sobie sprawę, że propozycja Feallana była bardziej niż kusząca. Wiedział, że coś tu jest nie tak, że właśnie połyka haczyk, wraz ze spławikiem i wędką. Z drugiej jednak strony stawka była na tyle wysoka, że warto było podjąć ryzyko. Będzie musiał poradzić się Latarnika. Tak, on będzie wiedział co kryje się za tym sojuszem. – Ale co do drugiej części mam zastrzeżenia. Nikt nie będzie wydawał mi rozkazów a tym bardziej ten nadęty bufon Wethard. Działania wojenne będę prowadził razem z tym pacanem, ale wszystkie scenariusze na teatrze batalii morskich opracuję sam.

– Nie widzę żadnych przeciwwskazań – Feallan uśmiechnął się niczym hiena, która właśnie wywęszyła świeża padlinę, czym jeszcze bardziej potwierdził wątpliwości hrabiego. – Uważam, że zbliżającą się rozgrywką powinien pokierować doświadczony taktyk. Oczywistym jest, że najlepiej znasz możliwości swojej armady, ale strategią zajmę się osobiście. Pozostało więc tylko sfinalizować nasze przymierze.

Feallan sięgną ręką za szeroki pas. Undovir odruchowo położył dłoń na jedwabnym sznurze, do którego przymocowany był gong, na głos którego do kajuty wbiegłoby sześciu korsarzy. Hrabia sam wybrał ich z całej hołoty Miasta Zbiegów i wiedział, że poszatkowaliby elfa zanim ten zdążyłby mrugnąć okiem. Feallan wyciągnął prosty sztylet z rubinem w głowni jednak zamiast w pierś herszta piratów, wbił go w blat stołu.

– Zatrzymaj ten puginał jako symbol zawartej pomiędzy nami umowy – rzekł poważnym tonem.

Hrabia skinął głową. Nagle doszły ich niepokojące dźwięki dobiegające z pokładu. Obaj spojrzeli na siebie i ruszyli w stronę wyjścia gdy w drzwiach pojawił się nawigator.

– Kapitanie, jakiś mag zaatakował statek – wychrypiał poszarzały na twarzy pirat, w którym herszt poznał chudego jak tyczka Patricka O’Kinley’a. – To pewnie Pani Mórz karze nas za ten szyper z datkami dla biednych cośmy go staranowali przed tygodniem – niemal zaszlochał z zabobonnym lękiem w głosie.

– Co ty pleciesz, Pat. Znowu schlałeś się rumem. Będziesz miał wachty do końca życia – Undovir odepchnął nawigatora i wraz z Feallanem wybiegli po wąskich schodkach na górny pokład. Patrick podążał tuż za nimi z miną skazańca tuż przed egzekucją.

To co zobaczyli bynajmniej nie okazało się wymysłem pijanego nawigatora. Mag wyczarował właśnie jakąś niebieską kulę i cisną nią w Zefyra.

– Skąd ten szaleniec wziął się na moim pokładzie?! – ryknął kapitana nie mogąc oderwać wzroku od niebieskiej aury bijącej od unoszącego się nad pokładem czarownika.

– Nie wiem skąd się wziął, ale zaraz wyślę go do tego waszego piekła – warknął wściekle Feallan widząc, że jego statek jest już stracony.

Podczas gdy kapitan próbował zapanować nad chaosem, elf wyrwał jednemu z przerażonych piratów kuszę i wymierzył nią w Mustafę. Brzęknęła spuszczana cięciwa. Mag trafiony w pierś, ciężko zwalił się na ziemię z rozłożonymi rękami. I wtedy właśnie Feallan ujrzał postać zbiegającą ze skalnej grani w dół przystania. Zobaczył elfa z czarnymi, rozwianymi włosami, który wbijał w niego pałające spojrzenie. Przez twarz Feallana przebiegł ponury cień. Powoli wyciągnął dwa, pięknie zdobione miecze z pochew na plecach. Jednym długim susem zeskoczył na środkowy pokład gdzie ocaleli piraci wciąż z niedowierzaniem wpatrywali się w spopielone ciała towarzyszy porozrzucane po deskach pokładu. Feallan zbliżył się do spuszczonego trapu nawet na chwilę nie odrywając spojrzenia od biegnącego w jego stronę elfa. Czekał. Nagle pieczarą wstrząsnęła ogłuszająca eksplozja i w skale oddalonej o kilkanaście jardów od galeonu pojawił się czerwony portal, z którego wychynęły trzy zakapturzone postacie w szarych habitach. Tego już dla zabobonnych marynarzy było zbyt wiele. Większość piratów rozpierzchła się po pokładzie krzycząc opętańczo o klątwie bogów. Kilku z korsarzy wystrzeliło w stronę przybyszów bełty. Te jednak odbiły się od jakiejś niewidocznej bariery i spadły z brzękiem na przystań.

– Niech ich morze pochłonie! Jeszcze tylko Szarych Magów mi tu brakuje. Pewnie wykryli magiczną eksplozję wywołaną przez tego kretyna – warknął Undovir do zesztywniałego ze strachu nawigatora po czym ryknął na swoich ludzi. – Podnosić kotwicę, sternik lewo na burt, wciągać kilwater! – reakcja korsarzy była natychmiastowo. Widać gniewu kapitana bali się bardziej niż klątwy bogów. – Spieprzamy stąd zanim ci popaprańcy puszczą nas z dymem. Azar zrób w końcu coś za co ci płacę – rzucił do ubranego w czarne szaty mężczyzny, który nie wiadomo skąd pojawił się u boku hrabiego.

Starzec z długą siwą brodą bez słowa podniósł ręce, z których wystrzeliła w górę fioletowa kula. Po chwili kula zaczęła opadać i zaledwie po dziesięciu uderzeniach serca cała Królowa Mórz okryta była fioletowym i lekko fosforyzującym całunem. Magowie uderzyli jednocześnie. Trzy świetliste pioruny, połączone w jeden grom odbiły się od magicznej zasłony i uderzyły w powałę jaskini. Całą grotą wstrząsnął huk i ze sklepienia posypał się kamienny deszcz. Feallan stał i wciąż wbijał spojrzenie w elfa, który zniknął w tumanie kurzu, gdy o kilka stóp przed nim spadł głaz wielkości chłopskiego wozu. Feallan schował miecze i szybko schronił się w kajucie kapitana. Miał nadzieję, że elf zginął pod gruzami. Jednak jakiś wewnętrzny głos mówił mu, że to tylko pobożne życzenie. Tymczasem magowie spróbowali zniszczyć osłonę okrywającą statek. Dwaj z nich inkantowali gardłowym głosem zaklęcie a trzeci wystrzelił kilka magicznych pocisków w szalupy z szaleńczo wiosłującymi marynarzami z Zefira. Po chwili dwaj Szarzy Magowie wyprostowali dłonie i wystrzelił z nich snop różnokolorowych płomieni. Gdy dosięgły osłony, fioletowa kula zaczęła blednąć i przygasać. Wtedy to trzeci z magów znów uderzył w magiczną barierę. Ciemny pocisk kształtem przypominający pąk róży rozerwał osłonę na strzępy. Azar jednak nie na darmo nazywany był kiedyś Smoczym Oddechem. Rozłożył szeroko ręce i wypowiedział ostatnie słowa zaklęcia po czym chuchnął w stronę magów. Ognisty oddech rzucił dwoma o skałę i prawie momentalnie zamienił pechowców w dwie kupki popiołu. Trzeci, ten który zniszczył osłonę, w ostatniej chwili zniknął w portalu. Tymczasem statek wypłynął już na pełne morze. Kurz w grocie powoli opadał i na tle popękanej skały zamajaczył niewyraźny cień. W bladych promieniach słońca błysnęły dwa krzywe ostrza. Za Sheer’Gharem stanął bezgłośnie, niczym posępny duch, rudobrody olbrzym. Obaj odprowadzali nienawistnymi spojrzeniami Królową Mórz. Obaj też złożyli niemą przysięgę znajdującym się na pokładzie korsarzom po czym odwrócili się i zniknęli w gęstym mroku jaskini.

 

***

 

Kamienny Krąg był niezwykłym, niemal mistycznym miejscem. Była to potężna twierdza wybudowana na zgliszczach pradawnej, elfickiej warowni, której nazwa już dawno zaginęła w pomroce dziejów. Już sam kształt sprawiał, że każdy kto ujrzał cytadelę po raz pierwszy na zawsze przechowywał ten obraz w pamięci. Wysokie na trzydzieści stóp obronne mury opasujące twierdzę idealnym pierścieniem, wykonane były z bazaltowego granitu, skały tak mocnej, że obrobić ją można było tylko za pomocą magii. I tak też została wzniesiona cała twierdza – za pomocą potężnych zaklęć i artefaktów. Granitowe bloki były idealnymi prostokątami, spojonymi ze sobą także przy użyciu potężnych mocy. Były w siebie wtopione, stanowiły jednolitą skałę uformowaną przez człowieka w pożądany przez niego kształt. Mury były lekko nachylone ku dziedzińcowi dzięki czemu pociski wystrzelone z katapult lub balist rykoszetowały, nie czyniąc większej szkody zabudowaniom znajdującym się wewnątrz pierścienia. Mury zwieńczone były niezliczonymi stanowiskami dla strzelców i masywnymi barbakanami. Nad tym niezniszczalnym pierścieniem umocnień górowały cztery wieże nazwane Wieżami Żywiołów. Każda baszta znajdowała się dokładnie po jednej z czterech stron świata. Na północy Wieża Wody, na południu Wieża Ognia, na wschodzie Wieża Wiatru, a na zachodzie Wieża Ziemi. Baszty wkomponowane były w mury tworząc z nimi jednolitą całość. W przeciwieństwie do umocnień stały prosto, dumnie wyciągając drapieżne szczyty ku niebu. Pomiędzy kamiennymi szponami na fasadach baszt znajdowały się platformy, na których w razie potrzeby mógł stanąć mag. W każdej wieży zamieszkiwał elementalista służący jednemu z żywiołów. I bynajmniej żaden z nich nie należał tylko do wyposażenia baszty. Także garnizon twierdzy był jedyny w swoim rodzaju. Było to zapewne ostatnie miejsce w ludzkim świecie, gdzie elfy i krasnoludy stały ramię przy ramieniu na straży wspólnego domu. Prawie pięćdziesięciu elfickich łuczników i osiemdziesięciu krasnoludzkich wojowników strzegło twierdzy. Przywódcą elfów był Flomiriell, niegdyś dowódca straży królowej Visaril’Llaien. Było to w czasach Czwartego Przebudzenia kiedy to narody elfickie podzieliły się po wojnie z ludźmi. Serivillaien, córka Visaril’Llaien powróciła z większością swych braci i sióstr do Irrilium Avalln, Ziemi Narodzin. Flomiriell zadecydował jednak, że pozostanie w krainie, w której się narodził i wychował. Długo błąkał się wraz ze swoimi towarzyszami aż w końcu przed osiemdziesięcioma laty odnalazł bezpieczny azyl w Kamiennym Kręgu. Natomiast na czele krasnoludów stał były Łowca Czarownic, Morgrot av Kiergon, zwany też Szamanem. Morgrot został wygnany z Ard’Morhtag, najpotężniejszej twierdzy wzniesionej przez dzieci kamienia a zarazem jedynej ostoi wolnych krasnoludów. Był mukqunnem, wywołańcem i odmieńcem, odrzuconym przez swoją społeczność a nawet najbliższą rodzinę. Rada klanów nakazała mu opuścić Ard’Morhtag za przekonania, za to, że odważył się stanąć otwarcie po stronie Tharagrima, wygnanego króla, ostatniego vertlindzkiego władcy. Morgrot przybył do twierdzy jeszcze przed elfami. Wraz ze swoimi towarzyszami, krasnoludami, którzy także podzielali jego zdanie, osiadł tu i oddał swe usługi nowemu panu. To właśnie vertlingowie pomagali wznieść Kamienny Krąg. Zarówno Flomiriell jak i Morgrot służyli Koristo, arcymagowi, który niepodzielnie władał w Kamiennym Kręgu. Może nie zupełnie służyli. Byli jego dłużnikami, zawdzięczali mu coś więcej niż tylko życie. W podobny też sposób postrzegali świat i rządzące nim prawa. Łączył ich też wspólny wróg. Oprócz Koristo, w twierdzy znajdowało się jeszcze sześciu magów. Kalvir – człowiek, aspeńczyk, władał żywiołem ognia, O’liverii – pochodził z Biaary, władał żywiołem wiatru, Gladius – tyleryjski iluzjonista, od niedawna adept żywiołu wody, Ilinezirr – elf noszący imię najpotężniejszego maga wśród narodów elfickich, władał żywiołem ziemi. Prócz nich w twierdzy mieszkali jeszcze Prestonius Viktis alchemik i uzdrowiciel, a także Hargothar, szary elf, demonolog i nekromanta, władający także magią krwi. Wszyscy oni brali udział w powstaniu Szesnastu Magów z Argon i wszyscy oni wierzyli w to, że tylko Koristo może jeszcze zamienić ich klęskę w zwycięstwo. Trwali więc przy nim i wspólnie przygotowywali się na powrót magii do krain Avar al’Aden. Wewnątrz pierścienia murów znajdowała się forteca, także wzniesiona z bazaltowego granitu. Były tam stajnie, zabudowania gospodarcze, kuźnia, spichlerz, dwie studnie i baraki dla elficko–krasnoludzkiego regimentu. Do twierdzy prowadziła tylko jedna brama, wykonana z gwiezdnego metalu przez co warta była więcej niż huta, w której ją wytopiono. Mury opasane były wstęgą fosy i ostrokołem postawionym na wale twardej gliny. Twierdza był nie do zdobycia. Tak przynajmniej twierdzili jej obrońcy. Tuż przed Kamiennym Kręgiem, wybudowano karczmę o mało oryginalnej nazwie: Pod Kamiennym Kręgiem. Oberża była prawie zawsze zapełniona podróżnymi, kupcami, żołnierzami i wszelką hołotą wałęsającą się po gościńcach. Karczmarz, góral z południa o imieniu Geralt, nie mógł narzekać na brak gości. Dzięki twierdzy przybysze czuli się bezpiecznie a ponieważ trakt prowadzący z Willsburga do Aspenii leżał zaledwie o kilkaset jardów od gospody więc podróżni z chęcią zbaczali aby stanąć tu na nocleg. Mimo, iż Kamienny Krąg leżał w samym środku cieszącej się złą sławą kniei Mukvarfa, to prowadzący do niego trak był bardzo bezpieczny. Oczywiście jak wszędzie od czasu do czasu pojawiały się bandy rabusiów liczących na łatwy i szybki łup. Jednak bandyci nie mieli lekkiego życia bo elficko–krasnoludzkie komanda uwielbiały polowania na zbójników tym bardziej, że była to ich jedyna rozrywka w przerwach pomiędzy pilnowaniem twierdzy a treningami. Właśnie tym traktem, wypadł z kniei na spienionym koniu jeździec w szarym płaszczu z kapturem. I nie byłoby w tym nic niezwykłego gdyby koń jeźdźca nie… zlewał się z otoczeniem. Zwierze to zwane było Tsun’Gu’Ri i było rezultatem magicznych eksperymentów, mutacją ogiera konvalijskiego i gada zwanego smokiem z kameleo. Takich zwierząt było na świecie zaledwie kilkanaście. Pochodziły jeszcze z czasów Wojen Magów. Tsun’Gu’Ri potrafiły przybrać kamuflaż w zależności od otoczenia, w którym się znajdowały. Poza tym zwierzęta te były długowieczne, oczywiście jeżeli nikt im wcześniej nie pomógł zejść z tego świata. Niestety Tsun’Gu’Ri nie potrafiły się rozmnażać. Były bezpłciowe co było ubocznym efektem mutacji. Właśnie na takim ogierze zasiadał nieznajomy w szarym płaszczu. Koń zatrzymał się przed skrzącą się w blasku słońca bramą.

Iless’mite an Vellis’Kariuyt – zakrzyknął przybysz w mowie elfów i zsiadł z wierzchowca, który stał niepewnie na drżących z wycieńczenia nogach. Nieznajomy odrzucił kaptur i czule poklepał zwierzę po szyi. Szepną coś do nieruchomego ucha. Tsun’Gu’Ri zmienił kilkakrotnie kolor sierści po czym przybrał maść gniadosza. Z luku strzelniczego wyjrzał elf o jasnych włosach i przyjrzał się uważnie przybyszowi. Znał tę twarz z brodą i wąsami, okalaną brązowymi włosami. Skinął głową i krzyknął do krasnoluda przy kołowrocie:

– Otwieraj bramę i niech ktoś powiadomi Koristo, że przybył Wilhelm Storm.

Kiedy podwoje bramy stanęły otworem, wszedł przez nią tradycyjnie kulejąc arcyszpieg Mythen. Jeden z elfów odebrał cugle konia i bez słowa poprowadził wycieńczone zwierzę ku stajniom. Dowódca straży, krępy krasnolud z potężnym młotem bojowym opartym niedbale o ramię skłonił się z szacunkiem i wskazał na okute dębowe drzwi:

– Tędy, panie. Koristo czeka w jadalni.

– Dziękuję – odparł lekko sapiąc z wysiłku Wilhelm i skierował się najszybciej jak tylko mógł ku fortecy. Zanim dotarł do drzwi zgrzytnęła zamykana brama i równocześnie otwarły się dębowe wierzeje, w których staną Flomiriell z twarzą rozpromienioną radosnym uśmiechem:

– Witamy Szarą Eminencję w naszych skromnych progach – pozdrowił przybysza lekkim ukłonem. – Miło cię znów zobaczyć Wilhelmie.

– Witaj i ty Flomiriellu – odparł dysząc z wysiłku Storm. – Obawiam się jednak, że po tym co mam do powiedzenia Koristo mój widok nie będzie dla ciebie już taki miły.

– Cóż, miałem nadzieję, że chociaż tym razem Czarny Kruk przyniesie dobre wieści – odrzekł poważnym tonem Flomiriell i zamknął za Wilhelmem okute drzwierza. Ruszyli przez szeroki hol, którego jedynym wystrojem był miękki dywan zaścielający kamienną posadzkę. Doszli do pary drzwi, pozbawionych klamek i kołatek. Jedne podwoje prowadziły na wprost do północnego skrzydła twierdzy. Tam właśnie mieściła się biblioteka, pracownia alchemiczna a także zejście do podziemi gdzie znajdował się ogromny skład ingrediencji i pracownia Hargothara. Natomiast drugie z ciemnych drzwi, znajdujące się na wschodniej ścianie, zamykały korytarz, który prowadził do jadalni, prywatnych komnat magów, kuchni i pracowni Koristo, nad którą znajdowało się obserwatorium astrologiczne. Flomiriell wybrał właśnie te drzwierza. Zbliżył się do nich i szybko coś wyszeptał. Masywne skrzydło wierzei bezgłośnie się rozwarło ukazując węższy od poprzedniego hol z licznymi odchodzącymi od niego korytarzami, z których większość zakończona była drzwiami. Te jednak miały zasuwy, skoble, klamki i zawiasy. Elf wraz z Wilhelmem przeszli cały korytarz po czym stanęli przed ostatnimi, najbardziej okazałymi drzwiami.

– Koristo nie jest sam – powiedział Flomiriell kładąc dłoń na mosiężnej klamce. – Je obiad w towarzystwie starych znajomych. Życzę smacznego, Wilhelmie – zakończył z zagadkowym uśmiechem i otworzył drzwi.

Storm skinął w podzięce głową i wszedł do środka. Drzwi natychmiast się za nim zamknęły. Jadalnia był obszerna i gustownie urządzona. Bywał tu już wielokrotnie. Przy masywnym, dębowym stole ustawionym na środku komnaty mogło zasiąść co najmniej pięćdziesięciu biesiadników. Obecnie siedziały tam tylko trzy osoby a pulchny kucharz podawał właśnie na srebrnych tacach parujące półmiski. Wilhelm z lubością wciągnął nęcące zapachy. Wyczuł cielęce zrazy, duszone w warzywach przepiórki, zapiekane ziemniaki ułożone na zielonej sałacie i nadziewaną kaczkę z truflami. Zauważył też pękatą karafkę czerwonego wina zwanego Wiśniowcem. I cóż więcej potrzeba do szczęścia – przemknęło mu przez myśl. – No może tylko jakiejś białogłowy. Ale na to był już za stary. Tak, więcej uwagi poświęcał uciechom duchowym niż cielesnym. Oczywiście prócz degustacji przysmaków kuchmistrza Koristo, bo im nie mógł się oprzeć.

– Witaj, Willi – pozdrowił go przywódca Bractwa Kamienia kierując w stronę przybysza puste oczodoły i widelec z nadzianym zrazem. – Cieszę się, że zdołałeś tu przybyć tak szybko. Jak sądzę nasze przypuszczenia okazały się trafne? – zapytał zatapiając białe jeszcze zęby w soczystym mięsie.

– Witaj, Koristo – odparł Wilhelm i utykając podszedł do stołu. – Niestety jak zawsze miałeś rację. Ledwie zdołałem opuścić Szambowisko kiedy przybyło z wizytą kilku nieproszonych gości. Zabili moich strażników i przekopali całą bibliotekę – lud w głosie zmieszał się z bólem po stracie ludzi, którzy mu ufali. A on zawiódł to zaufanie. Nie pierwszy a i zapewne nie ostatni raz. Wilhelm ciężko westchnął i kontynuował. – Jestem pewien, że nic nie znaleźli. Jednak oczywistym jest, że nie przestaną szukać. To był Srebrny Szlak – wtrącił wyjaśniająco. – Witaj Diego – arcyszpieg Mythen wyciągając rękę do ubranego na czarno człowieka, za którym niczym cień stał białowłosy elf.

– Wilhelmie – Diego mocno uścisnął prawicę Storma. – Mam pewne informacje, które mogą rzucić nowe światło na znane nam już fakty – przywódca Gildii Cienia jak zwykle zaczął bez zbędnych wstępów. Zawsze był rzeczowy i wyrachowany. Czasami aż do bólu. Wilhelm z wyraźna ulgą usiadł na wyścielonym miękką gąbką krześle.

– Jestem ci winien przysługę przyjacielu. Gdyby nie twoje ostrzeżenie to Szlak na pewno by mnie dopadł.

– Gdyby dostali w swoje łapska ciebie to tak jakby dopadli nas wszystkich. Ale mam też jedną dobrą wiadomość – Diego oparł podbródek na splecionych dłoniach. Elf o imieniu Zerathin poruszył się za oparciem krzesła. Czujny i bezwzględny, zawsze towarzyszył przyjacielowi. Wspólnie stworzyli potęgę Gildii Cienia i wspólnie dbali o jej przyszłość. – Wiem ze sprawdzonego źródła, że książę żyje. Nie wiem jednak gdzie obecnie przebywa. Mój informator twierdzi, że Elian został uprowadzony przez Srebrny Szlak – zakończył Diego posyłając Wilhelmowi wymowne spojrzenie.

– Znów ci najemnicy – mrukną arcyszpieg po czym zwilżył usta wybornym tokajem. – Dałbym sobie odciąć zdrową nogę, że za tym wszystkim stoi Feallan. Za wszelką cenę powinniśmy dotrzeć do tego elfa i wydusić z niego prawdę co się za tym wszystkim kryje.

– Nic by to nie dało. Feallan jest tylko narzędziem, które dzierży ktoś na tyle potężny aby rzucić wyzwanie całemu królestwu, a może i wszystkim ludzkim mocarstwom. Musimy odnaleźć tego ktosia i mocno nim potrząsnąć. Kto wie, co z niego wypadnie. Ale zgadzam się z tym, że najlepiej będzie dotrzeć do niego poprzez Feallana – powiedział Koristo odkładając widelec. – Mnie też spotkała dość ciekawa przygoda – arcymag musiał wyczuć zaciekawione spojrzenia pozostałych, ale nie zamierzał wdawać się w szczegóły zasadzki zastawionej przez Garumana. – I jestem całkowicie pewien, że Feallan działa na polecenie jakiegoś potężnego czarnoksiężnika. Myślę, że to ten sam cień, który stał za Dagobertem przed dwudziestoma laty kiedy książę postanowił przejąć stery królestwa. Feallan też był wtedy tylko narzędziem w rękach kogoś potężniejszego. Obawiam się jednak, że tym razem szykuje nam coś dużo bardziej niebezpiecznego.

Wilhelm spojrzał na przywódcę Bractwa Kamienia z powątpiewaniem, ale długo rozważał jego słowa zanim ponownie zabrał głos:

– Wiemy jedno. Nasi przeciwnicy nie obawiają się niczego i nikogo. Dążą do celu bez skrupułów. Zabili Elharda i Zygfryda. Tak, Wielki Mistrz Ardvent Gathar, brat króla a zarazem jedyny pełnoprawny następca tronu Mythen nie żyje – wyjaśnił widząc błysk zaskoczenia w oczach Diega i niespokojne poruszenie Koristo. – Mnie też chcieli się pozbyć. Wiem zbyt wiele. Dzięki Diego, który w porę mnie ostrzegł, nie zdołali jeszcze uwolnić świata od tego ciężaru. Ale jestem pewien, że na jednej próbie się nie skończy. Teraz w najpotężniejszym mocarstwie cywilizowanego świata rządy przejmie następca Zygfryda. Jest to zarazem osoba, która wydała na niego wyrok, Geron van der Lorn. Teraz on i Rada Regencyjna będą decydować o przyszłości Mythen. Wszyscy wiemy co to może oznaczać. Geron w końcu zaspokoi swoje chore ambicje a Rada zyska sojusznika, który nie zawetuje chociażby ich projektów handlowych z Tylerią. Będzie tak się działo dopóki nie odnajdziemy ostatniego, pełnoprawnego następcy tronu. Wiecie kogo mam na myśli, księcia Eliana, jedynego syna Elharda. Mamy więc dwie możliwości – Wilhelm przerwał na chwilę i zwilżył usta tokajem. Był wyborny. Jednak czarne myśli psuły ten wspaniały bukiet. Szara Eminencja Mythen znów podjął zmęczonym głosem. – Po pierwsze książę zostanie zabity lub uwięziony jak najdalej od tronu, na którym mógłby zasiąść. Po wtóre i moim zadaniem najbardziej prawdopodobnym rozwiązaniem jest to, że książę zostanie porwany przez naszych wrogów i wychowany w wierze ich idei. Wtedy będą mieć pełnoprawnego następcę tronu, który będzie tylko marionetką w rękach zwierzchnika Feallana. A przynajmniej ja na ich miejscu tak właśnie bym uczynił. Dochodzi jeszcze kwestia zakonów. Feallan zorganizował na bagnach Thruln Ag’Brohen spotkanie z przywódcami najpotężniejszych kongregacji w krainach. Nie wiem jakich użył argumentów by ich zmusić do przybycia, ale stawili się wszyscy bez wyjątku. Był tam też Geron van der Lorn. Niestety nie wiem co dokładnie zaszło podczas spotkania. Mój człowiek, który zdołał przeniknąć pomiędzy ludzi Feallana i był obecny podczas spotkania, Ulter von Kördengost nigdy stamtąd nie powrócił. Obawiam się, że elf przejrzał go już na samym początku a więc wcześniej przesłane przez Ultera informacje mogą być prowokacją i próbą dezinformacji. No cóż, tego pewnie już nigdy się nie dowiemy. Myślę, że Feallan próbuje zawrzeć z zakonami sojusz, nie wiem tylko jaki miałby mieć w tym cel. Tego wywiedzieć musimy się przede wszystkim. Wojna z Tylerią wisi na bardzo cienkim włosku. Czasu jest coraz mniej a w Mythen i państwach Koalicji zapanował chaos. Nikt nie wie co przyniosą najbliższe dni. Możesz mieć rację Koristo – zakończył z cieniem na twarzy. – To co szykuje nam Feallan może być dużo bardziej niepokojące nawet od powstanie magów sprzed trzystu lat. Mimo, iż wtedy to ty stałeś na ich czele.

– Dlatego postanowiłem zwołać spotkanie Bractwa – odparł arcymag odsuwając talerz i dając znak kucharzowi aby zabrał nakrycie co też ten bezzwłocznie uczynił. Diego nie jadł nic. – Zbyt wiele jest tu niedomówień i naszych nie popartych faktami domysłów. Wiem, że wszyscy w równym stopniu co ja lękacie się o przyszłość krain. Ale pamiętajcie, że życie bez strachu pozbawione jest prawdy. Musimy więc zacząć działać i odnaleźć tę ukrytą prawdę. Przede wszystkim musimy ocalić Eliana i przejrzeć zamiary Feallana. Któryś z przywódców zakonnych powinien wygadać się przed kochanką lub kochankiem – zasugerował znając upodobania Luthera.

– Już nad tym pracuję – stwierdziłł spokojnie Diego popijając wino. – Luther Vylgota-Porseno i Gustaw Markonelli spotkali się potajemnie przed udzieleniem ostatecznej odpowiedzi Feallanowi. Oni dwaj stoją twardo na ziemi, nie są też w ciemię bici i jestem pewien, że niezbyt ufają zapewnieniom elfa. Poza tym jak zwykle próbują zrobić dobry interes. Jestem pewien, że w odpowiednim momencie wycofają się licząc zyski. Jednak jeżeli Feallan się o tym dowie, oczywiści o ile już ich nie przejrzał to może tę dwójkę spotkać jakiś nieprzyjemny wypadek. Nowi, powołani na ich miejsca przywódcy zakonni na pewno nie będą nic kombinować. Nie jestem też pewien Gilborna Białorękiego – widząc zaciekawione spojrzenie Wilhelma wyjaśnił. – Kiedy powrócił ze spotkania na bagnach zabił swego ojca. Obecnie on jest przywódcą wojennym zakonu i najwyższym kapłanem w jednej osobie. Gilborn dzierży teraz w swych rękach władzę jaką przed wiekami posiadali tylko dawni władcy Fiêren. Z tą różnicą, że Białoręki nie jest królem Fiêren. Moim zdaniem jest to początek szaleństwa albo Gliborn z czyjąś pomocą planuje przewrót w królestwie. Oczywiście żeby zostać królem trzeba najpierw pozbyć się obecnego władcy. Zabójstwo księcia Regana jest tylko kwestią czasu. Reszty chyba nie muszę dopowiadać.

– Wiemy do czego dąży ten półgłówek – przytaknął Wilhelm. – Chce powrotu na tron Fiêren, który przed powstaniem magów należał obligatoryjnie do głowy zakonu Ungora Srogiego.

– Jego ojciec zdawał sobie sprawę, że to czyste szaleństwo – wtrącił Koristo. – Znałem go. To był srogi, ale niezwykle prawy człowiek. Pewnie dlatego stracił życie. Nigdy nie pozwoliłby na zdradę przeciwko koronie bo to oznaczałoby przelaniem niewinnej krwi. Tak właśnie upadło starożytne imperium Ungora. Szalony król unurzał krainy w bratniej krwi. Gilborn śni ten sam koszmar. Jeżeli taka jest prawda to musi zostać powstrzymany.

– To właśnie może być odpowiedź – Zerathin po raz pierwszy zabrał głos. – Gilborn piastuje teraz najwyższą władzę w zakonie. Może elf obiecał mu tron? Może tak samo w Mythen przejął władzę Geron? Feallan obsadza najwyższe stanowiska ludźmi, których trzyma na bardzo krótkiej smyczy. Zakony stanowią militarną, ale też ekonomiczną potęgę. Każdy król musi się z nimi liczyć. Jeżeli przywódcy zakonów staną po stronie Feallana to już tylko mały kroczek będzie dzielił go od przejęcia totalitarnej władzy w krainach. Przynajmniej tak to wygląda na pierwszy rzut oka. Przyszła mi jednak do głowy jeszcze jedna myśl. Pamiętacie Isiraiil ankh’Marnt, Marsz ku Wolności z czasów Czwartego Przebudzenia, kiedy to narody elfickie rozpętały wojnę z ludźmi trwającą prawie dwa wieki? Moi pobratymcy rozpoczęli kampanię od wprowadzenia całkowitego chaosu i dezorientacji pośród ludzkich mocarstw. Zabito wszystkich władców a ich następcy rzucili się sobie do gardeł w walce o władzę. Wtedy właśnie uderzyliśmy na osłabione wewnętrznymi konfliktami królestwa i o mały włos ludzka rasa nie została starta z powierzchni ziemi. Feallan jest elfem a my nie wiemy komu służy. Jasna Pani od wieków nie daje o sobie znać a my przecież dobrze znamy jej największe pragnienie. Dlatego narody się podzieliły. Ci z nas, którzy nie chcieli konfliktu z ludźmi powrócili do Irillium Avaln. Pozostali podzielali zdanie Jasnej Pani, że to narody elfickie były pierwsze w NoK‘Riv, i że to do nas należą te ziemie.

W jadalni na długą chwilę zapadło milczenie, które pierwszy przerwał Koristo:

– Rzadko się odzywasz Zerathinie – w głosie arcymaga zabrzmiało nieskrywane uznanie. – Ale kiedy już zabierasz głos to wielcy tego świata mogliby z niego spijać nektar mądrości.

Elf podziękował ukłonem.

– Nie wiemy jednak jaki ma to związek ze zbliżającą się wojną – powiedział zamyślony Wilhelm. – W razie zagrożenia zakony będą musiały stanąć u boku wojsk Koalicji. Jak więc chce je wykorzystać Feallan?

– A może właśnie o to chodzi – mruknął Diego z kamienną twarzą. – Może zakony mają tylko stanąć obok? Może w decydującym momencie zakony… nie staną po niczyjej ze stron. Tyleria i Koalicja wykończą się wzajemnie a wtedy właśnie uderzą zakony. Droga do władzy będzie dla nich stała otworem. I jeżeli Zerathin dobrze odgadł prawdziwe zamiary Feallana to wtedy także i Jasna Pani rozpocznie swój exodus. Ludzie nie będą mieli nawet cienia szansy w tej konfrontacji.

– O bogowie – Wilhelm aż stęknął z wrażenia. – Niech mnie piorun trzaśnie. Jeżeli masz rację to przyszłość rysuje się w bardzo mrocznych kolorach.

– Nawet jeżeli tak będzie i wykluczymy z dywagacji Jasną Panią – Koristo jednak nie do końca był przekonany. – To same zakony nie dysponują aż tak wielką potęgą aby poradzić sobie z wojskami Koalicji czy też Tylerii. To za mało by powalić na kolana takiego kolosa jak wschodnie imperium. Tym bardziej, że wojskami Tylerii dowodzi najznamienitszy strateg od czasów Ardvena Gathara. K’han dopnie swego. Stworzył potęgę, której nikt się nie oprze.

– A pamiętasz co przeważyło o klęsce Dagoberta? – zapytał z lodem w głosie Wilhelm. On już był pewien, że słuszność jest po stronie Zerathina.

– Elfy – głos Koristo tym razem nie wyrażał zwątpienia. Starzec pokiwał ze znużeniem głową i oparł brodę na kikucie lewej ręki. – Brzmi nieprawdopodobnie. A jednak wszystkie nitki prowadzą do tego samego kłębka. Jasna Pani pomoże zakonom w walce a później rozprawi się ze swoimi sprzymierzeńcami.

– Poczekajmy na Flad’Naga – wtrącił spokojnie Diego. – On będzie wiedział więcej o zamiarach K’hana i Tylerii. Ma też przychylnych słuchaczy wśród elfów. Jeżeli potwierdzi nasze przypuszczenia będziemy musieli bardzo szybko działać. W przeciwnym razie nic już nie będzie takie jak kiedyś – skwitował zimno przywódca Gildii Cienia.

W jadalni zapadło ponure milczenie. Wilhelm całkowicie stracił apetyt. To co miał im do powiedzenia arcymag z Tylerii, Flad’Nag, mogło zaważyć nie tylko na ich przyszłości, ale i na przyszłości całej ludzkiej rasy. Musieli czekać a czas był teraz dla nich największym wrogiem. Nagle północna ściana komnaty uwypukliła się, zawibrowała i zarysował się na niej srebrzysty owal, w którym pojawiła się wysoka na dziesięć stóp twarz o lekko skośnych oczach i okalających ją długich, srebrnych włosach. Dumne spojrzenie i niewielki diadem z jarzącym się rubinem przydawały przybyszowi majestat książkowych czarnoksiężników.

– W końcu jesteś, Flad’Nag – jako pierwszy odezwał się niewidomy przywódca Bractwa Kamienia. – Doszliśmy właśnie do pewnych konkluzji, które mogą okazać się straszliwą w następstwach rzeczywistością. Interesuje nas twoja wiedza o zamysłach K’hana i elfów.

– Witam, panowie. Najpierw przyjmijcie wyrazy ubolewania w związku ze śmiercią Elharda i jego brata Zygfryda. To była bezmyślna i okrutna zbrodnia. Cieszę się Wilhelmie, że widzę cię pośród żywych – rzekło bezbarwnym tonem oblicze tyleryjskiego arcymaga. – Jeżeli masz Koristo na myśli ukryty aspekt pod postacią elfickich narodów to w rzeczy samej ja także wysnułem podobne wnioski. Oczywiście zaraz postanowiłem je zweryfikować i poprzeć dowodami. Mam kilkoro dłużników w bezpośrednim otoczeniu Visaril’Llaien. Okazało się, że nasi elficcy bracia i siostry rozmieścili swoje oddziały w puszczy Styllen i na pograniczu bagien Thruln Ag’Brohen. Szykuje się coś dużo większego niż wcześniej przewidywaliśmy. Do tego w Inoren de’Sellar powietrze aż stężało od pradawnej magii. A co najgorsze Aroth’Dor znów ożyło. Chyba nie muszę wam tłumaczyć co oznacza to ostatnie.

– Ktoś zainicjował Rytuał Przywołania – szepnął Koristo z niedowierzaniem kiwając głową. – Ale to przecież niemożliwe. Latarnik zapewnił nas, iż Sacrowie nie zdobyli Łez Życia. Poszukiwacze Balaiaretha jeszcze się nie przebudzili a strażnicy Kamieni wciąż pilnują swych tajemnic.

– Obawiam się, że nawet sama Jasna Pani może nie znać prawdziwego źródła mocy Ołtarza Pożogi – ponury ton Flad’Naga sprawił, że Wilhelma przeszedł zimny dreszcz.

– Co masz na myśli? – zapytał Storm. – Kto i w jakim celu mógłby wprowadzać w błąd samą Visaril’Llaien?

Diego i Zerathin z uwagą wpatrywali się w kamienne oblicze czarnoksiężnika.

– Prawdziwa natura rytuału nie jest znana nawet Jasnej Pani – rozpoczął wyjaśnienia Flad’Nag. – Kiedyś użyto go wraz z Kryształami Czasu do uwięzienia Algiriona Tas an’Dara. Jednak wtedy nie wszystko zakończyło się tak jak należy. W rytuale brało udział sześciu potężnych czarowników. Pryzmatem mocy była sama Visaril’Llaien a wiecie jak mocne uczucie łączyło ją z Algirionem. Już po wszystkim pozostało przy życiu tylko czterech. Do tego jedna z tych osób mimo, iż wciąż kroczy wśród śmiertelników, nie jest już żywą istotą. Pandanor zdołał posiąść część mocy Algiriona. Niestety wiedza ta pochłonęła go i wtrąciła w otchłań chaosu. Rytuał Przywołania zwróciła także uwagę Balaiaretha. Pan Ciemności wskrzesił Pandanora i obdarzył go swym czarnym pocałunkiem…

– To niemożliwe! – przerwał mu Koristo. – Przecież wtedy stałby się Kahangtahorem, istotą powstałą ze światła i z mroku. A do tego musiałby zdobyć Księgę Wieczności, która jest w naszym posiadaniu.

– Arilla ją odnalazła – wyjaśnił drżącym głosem Storm. – I ukryła w bezpiecznym miejscu. Księga zostanie wkrótce zniszczona zgodnie z życzeniem Koristo.

– Wiem gdzie znajduje się księga – powiedział przywódca Bractwa Kamienia i wyciągnął z rękawa szaty kawałek skóry. – Dostałem to od Dargotha po tym jak doręczył siostrze twój list.

– Sporo wiecie o tym rytuale. Może więc oświecicie i mnie co do tego kim byli pozostali z ocalałych magów – zaproponował spokojnym tonem Diego. – Bo jak rozumiem Jasna Pani i ten Pandanor wciąż cieszą się dobrym zdrowiem.

Kamienne oblicze Flad’Naga zwróciło się w stronę przywódcy złodziejskiej gildii.

– Z krainy, którą mógłbym nazwać domem gdyby jej władcy się mnie nie wyrzekli pochodzą pewne kwiaty zwane Issirr. Mają one właściwości magiczne, ale najbardziej zaskakująca jest ich natura. Mianowicie potrafią one po wydzielanym zapachu rozpoznać wroga. Wyczuwają jego strach, emocje i podniecenie wywołane wydzielaną przez gruczoły adrenaliną. Wtedy ich pyłek staje się śmiercionośną trucizną, która wnika przez drogi oddechowe i pory skóry do ciała. Powoduje degradację białek w organizmie. Jednak gdy roślina rozpozna przyjaciela wydziela najpiękniejszy zapach jaki w życiu dany mi było zakosztować. Mam wspaniały ogród a w nim pięć odmian Issirr. Jednak raz zdarzyło się, że kwiaty pomylił mój zapach. Tylko dlatego teraz z wami rozmawiam, ponieważ zdołałem przewidzieć taką okoliczność. Staram się nie pozostawiać nic przypadkowi, taką już mam naturę. Jak widzisz drogi przyjacielu, ludzka zdolność pojmowania czasami wykracza poza zwyczajny racjonalizm. Każdy z nas błądzi, ale mądrzy ludzie nie starają się usuwać skutków błędnych decyzji tylko ich przyczynę.

– Wyraziłeś się niezwykle obrazowo czarnoksiężniku – stwierdził Diego bawiąc się srebrnym sztyletem z jadeitem w gałce głowicy, w którym wyrzeźbiono oblicze tygrysa. Nawet Zerathin nie zauważył kiedy przyjaciel wyciągnął ostrze. – Ja także kroczę przez życie krętymi ścieżkami, ale zawsze staram się brać odpowiedzialność za swoje czyny. Szczególnie kiedy pragmatyzm tych decyzji może zaważyć na mojej przyszłości. Proszę jednak abyś kontynuował.

– A więc jak już wspomniałem Pandanor jest oddanym sługą Balaiaretha – głos Flad’Naga lekko zawibrował jakby arcymag znajdował się w olbrzymim pomieszczeniu o bardzo dobrej akustyce. – Wiem Koristo, że ty także dostrzegłeś mroki spowijające pustynie Biaary. Balaiareth wysłał już swoich poszukiwaczy. Pradawni sacrowie przebudzili się i odnaleźli trop. Nie to mnie jednak niepokoi najbardziej. Wyczułem coś dużo bardziej złowrogiego. Słabą jeszcze moc wynurzającą się daleko poza Nefrytowymi Górami. Myślę, że na wschodzie znów budzi się mroczna potęga, o której istnieniu śmiertelnicy już dawno zapomnieli.

– Też tak uważam – pozbawiona oczu twarz Koristo wyglądała jak makabryczna maska. – Trójca wkrótce się przebudzi, ale zanim to nastąpi musimy przygotować się na tę walkę i trywialnie mówiąc posprzątać własne podwórko. Dlatego w najbliższym czasie wyruszę tam gdzie spodziewam się odnaleźć odpowiedź.

Kamienne oblicze tyleryjskiego arcymaga lekko skinęło głową.

– Wybaczcie przyjaciele, ale muszę już was opuścić. Wzywa mnie mój Pan – oblicze Flad’Nag przekornie się wykrzywiło. – A on nie zwykł czekać na swego pokornego sługę.

– A gdzie jest ci tak spieszno czarowniku? – zapytał z błyskiem w oku Diego.

– Wkrótce wyruszę na wojnę – wszyscy zebrani w komnacie po raz pierwszy w życiu ujrzeli uśmiech na twarzy Flad’Naga i był on tak lodowaty, że mógłby zmrozić nawet Wieczny Ogień płonący na wyspie Posągów. – Na wojnę przeciwko Królestwom Koalicji.

– A więc stało się – szepnął Wilhelm lekko kiwając głową. – K’han rozpoczął swój marsz na zachód. W końcu zapłonęło zarzewie wojny, preludium do prawdziwej zamieci, która niedługa pochłonie nas wszystkich.

– Nie dramatyzuj Willi. Po to właśnie Ardven Gathar stworzył Bractwo Kamienia – wtrącił mocnym głosem Koristo. Przez twarz ślepca przemknął złowrogi cień. – To dopiero początek rozgrywki przyjaciele. Nie zapominajcie, że nie przypadkiem się tutaj zebraliśmy. Wkrótce przedstawię wam moją wizję tej wojny.

Oblicze Flad’Naga zniknęło równie nieoczekiwanie jak się pojawiło. W komnacie pozostał tylko słodkawy zapach kwiatu Issirr.

– Jak myślicie, czy Latarnik rzeczywiści odkrył jakieś nowe atuty, która mogą nam pomóc w konfrontacji z Visaril’Llaien? – zapytał Wilhelm wciąż wpatrując się w ścianę, na której wcześniej zmaterializowała się twarz Flad’Naga.

– Ten stary cap nigdy nie rzuca słów na wiatr – mruknął Diego. – I moim zdaniem, jak zwykle chowa coś w zanadrzu. Musimy poczekać na te nowiny.

– Czas jest zbyt cenny aby marnotrawić go na powtarzanie tych samych słów – poparł swego przyjaciela Zerathin.

Koristo bez słowa pożegnania wstał od stołu i skierował się ku swoim komnatom. Pozostali członkowie Bractwa Kamienia poszli za jego przykładem. Jednak czarne myśli mąciły ich spokój. Musieli czekać w niepewności na to co przyniesie jutro. Ta bezradność najbardziej przytłoczyła Wilhelma Storma. Arcyszpieg Mythen wraz ze śmiercią Elharda i nieuchronnym upadkiem królestwa utracił wszystko co stanowiło dla niego jakąkolwiek wartość. Przestał wierzyć w misję Bractwa, poczuł się niepotrzebny i odrzucony. Był już bardzo zmęczony życiem w cieniu wielkich ludzi. Czuł też dziwny niepokój, który paraliżował myśli. Zrezygnowany powlókł się do swojej komnaty i zapadł w niespokojny sen skazańca oczekującego na wyrok.

 

***

 

Mgła spowijająca Górę Przymierza powoli opadała rozwiewana przez chłodny wiatr, który czule gładził Wyżynę Traw. Wiecznie skuty lodem i otulony kopułą śniegu wierzchołek góry rozbłysnął w porannym słońcu niczym grot włóczni. Górska kozica zwinnie przeskoczyła ze skalnej grani na niewielką półkę, na której rosły szare krzewy pokłótnika. Był to jej przysmak. Radośnie zabeczała i zaczęła obskubywać cienkie łodygi z soczystych liści. Kozica nie mogła wiedzieć, że roślina wyrosła w miejscu gdzie przed dwoma tysiącami lat dumnie wznosiła się potężna cytadela poświęcona złowrogiej Trójcy. Kiedy skończyła przeżuwać włókniste liście zwróciła pysk ku wschodowi. Kozica łapczywie wciągnęła suche powietrze znad wyżyny i spojrzała zaciekawiona w dół na te dziwne budowle dwunożnych istot. Aliow, miasto wzniesione na pięciu wzgórzach obudziło się z krótkiego snu. Stolica Tylerii była potężną twierdzą, okalaną czterema pierścieniami obronnych murów poszarpanymi strzelistymi wieżami. Do miasta prowadziły cztery, wiecznie zatłoczone bramy. Każda z innej strony świata. Każda też strzeżona dzień i noc, zastawiona rogatką z żołnierzami i z barakiem mytnika. Widoczne stąd malutkie, ludzkie sylwetki przypominały mrówki uwijające się w blasku wschodzącego słońca. Dolny i środkowy kasztel opasane były dodatkowymi murami z beczkowatymi barbakanami i wieżami strażniczymi. Prowadziła przez nie tylko jedna brama, z prawie zawsze opuszczoną kratą. Dopiero tędy można było dostać się do położonego na najwyższym wzgórzu i królującego ponad miastem górnego zamku, który w całości zbudowany był z granitowych bloków. W przekonaniu projektujących cytadelę architektów zdawała się być niemożliwa do zdobycia. Opasująca twierdzę kamienna palisada mierzyła ponad pięćdziesiąt stóp a wyrastające z niej wieże, bardziej przypominały szpony drapieżnego ptaka niźli twór ludzkich rąk. W palisadzie nie było bramy ani też żadnego innego konwencjonalnego przejścia. Do stołpu można było dostać się tylko poprzez magiczny portal usytuowany w zachodniej części murów. Straż miejska liczyła dwadzieścia tysięcy elitarnych żołnierzy wywodzących się z tyleryjskich Szwadronów Śmierci. Byli to zaprawieni w bojach żołnierze, którzy za imperatora Nordona i K’hana gotowi byli bez zastanowienia oddać życie. Nie obowiązywał ich żaden kodeks honorowy dzięki czemu byli dużo skuteczniejsi w likwidowaniu wrogów cesarstwa. Jednak do samego pałacu nawet oni nie mieli dostępu. Tutaj nad bezpieczeństwem cesarza i jego córki Vinnony czuwała przyboczna gwardia K’hana – Mieczowcy Krzyża. Wszyscy oni nosili białe szaty i złote napierśniki. Uzbrojeni byli w zakrzywione miecze i długie noże nazywane rozpruwaczami. Jednak najstraszliwszą bronią używaną przez Mieczowców były długie halabardy o liściastym ostrzu. Było ich pięciuset, pieczołowicie wyselekcjonowanych, pierwszych spośród najlepszych wojowników królestwa, którzy na skinienie K’hana nie cofnęli by się przed niczym. Mało kto wiedział o tym, że wszyscy Mieczowcy poddani zostali specjalnej magicznej kuracji, dzięki czemu zostały wyostrzone ich zmysły percepcji, zwiększona siła, szybkość i zręczność. Wszystko to jednak kosztem przyspieszonego metabolizmu. Starzeli się oni szybciej niż zwyczajni ludzie, ale nie był to zbyt duży problem gdyż żaden z Mieczowców nie dożywał późnej starości. W pałacu prócz komnat króla i jego córki znajdowały się także pokoje K’hana i jego doradcy a zarazem najpotężniejszego cesarskiego arcymaga – Flad’Naga. Tyleria była jedynym mocarstwem cywilizowanego świata, w którym nie zakazano praktyk magicznych. Cesarstwo stało się azylem dla uciekinierów z państw Koalicji, gdzie po powstaniu magów z Argon zabroniono pod karą śmierci używania mocy magicznych.

Na przestronnym balkonie zwisającym z zachodniego skrzydła pałacu, oparty o przepięknie rzeźbioną balustradę stał postawny mężczyzna cały przybrany w czerń. Jego sylwetka odcinała się na tle zamkowych murów niczym nie pasujący do tej galerii posąg pradawnego herosa. Szlachetne rysy twarzy i orli nos zdradzały zacne pochodzenie natomiast liczne zmarszczki i bruzdy, a także długie, czarne włosy poprzetykane srebrnymi nićmi, zdradzały słuszny już wiek. Od mężczyzny emanowała niewzruszona siła i władczość charakteru. W czarnych oczach igrały inteligentne ogniki. Były to oczy smutne choć wciąż palił się w nich młodzieńczy żar. K’han z uporem wpatrywał się w siną linię zachodniego horyzontu jakby próbował dojrzeć tam to co utracił wraz ze śmiercią Dagoberta, najstarszego brata Elharda Mytheńskiego. Fala wspomnień boleśnie wykrzywiła mu usta. Pobrużdżone czoło przecięła pozioma zmarszczka gniewu. Ile musiał przeżyć upokorzeń aby zachować życie. Zdradzili go wszyscy nawet ten, który zasiał w młodym sercu ziarno nienawiści do własnego ojca. I jeszcze ten Pandanor… W końcu zdołał posiąść tajemnicę jego istnienia, poznał mroczną prawdę, którą czarnoksiężnik tak skrzętnie skrywał przed światem. A teraz nadchodził czas zemsty. K’han wiedział też, że to Pandanor wydał wyrok na Elharda, jedynego prawego człowieka w tym brudnym królestwie. On i Zygfryd byli jego największymi wrogami. Ale byli też jego jedynymi braćmi. Ulepieni z tej samej gliny, złączeni tą samą krwią, utwardzeni tą samą wiarą. Obaj już nie żyli i to za sprawą ich wspólnego wroga, który teraz znów zawarł przymierze z Dagobertem. K’han wiedział, że i tym razem czarnoksiężnik chce go tylko wykorzystać aby zrealizować własne plugawe cele. Przyjął jednak na pozór hojną propozycję, którą przedstawił mu Feallan. Zawsze uważał, że wrogów należało trzymać bliżej niźli przyjaciół. Znał tego elfa jeszcze z czasów rebelii i Wojny Trzech Braci. Tak, oprócz niego tylko Feallan wierzył wtedy w zwycięstwo. I także on został zdradzony przez Pandanora. Jednak z sobie tylko znanych pobudek nadal mu służył. K’han odgarnął włosy i z namaszczeniem przeczesał je palcami. Kiedy uciekał przed własnym ojcem i braćmi wpadł w zasadzkę zastawioną przez przyboczną straż króla. Niedobitki wiernych mu żołnierzy zginęły do końca broniąc życia zbuntowanego księcia. Wtedy naprzeciw Dagoberta stanął dowódca straży, Zachariasz Okk. Dagobert uchodził za najlepszego szermierza w królestwie, ale mało kto wiedział o tym, że wszystkiego nauczył go właśnie Zachariasz. Dowódca straży był także jego jedynym przyjacielem i powiernikiem najskrytszych myśli. Jednak Dagobert nie zaproponował mu walki u swego boku, wiedział, że przywódca Straży Królewskiej i Miecznik króla, nigdy nie złamie złożonej przysięgi. I za to go najbardziej szanował. Za wierność i lojalność. Zachariasz wtedy na polanie nie wyciągnął miecza, spojrzał tylko smutno w oczy przyjaciela i odjechał. Buntownik pozostał wolny jednak ta chwila zapadła mu w pamięci na zawsze. A teraz nadchodził czas kiedy zdoła spłacić zaciągnięty długu. Wiedział, że Zachariasz został uznany z zdrajcę i przeniewiercę, że skazano go na banicję. Były miecznik założył rodzinę i rozpoczął spokojne życie na niewielkim gospodarstwie. Będę musiał odnaleźć starego przyjaciela. Teraz jak nigdy potrzebował rozmowy z kimś bliskim. Tym bardziej, że zbliżała się wojna, która miała określić ostateczny wizerunek znanego mu świata. I to on będzie zarzewiem, które przeistoczy się w ognistą burzę. W burzę, która pochłonie krainy Avar al’Aden. Imperator Nordon nie podzielał jego wizji prowadzenia batalii. Był rycerzem starej daty i hołubił nic nieznaczący na polu bitwy honorowy kodeks rycerski. Nie potrafił zaakceptować strategii wojny błyskawicznej i taktyki spalonej ziemi jakie od wielu księżycy wyłuszczał mu K’han. Poza tym cesarz zwlekał z podjęciem ostatecznej decyzji o rozpoczęciu inwazji. Wahał się, a to mogło pozbawić armię odpowiedniego impetu i elementu zaskoczenia. Dlatego imperator musiał odejść. Cesarz od wielu lat chorował na nadciśnienie krwi. Kilkanaście dni temu nadworny lekarz zaczął mu podawać nowy, rewelacyjny lek. Była nim ciemięrzyca biała. Jednak Nordon nie mógł wiedzieć o tym, że nadworny lekarz podawał mu dawki dwukrotnie większe niż dopuszczalna, a medykament w takiej proporcji stawał się śmiertelną trucizną. Przeciętny człowiek umierał po dwunastu dniach. Jednak cesarz miał silny i zdrowy organizm. Zostały mu jeszcze jakieś trzy dni a wszystkie objawy będą wskazywać na rozległy zawał serca. Nadworny lekarz imperatora także zostanie usunięty. Nie będzie żadnych świadków i żadnych dowodów zbrodni. Cesarska córka jest jeszcze zbyt młoda aby mieć jakiekolwiek pojęcie o sprawowaniu rządów. K’han bardzo lubił dwunastoletnią Vinnonę. Dziewczynka nazywała go swoim ukochanym wujkiem. A on musiał zgładzić jej ojca, jej jedyną rodzinę. Była mu bardzo bliska. Tak, była też i jego jedyną rodziną. Wyślę dziewczynę w bezpieczne miejsce a kiedy nadejdzie jej czas zostanie żoną namiestnika wschodniej monarchii. Niestety musiał zadać jej ten ból, stawka była zbyt wysoka aby uczucia dwunastoletniej dziewczyny mogły zaważyć na jego decyzji. Imperator musiał odejść aby K’han mógł zrealizować swój własny plan, zamysł, który narodził się w jego głowie przed ćwierćwieczem. Kiedy zdoła połączyć Tylerię z Mythen żaden człowiek nie stanie mu na drodze do zjednoczenia wszystkich zachodnich mocarstw w jedno potężne imperium. W walce o władzę nie ma miejsca na sentymenty czy też wahanie. Siła i Honor, takie było motto K’hana. Taki też wznosili okrzyk jego żołnierze ruszając do boju. Kiedy Nordon odejdzie, K’han jako Wielki Marszałek Koronny, głównodowodzący wojskami Tylerii, zostanie mianowany Namiestnikiem Imperium. Aż do osiągnięcia pełnoletności przez Vinnonę, czyli do jej szesnastych urodzin sprawował będzie dwa urzędy dające mu nieograniczoną władzę w Tylerii. Powróci do Mythen z mieczem, którym rozbije złote bramy Willsburga. To było jego przeznaczenie, w to wierzył i tak musiało się stać. Nawet gdyby musiał zapłacić za to najwyższą cenę, nie zmieni swego postanowienia. Czuł już prawie zapach mytheńskiej ziemi i chłód kamiennego tronu ojca. K’han na chwilę przymknął oczy aby znów zobaczyć ukochane królestwo paradoksalnie odebrane mu przez… niego samego. Nie chciał, nie mógł czekać aż ojciec sam przekaże mu koronę. Postanowił zedrzeć ją siłą z głowy monarchy. I niewiele brakowało aby mu się to powiodło. Jednak zdrada Pandanora zamieniła zwycięstwo w klęskę. K’han wiedział, że człowiek może zapanować nad każdym bólem, ale wiedział też, że nad takim człowiekiem nie może zapanować nikt prócz śmierci. Wtedy to umarł Dagobert a narodził się K’han. Uciekł z Mythen aby schronić się w znienawidzonym cesarstwie. Szybko doceniono geniusz wojskowy najemnika, znajomość strategii i taktyki. Błyskawicznie awansował. Jego kariera była przykładem dla wielu młodych oficerów kształconych w akademiach wojskowych, nie tylko w Tylerii. Był nikim, uciekinierem i wywołańcem. Udowodnił jednak swoją wartość w boju i został doceniony przez właściwych ludzi. Przed pięcioma laty na mocy decyzji dwunastoosobowej Rady Jedności Narodowej, oligarchii wojskowej sprawującej faktyczną władzę w cesarstwie został mu nadany tytuł Wielkiego Marszałka Koronnego. Tylko imperator Nordon miał większą władzę w cesarstwie. Ale to już niedługo się zmieni. K’han westchnął i z wyraźną niechęcią otworzył oczy. Zimny powiew wiatru miło osmagał bladą twarz. Jeszcze raz omiótł szybkim spojrzeniem coraz jaśniejszy horyzont po czym odwrócił się i zniknął w ciemnych komnatach. Ponad balkonem załopotała flaga Tylerii, czarna puma z uniesionym do ciosu mieczem na białym płótnie.

Kozica nerwowo przestąpiła z nogi na nogę po czym skoczyła na wąski występ skalny i zniknęła pod chropowatym nawisem, z którego wyrastała niewielka limba. Słońce znów rozpoczęło nużącą wędrówkę po nieboskłonie. Chłodny wiatr zatańczył wśród skalnych rozpadlin wyśpiewując smutną melodię. Góra Przymierza rzuciła złowrogi cień na Aliow, miasto wzniesione na pięciu wzgórzach, miasto, którego mury skrywały tajemnicę starszą niźli znany ludziom świat. Tajemnicę, która miała już wkrótce na zawsze odmienić oblicze ziemi…

 

*

 

– Teraz panowie i panie – K’han stał nisko pochylony nad wielką mapą rozłożoną na okrągłym stole w sali narad znajdującej się w śródzamczu. Otaczało go dwunastu najwyższych rangą dygnitarzy królestwa, wszyscy należeli do Rady Jedności Narodowej. – Przedstawię wam szczegółowy plan naszego marszu na zachód, który w całości został zaakceptowany przez miłościwie nam panującego imperatora Nordona – K’han zakreślił wskaźnikiem wykonanym z mahoniowego drewna kółko nad obszarem oznaczonym czerwoną farbą. – Strefa Demarkacyjna. Zajmiemy ją w dwóch etapach. Armia Sokół rozstawiona na całej długości granicy, uderzy wszystkimi siłami kierując się w stronę zachodniej części strefy a flota admirała Edmunda Wetharda zajmie port Usan na północy. Dzięki temu będziemy mogli stworzyć zaplecze logistyczne w bezpośredniej bliskości wrogich wojsk. W Usan dokonane zostaną wszystkie konieczne naprawy i armada popłynie wzdłuż północnych wybrzeży Mythen, zablokuje też porty wysp Borgold aby odciąć zakon Siltana od kontynentu. Sadynia ma pozostać nienaruszona. Zawarliśmy z Miastem na Wyspach bardzo intratny sojusz poparty przez jego mieszkańców kontrybucją w wysokości pięciu milionów suverów. Nie możemy zapominać o tym, że po wojnie handel rozkwitnie na nowo. A więc bezmyślne niszczenie największego ośrodka targowego w krainach nie leży w naszym interesie. Prawda admirale? – zapytał K’han z zimnym tonem w głosie.

– Tak, Wasza Miłość – Edmunt Wethard, wysoki szatyn z twarzą okalaną siwiejącą już brodą skinął głową. – Wszyscy moi dowódcy otrzymają odpowiednie rozkazy. Każdy kto się do nich nie zastosuje zapłaci głową.

– Tak też i będzie admirale – K’han ponownie pochylił się nad mapą. – Armia Sokół po dotarciu do granicy z Mythen przygotuje zaplecze. Będzie też stanowiła zabezpieczenie naszych odwodów na wypadek uderzenia Księstw Lachwackich w co mocno wątpię, ale nie należy wykluczać takiej ewentualności. Armia Orzeł, ruszy za armią Sokół i przekroczy granice Mythen od północnego-zachodu i rozpocznie marsz ku Willsburgowi. Zajmiecie Vordeburg marszałku Kiteyl – K’han zwrócił się do niskiego, łysego mężczyzny w szarym stroju podróżnym, który w skupieniu zmarszczył czoło. – Waszym celem jest odcięcie wojsk Mythen od wybrzeża Morza Kłów. Opanujesz wszystkie groble na rzece Sun a w szczególności Virrstadt. Zajmiecie wioski rybackie i zabezpieczycie zapasy żywności dla wojska. Spichlerze mają być nasze – w głosie K’hana zabrzmiała nuta bezwzględności mówiąca o tym, że marszałek odpowiada za to własnym życiem. – Wszystkie morskie środki transportu, wszystkie jednostki pływające mają zostać zniszczone. Prócz łodzi rybackich. Połowy mają trwać nieprzerwanie. Ludność cywilna ma być posłuszna. Kilka egzekucji powinno ich przekonać do współpracy. Tylko bez masowych rzezi. Chcemy żeby się nas bali a nie żeby nas znienawidzili. Od tego momentu będzie obowiązywać tyleryjskie prawo. Zatrzymasz marsz swojej armii dziesięć mil od Willsburga. Twoim zadaniem jest utrzymać zdobyte przyczółki.

– Będzie jak rzeczesz, Wasza Miłość – odparł Kiteyl i jeszcze bardziej spochmurniał.

– Teraz Szare Płaszcze – tu K’han zmierzył wzrokiem szczupłą, dość ładną brunetkę w czarnych skórzanych spodniach wciągniętych w wysokie buty do konnej jazdy i czarnym opinającym jej powabne kształty kubraku. Przy pasie kobiety wisiał rapier z gardą zdobioną masą perłową i bursztynami. Można by powiedzieć, że jest piękna gdyby nie czarna opaska zakrywające prawe oko. – Twoi ludzie hrabino Kossel, to wytrawni zwiadowcy i najlepsi przepatrywacze w krainach. Przeczeszecie całe zachodnie Mythen aż do Gothard, Parenburga i Ihln. Chcę wiedzieć wszystko o ruchach wojsk nieprzyjaciela w tamtym rejonie. Nie możecie wdawać się w walkę. I radzę nie łamać tego rozkazu – powiedział twardo K’han. Hrabina Marianna Kossel uśmiechnęła się filuternie i mrugnęła zdrowym okiem. Tylko ona z całej dwunastki nie bała się najbardziej bezwzględnego człowieka w cesarstwie. Ale też tylko ona z całej Rady Jedności Narodowej zgłębiała tajniki strategii K’hana w jego sypialni. – Twoi zwiadowcy będą mnie na bieżąco informować o sytuacji na froncie. Jest jeszcze jedna sprawa – tu K’han na chwilę zawiesił głos i powiódł uważnym spojrzeniem po otaczających go twarzach. – Wiem, że może się to wam nie spodobać, ba nawet wydać się haniebne i niegodne, ale Szare Płaszcze otrzymają rozkaz likwidowania wrogich oficerów. Od stopnia setnika w górę – przez męską część Rady przeszedł lekki szmer, który natychmiast ucichł pod zimnym spojrzeniem K’hana. – Musimy być bezwzględni jeżeli chcemy wygrać tę batalię. Pozbawienie przeciwników pionu dowodzenia wprowadzi w szeregi wroga zamieszanie i chaos. Oddziały pozbawione przywództwa będą jak bezwolne kukły. Wiem, że jest to niezgodne z kodeksem rycerskim, etyką szlachecką i konwencją Parveńską, ale taki jest mój rozkaz i wszelką odpowiedzialność poniosę osobiście. Czy to jest jasne?

Wszystkie głowy skłoniły się w pokłonie.

– Cieszę się, że osiągnęliśmy konsensus w tej sprawie – rzekł jeszcze chłodniej K’han i znów uderzył wskaźnikiem w mapę. – Armia Południe, Armia Wschód i Armia Kieł – kij wytyczył kilka nierównych linii. – Zapamiętajcie kierunki uderzenia. Armia Południe, Badendorf, Gothard i Verdein. Armia Wschód pomaszeruje południowym krańcem moczarów Thruln Ag’Brohen, Parenburg, Zurensdorf, Jöhl. Armia Kieł ruszy z Sevin. Po przekroczeniu granicy Mythen na przełęczy Troli zajmiecie Ihln, Kanburg i Ugat. Wszystkie miasta, które wymieniłem mają zostać zdobyte z marszu. Jeżeli nie będzie to możliwe dowódcy pozostawią tam wystarczającą siłę oblężniczą aby zmusiła obrońców do poddania się. Głód, strach i zmęczenie przesądzą szalę zwycięstwa. Pozostałe siły kontynuują pochód według wyznaczonych marszrut.

Trzech dowódców bez słowa skinęło głowami.

– Strzelcy Vostaryjscy pod dowództwem barona Mykhana i wicehrabiego Listda – kontynuował K’han wskazując na północny kraniec Marchii Południowej. – Sforsują Góry Szare i będą kierować się na południe ku Kuvt, Iruin i w stronę Menska.  Waszym zadaniem jest gnębić Marchię wojną partyzancką i podjazdową. Ten półgłówek Uve dysponuje tylko rycerstwem i niewielką ilością pospolitego ruszenia. Nie posiada żadnych wojsk najemnych. W lasach i na moczarach będą bezsilni. Wystrzegać się otwartych potyczek bo zetrą was w proch. Musicie całkowicie sparaliżować Marchię Południową. Wkrótce przyjdzie wam w surkus Armia Skorpion i Aliowskie Hufce. Gdy padnie Marchia droga na zachód stanie dla nas otworem – K’han z wyraźnym zadowoleniem uderzył wskaźnikiem w czerwoną kropkę z napisem Willsburg. – Na stolicę Mythen uderzy Armia Świt pod moim dowództwem. Armia Zmierzch zajmie Paraven i zabezpieczy granicę z Fiěren. Ciężka Kawaleria hrabiego Diksa wraz z piechotą Iznirivską będzie czuwać na granicy z Aspenią. W odwodach pozostanie Armia Zachód i Armia Północ. Na południu od Iznir pozostały także lotne oddziały barona Zakreti jako dodatkowe zabezpieczenie przed księstwami Lachwacji. Szczegółowe rozkazy zostaną przekazane wszystkim dowódcom jeszcze dziś przez cesarskich kurierów – K’han podniósł wzrok znad mapy i powiódł beznamiętnym spojrzeniem po zebranych. – Plany, które wam przedstawiłem to tylko ogólny zarys taktyczny, ale na tyle czytelny, żeby nie było wątpliwości co do jego skuteczności. Najważniejsze jest zdecydowanie i szybkość. Musimy zaskoczyć przeciwnika jednocześnie w wielu miejscach. Takiej wojny nie prowadził jeszcze nikt. Całkowicie zaskoczymy i zdezorientujemy Koalicję. Jak już wspomniałem nad koordynacją ruchów wojsk czuwać będą Szare Płaszcze hrabiny Kossel. Jeżeli nie ma pytań to…

Dalsze słowa K’hana przerwał huk otwieranych drzwi. Do sali narad wpadła zapłakana dziewczynka, przed którą wszyscy natychmiast się pokłonili.

Vinnona, księżniczka Tylerii była szczupłą dwunastolatką a jej wielkie zielone oczy szkliły się od łez. Podbiegła do K’hana ze szlochem.

– Mój tatuś nie żyje. Flad’Nag powiedział, że jego serce przestało bić. Dlaczego wuju!? – krzyknęła dziewczynka po czym wstrząsnęły nią dreszcze i osunęła się zemdlona na kamienną posadzkę.

Wśród zebranych na wieść o śmierci imperatora rozszedł się głośny pomruk jednak jedno spojrzenie K’hana sprawiło, że w sali zapanowała martwa cisza.

– Odszedł wielki człowiek, nasz cesarz, nasz ojciec – rzekł donośnie K’han delikatnie podnosząc księżniczkę z posadzki. – Wstrząsająca to wiadomość. Nie możemy jednak pozwolić na to aby jedna śmierć opóźniła inwazję. Imperator Nordon chciał tego bardziej niż my wszyscy. Uczcijmy Jego pamięć ruszając na wroga. Niech Jego ostatnia wola spełni się w naszych czynach. A teraz zostawcie mnie samego.

Wszyscy zebrani doskonale znali prawdziwą przyczynę śmierci imperatora, a jeżeli nie znali to przynajmniej się jej domyślali. Wszyscy też z szacunkiem zrodzonym ze strachu skłonili się K’hanowi. Nikt nie chciał podzielić losu cesarza. Po chwili w komnacie pozostał tylko Wielki Marszałek Koronny z Vinnoną na rękach.

– Wybacz mi – szepnął K’han do nieprzytomnej księżniczki. – Posłać po Flad’Naga – krzyknął do struchlałego pazia. Zanim chłopak zniknął aby wypełnić rozkaz namiestnika w drzwiach pojawił się szczupły mężczyzna w ciemnym stroju. Długi, czarny warkocz sięgał aż do pośladków, a na jego końcu błyszczało pięciocalowe ostrze. K’han z ojcowską delikatnością ułożył księżniczkę na sofie i nie odwracając się zwrócił się do przybysza.

– Wejdź Na’Zirr i zamknij za sobą drzwi – głos namiestnika Tylerii zabrzmiała niczym szczęk oręża.

Przybysz nazwany Na’Zirrem, co w starszej mowie znaczyło Nożownik, posłusznie zamknął okute czerwonym żelazem z Matuk wierzeje. Mężczyzna mierzył prawie sześć stóp wzrostu, był szczupły i poruszał się z gracją pantery. Czarne, lekko skośne oczy zdawały się dostrzegać najdrobniejszy nawet szczegół. Jednak nie to przydawało mu niebezpieczny wygląd. Na’Zirr dosłownie jak i w przenośni obwieszony był nożami. Do szerokiego pasa za plecami umocowane były cztery, przy kostkach, udach i pod pachami zawieszone na specjalnych paskach w czarnych pochwach także tkwiły noże. Wszystkie wyglądały identycznie, wykonane z czarnego metalu z Isen der Bister, o szerokich ostrzach i prostych, obciągniętych jaszczurzą skórą rękojeściach. Były równie niebezpieczne w zwarciu co i na dystans. Nożownik nosił też skórzaną kamizelkę, pod której połami tkwiły mniejsze noże przeznaczone do rzucania. Prawa dłoń Na’Zirra pozbawiona był środkowego palca dzięki czemu schowane w rękawie ostrze mogło w każdej chwili stać się przedłużeniem ręki. Ale o tym mało kto wiedział, a przeważnie dowiadywał się dopiero wtedy gdy dwucalowe ostrze pozbawiało go życia.

– Śpij dziecko – szepnął K’han czule całując Vinnonę w czoło i podniósł się z klęczek. Przeczesał włosy dłonią i usiadł na swoim miejscu przy stole. – Biedne maleństwo. Gdyby znała prawdę…. – przez twarz namiestnika przemknął cień zmęczenia. – Czy kiedyś czegoś żałowałeś, Nożowniku?

– Dnia, w którym uratowałeś mi życie, Nietoperzu – tak zwykle nazywał go Na’Zirr. Nożownik pochodził z dalekiego wschodu, z cesarstwa Nierytu, którego granice rozciągały się aż po brzegi Szkarłatnego Oceanu i po szczyty Gór Krańca Świata. Wierzył, że w każdym człowieku żyje cząstka jakiegoś zwierzęcia. Kiedyś powiedział K’hanowi, że jego karma związana jest z nietoperzem i od tego czasu tak go nazywał. – Zhańbiłeś mnie i moją rodzinę – dodał Na’Zirr stając przed K’hanem.

– To twoja rodzina cię zhańbiła wyrzekając się swego syna po pechowym zamachu na księcia Makograhu – stwierdził K’han wbijając w przybysza nieodgadnione spojrzenie. – Ja cię tylko wykupiłem. Ciebie, twoje umiejętności, twoje posłuszeństwo i twoje życie. I nigdy o tym nie zapominaj! – zakończył dobitnie.

– Będę o tym pamiętał do końca mojego nędznego żywota – odrzekł Nożownik i lekko skłonił się K’hanowi. – W moim kraju człowiek, który nie potrafi umrzeć z honorem jest niegodzien życia jak i śmierci. Błąka się dopóki nie zjedzą go robaki litujące się nad jego losem. Byłem gotów powierzyć swe życie Matce Bogów aby stanąć u boku swych przodków. Nie prosiłem cię o życie ani tym bardziej o dar służenia tobie.

– Jesteś jedyną, żyjącą osobą, która w ten sposób się do mnie zwraca – powiedział K’han. – I chyba za to najbardziej cię lubię, przyjacielu.

– Kiedy rzeka występuje z brzegów tylko głupiec rzuca się w jej odmęty – odparł z powagą i jakby z goryczą w głosie Nożownik. – Ty panie jesteś właśnie taką rzeką, w której nurt wskoczył głupiec zwany Na’Zirrem.

– Obaj jesteśmy na siebie skazani – K’han na chwilę zapatrzył się w ogień buzujący w kominku. – Jesteś niebezpiecznym człowiekiem Nożowniku a ja z wciąż nieznanych mi powodów przyciągam niebezpieczeństwa.

– To nie ludzie są niebezpieczni, Nietoperzu – odparł spokojnie Na’Zirr. – Tylko oręż, który zabija ich wrogów a czasem i przyjaciół.

– Nie, to nie miecz zabija – westchnął K’han kładąc dłonie na blacie stołu. – Tylko ten, który dzierży go w dłoni.

– Ja tam wolę noże – skwitował Na’Zirr i lekko się uśmiechnął. Jeden z kącików ust był  szerszy i poszarpany. Była to pamiątka po uderzeniu stalową, rycerską rękawicą. A tym rycerzem był właśnie K’han. Stało się to w księstwie Makograhu gdzie K’han przebywał z wizytą dyplomatyczną. Był wtedy pułkownikiem gwardii tyleryjskiej. Imperator Nordon wysłał go jako swego przedstawiciela co było wielkim wyróżnieniem dla młodego oficera. Miał w imieniu cesarza zawrzeć sojusz z Najwyższą Radą Trzech Rzek, której to członkowie sprawowali władzę w położonym za wschodnią granicą Tylerii księstwie. Mimo, iż Makograh nie zajmował terytorium większego niż kilkanaście tysięcy akrów to imperium musiało się z nim liczyć. Znajdowały się tam bowiem trzy największe akademie sztuk magicznych jakie jeszcze istniały w krainach Avar al’Aden. W prowincji Jill’Kas, położona na wyspie, pośród odmętów Srebrnego Jeziora wznosiła się dumnie Cytadela Gromu. Na wyżynie Kahifiran znajdowała się Świątynia Wietrznych Wzgórz i najstarsza z nich leżąca na szczycie Słonecznej Góry w stolicy Makograhu – Lizandir, nazwana na cześć pierwszego władcy księstwa, Grodem Regatha. Tam też na audiencji u członków rady K’han dostrzegł szczupłego mężczyznę, który pojawił się nie wiadomo skąd. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować nieznajomy wyrzucił przed siebie ręce i obydwaj strażnicy stojący za plecami przywódcy Rady Trzech Rzek zwalili się ciężko z czarnymi nożami wbitymi w szyję. Zanim przebrzmiał odgłos uderzających o kamienną posadzkę ciał, napastnik był już przy zwierzchniku Wielkiej Rady, Jin ko Senie zwanym też Błękitnym Płomieniem z racji tego, że posługiwał się magią wody. Zabójca nie zdążył jednak podciąć magowi gardła, gdyż K’han zwalił go z nóg uderzeniem zakutej w rękawicę pięści. Pokój pomiędzy Tylerią a księstwem Makograh został zawarty natychmiast po tym wydarzeniu i przypieczętowany wspaniałą ucztą na cześć tyleryjskiego wysłannika. Błękitny Płomień w zamian za uratowane życie oddał na usługi K’hana swego najpotężniejszego maga, Flad’Naga, który był także Wielkim Mistrzem Grodu Regatha i nakazał mu aby służył wiernie swemu nowemu panu. Pozostali członkowie rady w wyrazie wdzięczności ofiarowali się spełnić jedno życzenie swego gościa. W tym właśnie momencie wprowadzono do sali niedoszłego zabójcę aby sam zwierzchnik rady osądził jego winę i orzekł wyrok. I wtedy to K’han wyjawił swoje życzenie. Było nim życie Nożownika. Błękitny Płomień długo się zastanawiał, ale w końcu dość niechętnie przystał na tę dziwną prośbę. Tak oto Na’Zirr został sługą krwi K’hana. Był jego hissari, a Flad’Nag stał się jego jedynym doradcą i częstokroć przedłużeniem ramienia. Z czasem oboje makograhczycy stali się prawdziwymi i jedynymi przyjaciółmi K’hana.

Drzwi do sali narad znów stanęły otworem i do komnaty wszedł wysoki mężczyzna. Ubrany był w proste błękitne szaty. Ze srebrnym łańcuchem zawieszonym na szyi wyglądał niczym zamożny kupiec ze wschodu. Jednak dumne spojrzenie i niewielki diadem z jarzącym się rubinem wyraźnie wskazywały na to kim jest. Arcymag cesarstwa nawet nie spojrzał na Nożownika. Od razu podszedł do nieprzytomnej księżniczki. Przesunął nad czołem dziewczynki dłonią i wyszeptał cicho zaklęcie po czym stanął przed K’hanem.

– Księżniczka ocknie się dopiero o świcie – mimo, iż głos Flad’Naga był cichy i przypominał swym brzmieniem szemrzący strumień przebrzmiewała w nim chłodna wyniosłość. – Musimy działać szybko. Zabójca jest już w pałacu.

Przez czoło K’hana przebiegła pionowa bruzda. Wszyscy, którzy choć trochę go znali wiedzieli, że jest to zapowiedź nadciągającej burzy.

– Cholerni tchórze! – temperatura głosu namiestnika była niczym w porównaniu z lodem spojrzenia. – Zbyt długo pobłażałem tym zdrajcom. Ci nawiedzeni masoni już za długo brużdżą za moimi plecami. Kiedy tylko rozgromię wrogów przypomnę im kto jest prawdziwym władcą Tylerii. Ale masz rację, magu. Księżniczka musi opuścić Aliow i to jak najszybciej. Dlatego posłałem po Nożownika – tu K’han wbił spojrzenie w ciemne oczy Na’Zirra. – Jeszcze dziś w nocy opuścicie miasto. Zabierzesz ze sobą Vinnonę przebraną w chłopięce szaty. Udacie się do Wistarii. Wiesz gdzie to jest?

– To w Dolinie Ziravell – odparł spokojnie Nożownik. Mimo, iż wiedział, że podróż ku Ziemiom Zielonych Ludzi była równoznaczna z nadzianiem się na własny nóż nic więcej nie powiedział. Żył tylko po to aby służyć. Nic więcej się dla niego nie liczyło.

– Skierujesz się w stronę Pierwszych Szczytów. Odnajdziesz tam twierdzę Pasikonika gdzie będzie na was czekał przyjaciel. Nazywa się Strach i zrobisz wszystko czego zażąda. Nic więcej nie musisz wiedzieć. Jeżeli księżniczce przydarzy się coś złego to nie masz tu już po co wracać. Chyba, że po śmierć – dodał K’han z wyrokiem w głosie. – Konie i ubrania czekają w stajniach. Nie zawiedź mnie, Nożowniku.

– Żyję aby służyć, Nietoperzu – odparł Na’Zirr i lekko się skłonił. Uniósł pogrążoną we śnie księżniczkę i skierował się ku drzwiom. Jednak głos K’hana zatrzymał go w progu.

– Nożowniku, od tej chwili jesteś hissari Vinnony.

Na’Zirr zamarł w bezruchu i powoli się odwrócił. Wyglądał tak jakby ktoś uderzył go w twarz.

– Nie możesz…

– Mogę, Nożowniku – przerwał mu ostro K’han. – A teraz odejdź. I pamiętaj, że odtąd życie księżniczki i twoje to jedno.

Na’Zirr bez słowa opuścił komnatę.

– Skąd wiesz, że zabójca jest tutaj? – zapytał K’han z niepokojem wpatrując się w zasnute mrokiem nocy okno.

– Bo sam go wynająłem – odrzekł spokojnie Flad’Nag.

K’han wstał i podszedł do wysokiego na osiem stóp okna balkonowego.

– Dostał ode mnie plany zamku i zwój z zaklęciem, dzięki któremu teleportuje się do sekretnych komnat cesarza – kontynuował czarodziej krzyżując ręce na piersiach. – Jednak komnata, do której trafi myśląc, że znajdzie tam księżniczkę trochę go rozczaruje. Czeka tam na niego dziesięciu twoich krzyżaków. Dziś w nocy przekażę moim mocodawcom nowinę o udanym sfinalizowaniu kontraktu na księżniczkę. A jutro oficjalnie ogłosimy, że księżniczka zaniemogła gdy dowiedziała się o śmierci ojca. Ogłosimy też, że wysłaliśmy ją do gorących źródeł w Kasterto aby odzyskała nadwątlone zdrowie. Udało mi się znaleźć dziewczynkę dość do niej podobną. Trochę dopomogłem magią i wyszła siostra bliźniaczka naszej małej Vinnony. Z tą tylko różnicą, że jej upośledzenie umysłowe nie jest fikcją. Wszyscy poddani będą przekonani, że księżniczka straciła rozum a moi pracodawcy pomyślą, że to sprytny kamuflaż mający zatuszować śmierć dziewczyny. Tylko my dwaj i Nożownik będziemy znać prawdę. Rada Pięciu poczeka aż wyruszymy na zachód. Dopiero wtedy jawnie uderzą. Będą chcieli podburzyć lud przeciwko nowemu namiestnikowi. Być może domyślają się prawdziwej przyczyny śmierci Nordona. W końcu konstabl rady, Oren jest jego kuzynem. I to właśnie on w świetle prawa będzie jedynym pretendentem do tronu. Oczywiście jeżeli namiestnik wyrazi na to zgodę. Jednak nawet członkowie Rady Pięciu zdają sobie sprawę z tego, że są bezsilni dopóki wojsko jest po naszej stronie.

– Wojskowi są z nami bo się nas boją. Ale wiedzą też, że tylko ja mogę poprowadzić armie do zwycięstwa.

– Strach i zachłanność – wtrącił Flad’Nag. – Tylko to trzyma ich w ryzach.

– I niech tak pozostanie – rzekł K’han krzyżując ręce na piersiach. – Dopóki nie załatwię ważniejszych spraw Vinnona musi dorastać w ukryciu. Najbezpieczniejsza będzie z dala od stolicy i intryg Rady. A później jako król Mythen zaaranżuję sojusz z Tylerią przypieczętowany ślubem z córką Nordona, jedyną pełnoprawną dziedziczką tyleryjskich sukcesji. Wtedy Rada Pięciu będzie jak wąż pozbawiony głowy.

– Tak też się stanie, Imperatorze – przytaknął arcymag, po czym skłonił się i cicho wyszedł z komnaty. K’han został sam pogrążony w zadumie wybiegając myślami ku dalekiej przyszłości. Nawet Flad’Nag nie domyślał się prawdziwych powodów, dla których zamierzał rozpętać bratobójczą wojnę. Ludzkie narody muszą się zjednoczyć, aby przeciwstawić się sile, o której istnieniu już nikt nie pamiętał. Musiał stworzyć jedno spójne i niezłomne mocarstwo, które przeciwstawi cała ludzką potęgę pradawnemu złu. K’han wciągnął w płuca chłodne powietrze i wydało mu się, że poczuł w nim najpiękniejszy zapach na świecie. Zapach mythyeńskich róż…

 

***

 

– Zwą mnie… Ugh, Długi Jamy – czknął grubawy kurdupel przystrajając czerwoną od picia twarz szerokim uśmiechem. Na krzywych, żółtych zębach znać było jeszcze kawałki kaszy z mięsem. – I jeżeli dobrze zapłacicie to dam się dla was posiekać.

– Długi powiadasz – Worst pokiwał głową z kpiącym uśmieszkiem na twarzy. – A dlaczegóż to chciałbyś dać się za nas posiekać? My potrzebujemy takich, którzy właśnie posiekać się nie dadzą.

– Jak to zwał, tak to zwał – odparł Długi Jamy spluwając pod ławę, za którą siedział Blois i spisywał nowoprzyjętych najemników. – Za sto koron mogę nawet dać się nie posiekać. Jak tam sobie chcesz. Mi tam bez różnicy…

– Co ty na to braciszku? – zapytał Worst niby to od niechcenia zbliżając się do Jamego. – Nada się ten Krótki Jimi?

– Długi Jamy – poprawił żółtozębny.

– Oj chyba niezbyt długi – stwierdził Worst szybkim ruchem wyciągając za pasa Jamego krótki i solidnie już wyszczerbiony miecz. – I do tego strasznie zużyty – zakpił rzucając miecz pod nogi Jamego, który zamiast się rozgniewać ryknął śmiechem i opuścił spodnie ukazując wszystkim swoje przyrodzenie. Na dość długą chwilę w karczmie Pod Pęknietym Katafalkiem zapadła cisza. Ktoś upuścił kufel, ktoś inny wylał piwo i złotawy płyn popłynął po drewnianej podłodze leniwie wsiąkając w deski. Nawet oberżyście tak opadła żuchwa, że zaistniała obawa, iż już nie zdoła wrócić do pierwotnego położenia. Konsternację i ciszę przerwał donośny ryk Worsta. Po chwili cała ciżba w karczmie rżała ze śmiechu. Niektórzy z mężczyzn zaczęli z wyraźną zazdrością poklepywać Jamego po plecach. Córka karczmarza Kate, wciąż zapatrzona w przyrodzenie Jamego potknęła się o zydel i wpadła w ramiona jakiegoś draba, który z obleśnym uśmiechem zaczął tarmosić jej piersi. Pięć kobiet w wysokich butach do konnej jazdy, w obcisłych skórzanych spódniczkach bardziej odkrywających niźli zakrywających ich intymne miejsca i w skórzanych kurtkach ledwie opinających jędrne kształty wpatrywało się w Jamego wygłodniałymi spojrzeniami. Wszystkie nosiły przy boku zakrzywione szable, wąskie noże i pejcze zawinięte wokół tali. Ich przywódczyni, Kazetahir, na widok przyrodzenia najemnika niemalże dostała ślinotoku a podpita kapłanka Złocistego Runa wykonała gest mający odgonić złe moce i spadła z ławy pod stół.

– Teraz już wiem dlaczego mówią na ciebie Długi – znów ryknął śmiechem Worst i też klepnął Jamego w ramię. – Z takim dyszlem mógłbyś gasić uliczne latarnie bez drabiny.

– Podpisz tutaj krzyżykiem – wskazał palcem miejsce na długim pergaminie jak zwykle poważny Blois. – I czekaj jutro o świcie przy Starej Bramie. To ta w zachodniej części murów. Wtedy dostaniesz zapłatę – wyjaśnił Blois nurzając pióro w inkauście i podając je Długiemu. Jamy postawił zamaszysty krzyżyk po czym wrócił do swoich towarzyszy, flisaków z Cor’Tun gdzie znów rozbrzmiał gromki śmiech.

– Następny! – ryknął Worst z trudem przekrzykując karczemny harmider.

Już od dwóch dni prowadzili nabór w oberży. Była to już trzecia karczma, w której spisywali chętnych na przystanie do kompanii Bloisa. Wcześniej rekrutowali w Willsburgu i Vardein. Pod Pękniętym Katafalkiem była największą karczmą w dzielnicy kupieckiej Jöhl. Dodatkowo oberża cieszyła się najgorszą sławą w mieści. Blois od razu stwierdził, że będzie to doskonałe miejsce do przeprowadzenia rekrutacji najemników. Poza tym mieli się tu spotkać z Olafem Katerbackiem, ale stary żołnierz jeszcze się nie pojawił. Tymczasem do stołu zbliżyła się Kazetahir i pochyliła się nad blatem ukazując Bloisowi ledwo opięte skórzanym kubrakiem piersi. Złośliwcy powiadali, że nawet nimi potrafiła zabić człowieka.

– Ja i moje dziewczynki pragniemy przyłączyć się do twoich chłopaczków – powiedziała zachęcająco zwilżając usta językiem. – Nasze szable są niezgorsze od ichnich mieczy a mamy jeszcze kilka innych atrybutów – dodała z prowokacyjnym uśmieszkiem.

Dziewczynki siedzące przy stole i popijające piwo prosto z garnca ryknęły śmiechem powłócząc po sali zaczepnymi spojrzeniami. Nie znalazł się jednak żaden śmiałek lub raczej samobójca, który zechciałby poznać te tajemnicze atrybuty. W całych krainach Avar al’Aden dobrze wiedziano co kobiety z Krain Opadających Liści czynią z mężczyznami. Córy Zuriana – same się tak nazwały na cześć Pierwszego Ojca Stworzyciela i zarazem ostatniego mężczyzny, który przewodził tym plemiennym księstwem – używały mężczyzn tylko do kopulacji. Co silniejszym egzemplarzom pozwalały pracować w polu i warsztatach. Pozostałych po obrzędach godowych zabijały na ołtarzu bogini płodności Kader Misir, wierząc, że dzięki temu nienarodzone dzieci posiądą ich siłę. Kiedy kobieta rodziła syna, sprzedawano go łowcom niewolników lub jeżeli był chorowity wrzucano do pieczary z bazyliszkami, z których to właśnie słynęła kraina Opadających Liści. Córy Zuriana były niebezpiecznymi wojowniczkami. Od urodzenia szkolone w zabijaniu, dorównywały, a często i przewyższały mężczyzn w szermierce. Do tego nie znały litości i prawie nigdy nie brały jeńców.

– Nie wiem czy wiesz Kazetahir – wtrącił się Worst kładąc kobiecie dłoń na ramieniu. – Ale będziesz musiała wypełniać wszystkie rozkazy mojego braciszka.

– Uczynię to z najwyższą przyjemnością – odparła wojowniczka strącając dłoń Worsta nawet nań nie spojrzawszy. Wciąż wbijała pałające, zielone oczęta w Bloisa. – A ty jeżeli jeszcze raz mnie tkniesz to stracisz te swoje wszędobylskie łapska, kochanie – warknęła z jadem żmii w głosie.

– Coraz bardziej mi się podobasz maleńka – zaśmiał się Worst i skrzyżował ręce na piersiach. – Jesteś taka nieprzystępna. I do tego pewnie jeszcze jesteś dziewicą…

– I to żelazną – warknęła Kazetahir przykładając mu do krocza pięciocalowy sztylet, który nie wiadomo skąd i kiedy wyciągnęła. – A ty zaraz możesz stracić swój miecz.

– Wystarczy tej błazenady – prychnął Blois przeszywając Worsta gniewnym spojrzeniem. – Dwieście koron dostaniesz teraz. Oczywiście razy pięć. Resztę otrzymacie na miejscu. Spotkamy się dziesięć modlitw przed brzaskiem za Bramą Cieni. To ta na północy.

– Wiem gdzie to jest – odparła z szerokim uśmiechem Kazetahir składając zamaszysty podpis na pergaminie. – Ale dlaczego kazałeś temu pięknemu mężczyźnie czekać przy zachodniej bramie?

– Nie potrzebuję błaznów, którzy myślą nie tą głową co powinni – odrzekł spokojnie Blois.

– Ja i moje dziewczynki będziemy tam na ciebie czekać z utęsknieniem – powiedziała Kazetahir muskając dłonią policzek Bloisa i wprawnie chowając sakiewkę za dekolt.

– W to nie wątpię – mruknął Worst gdy tylko wojowniczka oddaliła się w stronę swoich towarzyszek, ostentacyjnie kręcąc przy tym tyłkiem. Młodszy z braci Nizickich lekko potarł krocze w miejscu gdzie sztylet przeciął cielęcą skórę ineksprymabli.

– Może coś byś w końcu pojął gdyby ta wilczyca odcięła ci kutasa – warknął Blois. – Takich jak ona lepiej nie drażnić. A ja nie mam czasu na burdy i kłopoty z tutejszą strażą. Może wyleciało to z twojego pustego łba, ale mamy nie rzucać się w oczy. Czy ująłem to wystarczająco przystępnie i zrozumiale?

– Wszystko jest jasne jak sierpniowe słońce, braciszku – odparł Worst wykrzywiając usta w drwiącym uśmiechu. – Pracuj, pracuj a garb ci sam wyrośnie. Ale z ciebie żałosny dupek. Korzystaj z życia póki jeszcze je masz braciszku bo nawet nie zdążysz wydać kasy od Willa Kuternogi.

– W przeciwieństwie do ciebie ja inwestuję w przyszłość. Przechlać i przedupczyć forsę każdy może, nawet taki przygłup jak ty – odciął się Blois znów pochylając się nad pergaminem.

Tymczasem podszedł wysoki, szczupły elf z półtoraręcznym mieczem przewieszonym przez plecy. Jasne włosy opadały kaskadami na wąskie ramiona. Ubrany był na szaro i brązowo a ciemny płaszcz, który miał przewieszony przez ramię był prawie wszędzie połatany.

– Jestem Hisavir – odezwał się śpiewnym głosem. – Ale przyjaciele mówią mi Cierń. Jeżeli nie macie nic przeciwko nieludziom to macie mój miecz.

– Cierń z Modrego Lasu – powiedział Blois wbijając uważne spojrzenie w elfa. – Słyszałem, żeś zginął z rąk królewskich żołdaków i to już kilkakrotnie. Oczywiście za każdym razem inną śmiercią.

– Jak widzisz były to tylko czcze przechwałki sługusów naszego zacnego choć niestety nieżyjącego już króla – odparł Hisavir podpisując się na pergaminie i zwinnie łapiąc w locie rzuconą sakiewkę. – Bardzo jestem przywiązany do życia a ono do mnie. I dobrze mi z tym. Wiem, północna brama – wtrącił nim Blois zdążył otworzyć usta i zniknął w tłumie karczemnych gości.

– Jam jest Serafin – zaburczał krępy mężczyzna łysy jak kolano. Długi łuk, który sterczał sponad prawego ramienia prawie wlókł się po ziemi. Ubrany był w ciemny strój myśliwego. Na prawej dłoni nosił wytartą, skórzaną rękawicę bez palców. – Słyszałem, że szukacie chętnych do wyprawy w góry.

– Jeżeli lubisz przygody – powiedział ziewając Wiorst. – To zapraszamy do kompanii.

– Jestem niezgorszym strzelcem i tropicielem – zapewnił skromnie łucznik. – Do tego znam wszystkie szlaki w Mythen i Marchii.

– Jesteś kłusownikiem – stwierdził rzeczowo Blois. – Ale jeżeli nadal masz obie ręce i głowę na karku to chyba się nie przechwalasz. Podpisz tutaj – dodał rzucając sakiewkę. Kiedy kłusownik złożył, o dziwo koślawy, ale imienny podpis powietrze przeciął ostry jak nigerrski miecz głos:

– Witaj, Blois – do stołu podszedł wysoki dryblas o szerokich barach. Przez plecy przewieszony miał ciężki topór o podwójnym ostrzu. Szeroką twarz zdobiła paskudna szrama biegnąca od ucha aż po brodę. – Kopę lat. Nie sądziłem, że jeszcze stąpasz po tym nędznym łez padole.

– Bruno Łomotacz – uśmiechnął się Blois a Worst radośnie uściskał się z przybyszem. – To już z dziesięć lat odkąd opuściłeś Legion Braci. I dobrześ zrobił. Dwa lata później Krwiopusz wrócił z Biaary z mizerną garstką niedobitków. Ledwo co wynieśliśmy skórę. Ale to już dawne, historyczne czasy. Jak widzisz mamy teraz nowe zajęcie, dużo intratniejsze i dużo mniej niebezpieczne. Trzeba już myśleć o emeryturze. Jak tam twoi chłopcy? – zapytał Blois przesuwając wzrok po twarzach drabów, którzy mu towarzyszyli. Było ich sześciu, ale poznał tylko dwóch. Krasnoluda Terbana zwanego też Kamiennogłowym i mężczyznę nazywanego Brzytwą z dwoma szablami na plecach. Pozostali czterej musieli być świeżym nabytkiem Bruna. Mimo, iż nie liczyli sobie więcej niż dwadzieścia lat wyglądali na zaprawionych w walce zakapiorów.

– Jak widzisz musiałem odświeży skład – odparł Łomotacz podając rękę Bloisowi. – Mieliśmy pecha w Jarze Głupców. Siwek, John Zwierz, Szybki Fester, Lutnia i Pan Gadu zostali tam na zawsze zaszlachtowani przez zakute pały z Ardvent Gathar.

– Myślałem, że nikt nie ocalał z masakry w Jarze – powiedział zdziwiony Worst poklepując starego druha po ramieniu. – Musimy chyba uczcić to spotkanie antałkiem albo dwoma.

– Nie mam nic naprzeciw – odparł uśmiechnięty Bruno podpisują pergamin jedną ręką a drugą odbierając sakiewkę. – Powspominamy stare, nie zawsze dobre czasy.

– Idźcie, ja tu jeszcze posiedzę – powiedział Blois maczając pióro w kałamarzu. – Wkrótce powinien zjawić się Olaf z Ionem – dodał wyjaśniającym tonem.

– Nic się nie zmieniłeś Blois – stwierdził Łomotacz kiwając głową. – Ale ty Worst na szczęście też się nie zmieniłeś.

Worst i Bruno wybuchnęli śmiechem i odeszli żywo o czymś rozprawiając. Tymczasem Blois pogrążył się w zadumie popijając lekkie toskańskie wino. Nawet nie zauważył kiedy podeszło do niego dwóch mężczyzn. Wyższy ubrany był w długą, powłóczystą szatę koloru dojrzałych wiśni przewiązaną w pasie czarną szarfą wyszywaną srebrnymi nićmi. Był elfem o zielonych włosach i złocistych oczach. W uszach nosił po kilka kolczyków mieniących się wszystkimi kolorami tęczy. Drugi przybysz był krępym i przysadzistym mężczyzną z sumiastym wąsem i krótko przystrzyżonymi włosami mocno już zresztą przyprószonymi siwizną. Ten ubrany był w znoszone ubranie podróżne i nabijany ćwiekami skórzany kaftan. Przy boku nosił wojskowy miecz o szerokim ostrzu i długi nóż. Wyglądał jak podstarzały żołnierz, który nie jedno już widział i o nie jednym wolałby zapomnieć. To właśnie człowiek wyrwał Bloisa z zadumy.

– Czas ruszyć tyłek, Blois – głos miał dudniący i stanowczy, widać nawykły do wydawania rozkazów. – Bo ci przyrośnie do stołka i głupio będziesz wyglądał. Nie wspominając już o drapaniu się po tejże części ciała.

Wyraźnie uradowany Blois wstał z szerokim uśmiechem na twarzy i wyciągnął dłoń. Przybysz miał mocny uścisk bo najemnik aż syknął z bólu. Elf bez słowa skinął głową.

– Coś długo kazaliście na siebie czekać – powiedział Blois i rzucił pustym kuflem w stronę trzęsącego się ze śmiechu Worsta, który właśnie kończył opowiadać jakiś zbereźny kawał. Słuchający go Bruno aż zachłysnął się piwem a krasnolud spadł z zydla. Worst usłyszał tłuczone szkło i błyskawicznie sięgnął do miecza zawieszonego przy pasie. Widząc jednak, że Blois daje mu znaki pokiwał tylko z rezygnacją głową, wstał ciężko z ławy i ruszył w stronę brata. Bruno Łomotacz i jego chłopcy ciekawie zerkali zza pleców.

– Nie mogłeś Olaf jeszcze trochę poczekać – zagaił z udawanym wyrzutem klepiąc starego żołnierza w ramię. – Opowiadałem właśnie chłopakom jak to pewnego razu poznałem dwie czarnoskóre piękności i…

– Krowa, która głośno ryczy mało mleka daje – przerwał mu pstrokaty elf. – A w to bajdurzenie o łóżkowych podbojach nie uwierzyłby nawet twój koń.

– A co ty tam możesz wiedzieć – zaczął Worst. – Te czarnulki…

– Dokończysz tę zajmującą opowieść w kulbace – zadecydował Olaf. – Musimy znaleźć jakieś ustronniejsze miejsce. Przed wyruszeniem w drogę trzeba by ustalić kilka istotnych kwestii. Wiecie, że nie lubię niedomówień. Widzę, że nawet Łomotacz z Jaru jest z nami. To dobrze, ciężko teraz o dobrych ludzi – skwitował pozdrawiając Bruna skinieniem głowy.

– Zapłać karczmarzowi Worst – rzucił Blois do brata i nie sprawdzając czy ten ma zamiar wykonać polecenie skierował się do wyjścia. Olaf i elf ruszyli za nim.

– Fajne ciuszki, Jon. W ogóle nie rzucają się w oczy. Poza tym wyglądasz w nich jak dojrzała wisienka. Szkoda, że Kazetahir już się zmyła bo ona lubi owoce z pestkami – krzyknął za pstrokatym elfem Worst na co Bruno i jego kompanii ryknęli gromkim śmiechem.

Ion nawet się nie obejrzał. Wyszedł jako ostatni z oberży, ale nim przestąpił próg wykonał dłonią skomplikowany gest i spodnie Worsta opadły na podłogę ukazując wszystkim kalesony wyszywane w czerwone serduszka. Worst zaplątał się w ineksprymable i padł jak długi na deski podłogi a Bruno, jego chłopaki i połowa karczmy zaczęli tarzać się ze śmiechu. Gospoda zahuczała niczym wodospad po wiosennych roztopach i poniosła dźwięczny śmiech biesiadników w noc spowijającą Jöhl zimnym całunem.

 

***

 

Zamyślona Siqurney stała na dziobie Falonoścy, biaarskiej krypy oficjalnie przewożącej bele bawełny i ozdobną biżuterię z czerwonego szkła. Natomiast nieoficjalnie właściciel statku Obarr Kafir, pracujący dla hrabiego Undovira przewoził ładunek najlepszego aspeńskiego wina Mivari i sztaby żelaza z krasnoludzkiej huty w Konchoffen. Wino było podarunkiem od Undovira dla sułtana Al Ismael, Abby Hustina, w zamian za co ten pozwalał pirackim statkom na bezpieczny postój w redzie swego portu. Na żelazo i kruszce szlachetne wysyłane do Biaary państwa Koalicji nałożyły embargo żądając zniesienia niewolnictwa a także wprowadzenia emancypacji kobiet. Więc był to niezwykle rentowny choć dość niebezpieczny proceder. Siqurney wpatrywała się w białe mury Al Ismael i złote kopuły pałacu sułtańskiego nie mogąc wyjść z podziwu na widok wyzierającego z każdego kąta przepychu. Port był przepiękny, z wielką przystanią, w której cumowało kilkadziesiąt okrętów mieniących się wszystkimi barwami tęczy. Nadbrzeże aż wrzało od ludzi. Mimo, iż Al Ismael był jednym z większych portów na północnym wybrzeżu Biaary to nie przytłaczał tak swoim majestatem jak porty z krain Avar al’Aden. Jednak w przeciwieństwie do szarych miast u wybrzeży Aspenii czy też Mythen, Al Ismael był niezwykle miłym dla oka wizerunkiem ludzkiej cywilizacji. I przede wszystkim posiadał kanalizację ściekową więc pierwszym co uderzało w nozdrza nie był odór fekaliów spływających do morza lecz zapach przypraw i owoców, od których aż uginały się portowe stragany. Siqurney jeszcze raz z uwielbieniem wciągnęła powietrze przez co piersi omal nie rozsadziły obcisłego, skórzanego kubraka. Pokaz ten nie obył się jednak bez ofiar. Jeden z marynarzy zapatrzony w kobiece wdzięki wpadł na zwój lin, w który natychmiast się zaplatał. Tylko dzięki natychmiastowej pomocy towarzyszy zdołał się z nich wyswobodzić. Elfka zauważyła całe zajście kątem oka i posłała pechowcowi figlarny uśmiech. Kapitan statku, krzepki biaarczyk z wielką łysiną na głowie mrukną z niezadowolenia pod nosem i złajał nieuważnego marynarza.

– Tfu, kobieta na pokładzie – sarkał ze złością patrząc z niechęcią na odwróconą plecami Siqurney z trudem odrywając wzrok od krągłego tyłeczka. – I jeszcze do tego niewierna. To cud, że bez przeszkód dotarliśmy do portu. Jak tylko dobijemy do przystani to natychmiast złożę w ofierze boskiej Ismeinie koźlaka. Albo lepiej kosz daktyli – poprawił się szybko nie chcąc obrazić swą hojnością skromnej bogini. Jednak to nie łaska bogini mórz przekonała go do wzięcia na pokład elfki, ale pękata sakiewka ze złotem. W końcu był kupcem i wszystko miało dla niego swoją cenę. Nawet przychylność bogów. A w sumie to po co zawracać Ismeinie głowę ofiarami. Przecież jest tak bardzo zapracowaną boginią. Tak, lepiej nie zwracać na siebie jej uwagi. Trochę pocieszony tymi wywodami Obarr poszedł łajać marynarzy zwijających żagle na rufie okrętu.

Kiedy krypa dobiła do przystani i marynarze rzucili cumy Siqurney nie czekając na podstawienie trapu miękko zeskoczyła na kamienne molo. Elfka na pożegnanie posłała kapitanowi kokieteryjny uśmiech po czym zniknęła w tłumie przelewającym się przez port. Z wdziękiem kocicy lawirowała wśród przechodniów, z których większość stanowili ludzie południa, marynarze i kupcy. Wszyscy ubrani byli w długie powłóczyste szaty, lekkie spodnie i koszule lub kamizelki. Przeważały jasne kolory i biel, choć czasami zdarzał się ktoś przyodziany w czerń lub błękit czy też czerwień. Ale tych było niewielu i były to chyba szaty manifestujące sprawowany urząd a nie zwyczajne ubranie. Powoli zagłębiała się w portową dzielnicę, poszukując wzrokiem szyldu oberży Uśmiech Beduina. Kiedy ujrzała pierwszą drewnianą tabliczkę wiszącą nad sklepem, w którym sądząc z zapachu sprzedawano ryby prychnęła ze złością. Napis na nim widniejący nie miał nic wspólnego z językiem używanym na kontynencie. W zasadzie nie miał nic wspólnego z żadnym znanym dziewczynie językiem. Nawet karsnoludzkie glify były bardziej wyrafinowane niż te koślawe piktogramy. Na szczęście dziewczyna przyzwyczajona była do nieoczekiwanych perturbacji a ten kłopot był raczej nieistotną przeciwnością losu. Siqurney z uwagą rozejrzała się po różnobarwnych, strzelistych budynkach. Niestety wszystkie szyldy w zasięgu wzroku pokryte były nieznanym pismem. Otaksowała uważnym spojrzeniem wielobarwny tłum przechodniów. Większość stanowili ludzie południa, marynarze, kupcy, przemytnicy, handlarze niewolników i najemnicy. Zauważyła nawet mężczyznę ze skośnymi oczami z cesarstwa Nierytu. Wszystkie kobiety, które widziała skrywały swe twarze pod przeróżnymi woalami. Wiele z nich rzucało jej ukradkowe spojrzenia, które szybko umykały w innym kierunku kiedy zwracała się w ich stronę. Siqurney lekko zmarszczyła czoło kiedy zobaczyła kilku mężczyzn z pejczami prowadzących tłum dzieci i kobiet skutych kajdanami, i drewnianymi dybami. Niewolnicy. Elfka rzuciła im groźne spojrzenie, ale ci zbyt zajęci byli odganianiem ciekawskiego tłumu od żywego towaru by zwracać na nią uwagę. Siqurney westchnęła z rezygnacją i powoli rozejrzała się wbijając uważne spojrzenie w tłum. Dostrzegła kilku mężczyzn w skórzanych strojach. Ci nie wyglądali na rdzennych mieszkańców Biaary. Miała już zamiar skierować się w ich stronę gdy zauważyła jak jeden z mężczyzn wskazał na drobną kobietę a pozostali pobiegli w jej kierunku natarczywie przepychając się przez tłum. Kobieta dostrzegła napastników zanim zdołali do niej dotrzeć i uczyniła szybki ruch dłonią po czym najzwyczajniej w świecie rozpłynęła się w powietrzu. Siqurney z niedowierzaniem wpatrywała się w miejsce gdzie jeszcze przed chwilą stała niewiasta a gdzie teraz napastnicy rozgarniali gniewnie tłum. Znów spojrzała na przywódcę, który gwizdnął w srebrną piszczałkę. Na ten dźwięk jego ludzie zaczęli wracać z powrotem jak tresowane psy. Gdy mężczyzna chował piszczałkę, górna poła szarej szaty odchyliła się ukazując zielony kamień zawieszony na szyi. Siqurney nagle wszystko zrozumiała i czym prędzej wtopiła się w tłum co nie było łatwym zadaniem biorąc pod uwagę jej wygląd. Dodatkowo skórzany ubiór kontrastował z bielą pozostałych przechodniów. Na szczęście z jednego, z zaułków wyłonił się oddział żołnierzy w wiśniowo-czarnych strojach bogato lamowanych złotem. Były to barwy sułtańskich lamass, gwardzistów utrzymujących porządek w mieście. Lamass odpowiadali tylko przed sułtanem i jego prorokami, mieli więc prawie nieograniczoną władzę w Al Ismael. Nieznajomy na widok strażników natychmiast zniknął w tłumie wraz ze swoimi ludźmi. Siqurney odetchnęła z ulgą. To był Szary Mag, a kamień jadeitu na jego szyi świadczył o tym, że był arcymagiem ósmego kręgu. Jego ludzie byli miterami, bezwolnymi istotami wypełniającymi każde polecenie swego pana. W przeszłości byli zapewne przestępcami odsiadującymi wieloletnie wyroki, ale po kuracji w Cytadeli Snów stawali się sługami magów, ich posłusznymi i bezwolnymi narzędziami. Kobieta była pewnie czarodziejką, na którą mag polował. Głównym zadaniem Szarych Magów było uwolnienie świata od odszczepieńców parających się magią. Był to jeden z wielu paradoksów krain Avar al’Aden. Zwalczanie znienawidzonej i zabronionej magii tym samym orężem. Tak, jedna magia była dobra a inna nie. A zależało to tylko i wyłącznie od tego kto i w jakim celu jej używał. Dzięki magii potrafili wykryć każdą istotę posługującą się sztuką, zarówno w Starym Świecie jak i w krainach Avar al’Aden czy Biaarze. Najczęściej swe ofiary zabijali od razu. Rzadko zdarzało się aby Szarzy Magowie pojmali kogoś żywcem i doprowadzili przed oblicze Pierwszego Inkwizytora, którego siedziba znajdowała się w Wieży Światła na Promenadzie Cudów w Jőhl. Siqurney mimo, iż nie była czarodziejką od dłuższego czasu miała na pieńku z Szarymi Magami. Pomogła kiedyś pewnej uzdrowicielce, w pozbyciu się polującego na nią inkwizytora. Jednak czarodziej przed śmiercią zdołał ją naznaczyć. Była kartevill, tą która pomagała posługującym się sztuką. W mniemaniu Szarych Magów była gorsza niż nielegalni czarodzieje bo pomagała im z własnej, nieprzymuszonej woli. Siqurney nie zgadzał się z tym, że każdy rodzaj magii uważany był za zły. Dlaczego uzdrowicielka ratująca czyjeś życie czyni coś złego? Dlaczego za to, że chroni życie sama musi oddać własne? Tego nie rozumiała i właśnie z tym walczyła. To była jej własna, świadomie podjęta decyzja. Jej wojna. Miała szczęście, mag jej nie wyczuł. Pewnie zbyt był zaabsorbowany celem. Elfka szybko skręciła w zaułek i na widok tego co ujrzała promienisty uśmiech wykwitł na ślicznej buzi. Natychmiast zapomniała o Szarym Magu. Na końcu alejki znajdowała się kuźnia a w niej uderzający młotem w rozgrzane do czerwoności żelazo krasnolud. Szybko ruszyła w stronę kowala siląc się na spokój. Pod tym względem Biaara bardzo różniła się od krain Avar al’Aden, gdzie nowo przybyłych zaraz otaczał tłumek przewoźników, rajfurów, dziwek i kieszonkowców, którzy z przyjemnością wskazaliby jej drogę do miejsca, którego szukała, albo tam gdzie zostałaby obrabowana, zgwałcona lub porwana. Tutaj jednak nikt nie przejmował się przybyszami. Kirthassin, odmieńcy pochodzący z innego kontynentu traktowani byli jak zło konieczne. Życie biaarczyków trochę przypominało życie mrówek, gotowi byli na każde skinienie sułtana i jego duchowego przewodnika, Alii Ken Fura oddać życie. Siqurney na samą myśl takiego życia skrzywiła się z niesmakiem. Wolność była dla niej najcenniejszym darem. Dlatego właśnie opuściła Inoren de’Sellar, dlatego tułała się po świecie aby w końcu związać swój los z Miriamem. Przezornie zatrzymała się pięć jardów przed wielkim kowadłem, w które krasnolud miarowo uderzał młotem nadając rozgrzanemu prętowi pożądany kształt. Krasnolud po chwili podniósł do góry wzrok nie przerywając ciężkiej pracy.

– Czego chcesz? – burknął wspólną mową zanurzając pręt w zimnej wodzie, która zasyczał i wypełniła parą niewielką kuźnię. – Dzielnica dziwek jest na wschód stąd.

Siqurney lekko poczerwieniała, ale przełknęła cisnące się na usta przekleństwo. Natychmiast przybrała groźną pozę, stanęła z butną miną w lekkim rozkroku podpierając się rękoma w tali. Spodziewała się podobnej reakcji, nie mogła jednak dać się sprowokować temu śmierdzącemu kurduplowi. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Najpierw musiał powiedzieć jej to co chciała usłyszeć. A później się zobaczy.

– Szukam Uśmiechniętego Beduina, panie kowal – zagaiła najmilszym tonem na jaki potrafiła się zdobyć.

– No to rozejrzyj się dookoła gołąbeczko – mruknął krasnolud kładąc nagie ostrze na blacie drewnianego stołu po czym podszedł do potężnego miecha. – Wszędzie pełno tu tych biaarskich głupków z kretyńskimi uśmieszkami na ustach. Pewnie, któryś z nich przypadnie ci do gustu. A jak lubisz uśmiechniętych chłopaków to mam kobyłę, która ciągle szczerzy zęby. I uwierz mi nie lada ogier z tej chabety – parsknął krasnolud i zaczął pompować miech tak, że aż ogień wystrzelił z paleniska a snop iskier spłynął po skórzanym fartuchu.

Uśmiechnięty Beduin to oberża – wyjaśniła siląc się na spokój Siqurney, zaciskając przy tym dłonie w pięści tak mocno, że aż jej knykcie pobielały. Gdybym tylko mogła popytać go po mojemu. Ale nie mogła ryzykować. Musiała być miła. Ohyda. – Szukam karczmy, nie kutasa.

Tym razem krasnolud raczył na nią spojrzeć a nawet lekko się uśmiechnął.

– A, karczmy szukasz. Trza było tak od razu gołąbeczko – kowal podszedł do stojaka z długimi prętami, przyjrzał im się krytycznie po czym wybrał najgrubszy i ujął w żelazne szczypce. – To musisz się kierować dalej na zachód. Jak wyjdziesz z tej uliczki tam skąd przyszłaś idź deptakiem w stronę przeciwną do portu. To będzie z jakieś dwieście jardów – wskazał ręką trzymającą pręt a drugą zaczął znowu pompować miech.

– Ale jak rozpoznam czy to na pewno ta oberża? – zapytała Siqurney strzepując z kubraka płatki sadzy obficie wydobywające się z kamiennego komina kuźni.

Krasnolud spojrzał krytycznie na kobietę, ale oszczędził jej dalszych drwin.

– To będzie piąty szyld po prawej – mruknął spluwając do paleniska. – Chyba umiesz liczyć kochanie?

– Ta – odparła zjadliwie Siqurney odwracając się do niego plecami. – To akurat umiem, króciutki – zwróciła się w stronę wyjścia z uliczki pokazując przy tym kciukiem i wskazującym palcem długość jednego cala a wulgarny uśmiech wyraźnie świadczył o tym co miała na myśli. Krasnolud uroczo przeklął i posłał za elfką kilka niezbyt wymyślnych inwektyw, z których ostania mówiła coś o jej matce i tabunie koni. Siqurney nie zwróciła już na to najmniejszej uwagi. Musiała być grzeczna i odnaleźć tego chędożonego Kailiga. Obiecała sobie w myślach, że odwiedzi krasnoludzkiego kowala i pokaże kurduplowi do czego jeszcze mogą posłużyć te jego szczypce. Kiedy znalazła się na deptaku, skierowała się zgodnie ze wskazówkami kowala na północny–zachód i uważnie liczyła mijane szyldy. W końcu zatrzymała się przed piątym z kolei i mocno pchnęła ciężkie, okute drzwi z sandałowego drewna. Nawet tutejsze tawerny różniły się od tradycyjnych karczm w krainach Avar al’Aden. Nie uderzył ją w twarz zapach potu, piwa, taniego wina, kiszonych ogórków, smalcu i cholera wie czego jeszcze. Choć to co poczuła także odurzyła. Pachnidła estylijskie, słynące w świecie z subtelnego i trwałego zapachu. Podobno tamtejsi rzemieślnicy zdołali stworzyć dyskretny perfum całkowicie neutralizujący zapach potu zarówno męskiego jak i kobiecego. Nazywa się to sztyftowy bukiet i w Estylii jest kopalnią pachnącego złota. Siqurney chciała zamknąć za sobą drzwi, ale uprzedził ją w tym młody chłopak w żółtej szacie i z zielonym turbanem na głowie. Chłopak miło się do niej uśmiechnął i elfka zamarła. Konsjerz[2] nie miał języka. Szybko rozejrzała się po wnętrzu gospody i znów nie mogła ukryć zdumienia. Nie musiała mrużyć oczu w bladym świetle świec, które bardziej dymiły niż rozjaśniały mrok. Spod powały zwisało kilka kryształowych kandelabrów! Siqurney aż zaparło dech w piersiach. Kandelabry z ciętego kryształu Misn! Przecież to kosztowało fortunę. Jednak na razie kandelabry był zgaszone. Nie było potrzeby ich zapalać ponieważ blask słońca wpadający przez cztery okna wielkości dorosłego mężczyzny wystarczająco rozświetlał wnętrze budynku. Oczywiście w oknach osadzone były najprawdziwsze, cienkie tafle przejrzystego szkła oprawione w pozłacane ramy a nie zadymione szyby czy też rybie pęcherze. Siqurney z rozdziawioną buzią podziwiała wystrój wnętrza. Adamaszkowe dywany z wielbłądziej wełny rozpościerały się na całej podłodze. Utkane na nich wzory przedstawiały piękne kobiety, uczty i polowania. Na ścianach pyszniły się arrasy i ścienne obrazy o bardzo zorientowanej tematyce. Siqurney mimowolnie poczerwieniał. Stoły zasłane były nieskazitelnie białymi obrusami! I to chyba z aksamitu. Nie było tu szynkwasu, nie było karczmarza, nie było plujki, nie było dziewki kuchennej, nie było smrodu, brudu i pleśni. Nie było nawet ław, które zastąpiono pięknie rzeźbionymi krzesłami z wysokimi oparciami i miękkimi poduszeczkami na siedzisku. Siqurney usiadła na krześle i przez chwilę poczuła się jak klasztorna nowicjuszka w dormitorium. W sali oprócz niej przebywało jeszcze kilku mężczyzn. Wszyscy zasiadali przy wspólnym stole i zajadali się jakąś białą zupą z owocami. Cicho rozmawiali posyłając w stronę nowoprzybyłej ukradkowe spojrzenia. Zauważyła, że z głównej sali wychodziło troje drzwi. Przez jedne z nich wszedł ktoś kto mógłby uchodzić za gospodarza karczmy gdyby oczywiście wyglądał jak wzorcowy karczmarz. Twarz miał jakby wyrzeźbioną w spiżu, ostre rysy i ciemne oczy pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Długie czarne włosy spięte w warkocz opadały na plecy. Strój miał prosty, uwidaczniający prężące się pod materiałem mięśnie i liczne rytualne tatuaże. Podszedł, lub raczej podpłynął do elfki i złożył jej głęboki ukłon. Siqurney oddała pokłon i już zaczęła się zastanawiać jak się z nim porozumieć kiedy mężczyzna znów odbiegając od przyjętych standardów zwrócił się do dziewczyny we wspólnej mowie. Co prawda mówił z wyraźnym południowym akcentem i do tego przeciągał samogłoski, ale zbyt była przejęta by zwracać uwagę na takie drobne szczegóły.

– Witaj, pięknooka – głos miał miękki, prawie, że jedwabisty. – W jakiż to sposób twój uniżony sługa może zaspokoić pragnienia bogini, o ty która swym blaskiem przesłaniasz samo słońce.

Siqurney na chwilę zatkało. Później pomyślała sobie, że chyba zbyt długo była na statku i rzeczywiści poczuła pragnienie. Jednak nie takie jakiego zaspokojenie oferował ten przepiękny karczmarz więc szybko odgarnęła kosmyk włosów z czoła i odrzekła:

– Podaj mi proszę kubek wina i coś do zjedzenia – starała się zachować pozory spokoju, ale oczy nieznajomego zdawały się hipnotyzować. Poczuła ciepło rozlewające się po całym podbrzuszu. Przełknęła ślinę, aby ukryć zmieszanie szybko dodała. – Szukam pewnej osoby. Miał tu na mnie oczekiwać mężczyzna o imieniu Kailig.

Karczmarz lekko się uśmiechnął. Lecz tylko ustami, oczy wciąż przypominały głębię studni wypełnionej nocnym niebem.

– To bardzo popularne imię, o złotousty słowiku. Być może ktoś taki wkrótce się pojawi – stwierdził obojętnie wzruszając ramionami. – Jednak twój głód i pragnienie zostaną zaspokojone, wiosenny poranku. Pozwolisz, że sam wybiorę potrawy i wino? – zaproponował karczmarz z tajemniczym błyskiem w oku.

Siqurney łaskawie skinęła głową.

– Z przyjemnością zdam się na twój dobry smak. Jak cię zowią gospodarzu? – zapytała z niewinnym uśmieszkiem dziewicy, tuż przed inicjacją.

– Zwą mnie Złotousty, o jaśniejący promyku słońca – odparł mężczyzna po czym znów się skłonił i odszedł.

– Tak i pewna jestem, że nie tylko z powodu krasomówstwa – mruknęła Siqurney pod nosem i zapatrzyła się w jeden z obrazów przedstawiający wysokiego mężczyznę z tatuażami na twarzy, który walczył mieczem i biczem z jakimś wymyślnym potworem przypominającym skrzyżowanie dużego kota z orłem. Bestia próbowała pożreć człowieka rozwierając psią paszczę z dwoma rzędami zębów. Mimo otaczającego ją piękna i przepychu zasępiła się. Nie spodziewała się trudności w odnalezieniu Kailiga. Miał tu na nią czekać. Nie było mowy o szukaniu tego dupka po całkowicie nieznanej jej krainie. Miriam jak zwykle nie powiedział jej całej prawdy. No cóż – westchnęła lekko. – Jakoś sobie poradzę. Z resztą jak zawsze. Tymczasem powrócił Złotousty i wyrwał dziewczynę z zamyślenia. Postawił przed elfką zupę w srebrnym talerzu. Chyba identyczną jedli mężczyźni przy sąsiednim stole. Do tego na drewnianym półmisku leżała galaretowata masa obsypana startymi orzechami, cienkie placki z plastrami mięsa nasączonego syropem i kryształowy puchar z żółtawym płynem dużo gęściejszym od zwyczajnego wina i nie tak klarownym.

– Zupa daktylowa na wielbłądzim mleku – przedstawiał każdą z potraw Złotousty jakby prezentował swoich znamienitych przodków. – Doskonale wypełnia żołądek i zaspokaja pierwszy głód. Galaretka z bananowca obsypana orzechami toga, wzmacnia odporność na tutejsze upały, zapobiega odwodnieniu. Kishero, placki z papirusa i trzciny cukrowej z mięsem antylopy nasączonym łzami Aladyna, to taki nasz tutejszy specjał. Jestem przekonany, że rozpłynie się w twych przepięknych ustach, kwiatuszku nocy życia. A to jest gurk odpowiednik waszego wina z Kilon. Nigdzie nie znajdziesz przedniejszego trunku. Otrzymujemy go z destylacji daktyli dojrzewających przez pięć miesięcy w zamkniętych beczkach zalanych źródlaną wodą zmieszaną ze łzami Aladyna. Zaspokaja pragnienie, uzupełnia płyny w organizmie i rozgrzewa serce, o mgiełko sponad nurtów rzeki Poranka.

Siqurney niepewnie nabrała trochę zupy na srebrną łyżkę i lekko zwilżyła nią usta. Była słodkawa i niezwykle aromatyczna. Naprawdę była niezła. Z zapałem zabrała się do jedzenia nie myśląc o tym ile będzie musiała za te specjały zapłacić. Nie zauważyła kiedy Złotousty zniknął. Cholera, zapomniałam mu podziękować. Jednak nic straconego, zrobię to jak wróci. Siqurney jadła nie spiesząc się, smakowała każdą potrawę. Kiedy wszystkie półmiski były już prawie puste sięgnęła po lampkę wina. Było wyborne, wytrawne i niesamowicie dojrzałe. Naprawdę rozgrzewało od środka. Znów pogrążyła się w zadumie. Musi odnaleźć tego Kailiga i to jak najszybciej. Powinien prędzej czy później się tutaj pojawić. Ale czy ją rozpozna? Czy Miriam uprzedził go o jej przyjeździe? Pewnie tak, nie miała się więc czego obawiać. Zaczeka do wieczora a wtedy się zobaczy. Ciekawe czy dobrze zapamiętała to kretyńskie hasło. Jak to szło. Aha, „nadzieja umiera ostatnia” a odzew „ale jej dzieci żyją wiecznie”. Nagle drzwi do karczmy stanęły otworem i do środka wtargnęło sześciu mężczyzn. Siqurney natychmiast ich rozpoznała. Mocniej zacisnęła palce na kryształowym pucharze. Byli to ci sami dozorcy niewolników, których widziała wcześniej. Mężczyźni przeszli obrzucając elfkę pożądliwymi spojrzeniami. Jeden z nich w turbanie wyszywanym pozłacanymi nićmi powiedział coś do towarzyszy. Pewnie był przywódcą. Wszyscy ryknęli śmiechem i usiedli przy sąsiednim stole. Pozostali goście oberży zaczęli ją teraz ukradkiem opuszczać. Ta skryta migracja nie wróżyła nic dobrego, ale Siqurney dobrze wiedziała jak się zachować w podobnej sytuacji. Brzęknęły okute miedzianą blachą buty, kiedy przywódca dozorców położył nogi na stole. Jeden z jego ludzi szarpnięciem ściągnął obrus ze stołu i wytarł nim spocony kark, którego nawet byk by się nie powstydził. Pozostali coś krzyczeli w stronę wierzei, za którymi wcześniej zniknął Złotousty. Mężczyzna pojawił się po chwili, wciąż z tym samym uśmiechem na ustach. Zdawał się nie zauważać zachowania nowych gości. Powiedział coś spokojnym głosem wskazując na wejściowe drzwi na co tamci tylko ryknęli śmiechem. Przywódca rzucił na stół złotą monetę w kształcie kwadratu. Złotousty spojrzał na niego bez wyrazu, tak jak spogląda się na rozdeptane gówno, ale przyjął pieniążek i zniknął w sąsiednim pomieszczeniu. Tymczasem dozorcy zaczęli przejawiać coraz większe zainteresowanie popijającą gurk kobietą. Jeden z mężczyzn krzyknął coś z obleśnym uśmiechem do Siqurney, która oczywiście nic nie zrozumiała. Wciąż siedziała na wygodnym krześle wpatrzona w obraz przedstawiający tryskającą fontannę na tle krzaków róż. Nie chciała żadnych kłopotów. Musiała być grzeczna. Przynajmniej na razie. Tymczasem pojawił się Złotousty z kilkoma butelkami wina na miedzianej tacy i postawił ją przed mężczyznami, którzy na chwile stracili zainteresowanie elfką. Ale była to bardzo krótka chwila. Gdy karczmarz znów się pojawił tym razem niosąc parującą misę z posiekanym mięsem i warzywami przywódca handlarzy energicznie coś do niego powiedział. Złotousty przez chwilę wpatrywał się w twarz mężczyzny po czym odwrócił się do elfki i rzekł:

– Ci panowie proszą cię, o jutrzenko brzasku abyś zatańczyła dla nich kiedy będą jeść – głos miał spokojny i pozbawiony jakichkolwiek emocji. – U nas dla kobiety to prawdziwy zaszczyt kiedy mężczyzna ją o cokolwiek prosi a taniec jest wyrazem…

Siqurney nie chciała wiedzieć co w tym samczym królestwie wyraża taniec. Poza tym miała gdzieś taki zaszczyt, więc bezczelnie przerwała karczmarzowi:

– Możesz tym durniom powiedzieć, że to oni mogą zatańczyć dla mnie – głos miała milutki a do tego oblizała prowokacyjnie usta języczkiem. Jednak spojrzenie, które wbiła w przywódcę dozorców mogłoby zmrozić nawet biaarskie słońce. – U nas ścierwa handlujące niewolnikami traktuje się na równi z psami co moim zdaniem i tak urąga tym stworzeniom – skwitowała odwracając głowę.

Złotousty spokojnie przetłumaczył jej odpowiedź. I chyba zrobił to dosłownie bo mężczyźni zerwali się z krzykiem. Błysnęły wyciągane falchiony. Jeden z nich trzasnął rozwiniętym biczem. Przywódca powiedział coś gardłowym głosem i wszyscy na powrót usiedli za stołem. Mężczyzna zwrócił się do Złotoustego. Karczmarz znów skierował wzrok na Siqurney.

– Ten człowiek mówi, że da ci pół miedziaka i pokaże jak pies traktuje sukę, jeżeli tak w tym gustujesz – tym razem w oczach Złotoustego zatańczyły ostrzegawcze ogniki mówiące aby zważała na to co chce powiedzieć.

– Za pół miedziaka to może sobie zerżnąć dziurę w płocie – palnęła elfka nawet nie odwracając głowy.

Karczmarz przetłumaczył. Przywódca dozorców zbladł ze wściekłości a błysk w ciemnych oczach świadczył o tym, że Siqurney raczej nie zyskała nowego przyjaciela.

– Jesteś moim gościem więc tak długo jak przebywasz pod moim dachem jesteś pod moją opieką – powiedział Złotousty zabierając puste półmiski ze stołu. – Tutaj jesteś bezpieczna. Ale strzeż się, bo ten człowiek będzie chciał zmyć obrazę krwią i nie będzie czekał zbyt długo na sprzyjającą okazję. Takie u nas panują zwyczaje. Nawet w świetle prawa racja jest po ich stronie. Pamiętaj też, że nikt mu w tym nie przeszkodzi.

– Ta, prawo mężczyzn mających wybujałe mniemanie o swojej męskości. Ale bez obaw, umiem o siebie zadbać, Złotousty – odparła spokojnie Siqurney bawiąc się niesfornym loczkiem włosów. – Z przyjemnością poślę tych psich synów do piachu. I pamiętaj, że szukam Kailiga. Jeżeli ktoś o takim imieniu tu się zjawi to daj mi znać.

– Oczywiści, zielonooka – karczmarz lekko się skłonił i dodał. – Ale uważaj na siebie. Taka piękność jak ty będzie tu wzbudzać spore zainteresowanie. I to raczej nie będą cisi wielbiciele – przestrzegł i po chwili zniknął w sąsiednim pomieszczeniu.

Widać na to właśnie czekali dozorcy niewolników. Dwóch z nich natychmiast przyskoczyło do drzwi, przez które przeszedł Złotousty i zawarło je żelazną sztabą. Oberżysta nie mógł jej teraz pomóc. Tymczasem przywódca zdecydowanym krokiem podszedł do elfki i stanął przed kobietą na szeroko rozstawionych nogach. Jedną rękę niby to od niechcenia oparł na rękojeści szerokiej szabli a drugą wskazał na dziewczynę i gestem dał znać aby wstała. Pozostała piątka otoczyła ich półkolem. Siqurney nie miała gdzie uciec. Aby dobiec do drzwi, przez które weszła do karczmy musiałaby przejść koło przywódcy i pomiędzy dwoma z jego ludzi. Pozostawały jeszcze osłonięte kotarą drzwi i jedno z okien. Ale i tak musiałaby wtedy wyminąć co najmniej jednego z napastników. Wybrała chwilową współpracę. Jak będzie wykonywać polecenia to może uśpi ich czujność. Bez słowa stanęła przed przywódcą handlarzy niewolników i wbiła w ciemną twarz wzgardliwe spojrzenie zielonych oczu. Ten zaś wolną ręką bezceremonialnie złapał jej pierś. Obleśny uśmiech rozlał się na szerokiej twarzy. Pozostali zarechotali i wpatrzyli się pożądliwie w Siqurney. Na to właśnie czekała. Szybkim jak myśl ruchem wyszarpnęła miecz zawieszony przy pasie, jednocześnie wbijając kolano w krok przywódcy. Z mężczyzny jakby uszło powietrze i tylko w wytrzeszczonych przez ból i niedowierzanie oczach zajaśniał błysk niezrozumienia kiedy przewracał się na puszysty dywan ściskając w dłoniach to co zostało z genitaliów. Pozostali dozorcy jakby zamarli widząc co uczyniła. I to był ich kolejny błąd. Siqurney wyrzuciła do przodu lewą rękę, w której nie wiadomo skąd zalśnił długi nóż. Jeden z napastników upadł na podłogę, próbując wyszarpnąć z szyi pięciocalowe ostrze. Zanim bulgot umilkł pozostali z mężczyzn wyszarpnęli falchiony i wszyscy jednocześnie rzucili się na elfkę, która niczym pantera skoczyła im naprzeciw i w zgrabnym salcie przeleciała ponad ostrzami. Miękko przeturlała się po ziemi i błyskawicznie stanęła na nogach zwracając się twarzą ku napastnikom. Mężczyźni widząc z kim mają do czynienia postanowili zmienić taktykę. Było ich czterech a ona była sama i do tego przyparta do ściany. Powoli zaczęli ją otaczać. Dwóch z przodu i pojedynczo z boków. Siqurney wiedziała, że właśnie straciła przewagę zaskoczenia. Liczyła na to, że rzucą się na nią bezwładną kupą. Nie brała pod uwagę, że zwykli dozorcy niewolników mają tyle doświadczenia i zimnej krwi. W końcu ich przywódca leżał jęcząc na podłodze. Siqurney nie mogła wiedzieć, że jej przeciwnicy byli zaprawionymi w bojach łowcami niewolników. Poza tym kiedyś byli gwardzistami sułtana. Byli karni i potrafili zabijać. Siqurney mimowolnie przełknęła ślinę. Wiedziała, że najlepszą obroną jest atak, postanowiła więc rzucić się na tego z prawej a później spróbować wyskoczyć przez okno. Już prężyła się do skoku kiedy nagle drzwi do karczmy rozwarły się z hukiem i stanął w nich Złotousty. Napastnicy odwrócili się w stronę gospodarza a na ich twarzach znów pojawiło się zdumienie. Nie wiedzieli, że z pomieszczenia, w którym zamknęli karczmarza można było dostać się na podwórzec, na którym znajdowała się studnia i niewielka obórka. Siqurney też rzuciła spieszne spojrzenie w stronę oberżysty. Miała nadzieję, że to może oddział sułtańskiej straży usłyszał hałas. W zielonych oczach przygasły ogniki nadziei. W końcu w czym mógł jej pomóc Złotousty? Zamierzał zagadać ich na śmierć? Jednak coś zmieniło się w dobrotliwym wyglądzie karczmarza. W spojrzeniu wytatuowanego mężczyzny zauważyła blask, który na chwilę ją zmroził, niczym mroczna obietnica śmierci. Siqurney szybkim wypadem trafiła napastnika po prawej w odsłonięty bok i zawirowała wokół niego w zwinnym piruecie. Zatrzymała się pod oknem, ale to co ukazało się jej oczom sprawiło, że na chwilę zamarła w bezruchu. Jeden z dozorców poleciał właśnie do przodu i zatrzymał się dopiero na murowanej ścianie tuż przy drzwiach, w których stał Złotousty. Rozległ się nieprzyjemny odgłos łamanego kręgosłupa. Karczmarz machnął lewą ręką i długie rzemienie bicza odwinęły się z szyi martwego już człowieka. Pozostali dwaj napastnicy rzucili się ku oberżyście, rzemień zakończony ołowianym szpikulcem znów przeciął powietrze i jeden z nich, z krzykiem złapał się za okrwawiony oczodół. Biała maź zmieszana z krwią wypływała spomiędzy palców, które przyłożył do oka. Drugi miał jeszcze większego pecha. Wziął szeroki zamach, jakby chciał przeciąż oberżystę od ramienia po pas, ale straszliwy cios odbił się od pięknie zdobionego, lekko zakrzywionego miecza. Inkrustowane złotem ostrze wniknęło w serce napastnika z szybkością i mocą błyskawicy. Tymczasem Siqurney musiała przerwać obserwację bo natarł na nią przeciwnik, którego wcześniej raniła. W ostatniej chwili odbiła ciężką szablę. Przez ramię przeszedł ją skurcz bólu. Mężczyzna mimo niepozornego wyglądu był niesamowicie silny. Błyskawicznie uniósł falchion do ciosu z góry. Wiedziała, że chciał wytrącić jej oręż z dłoni. Z sykiem bólu uniosła miecz aby zasłonić się przed kolejnym uderzeniem kiedy ponownie trzasnął bicz Złotoustego. Czarny rzemień owinął się wężowym ruchem na szerokim ostrzu tuż nad jelcem szabli i mocnym szarpnięciem karczmarz wyrwał napastnikowi oręż z dłoni. Mężczyzna nie zdążył się nawet zdziwić gdy miecz elfki uderzył z impetem w brzuch. Siqurney aby wyrwać ostrze musiała złapać rękojeść dwoma rękami i zaprzeć się nogą o ciało napastnika. W tym samym momencie Złotousty ze stoickim spokojem zawarł drzwi gospody i założył na nie ciężką sztabę. Elfka z lekkim zażenowaniem wytarła okrwawione ostrze w śnieżnobiały obrus i schowała miecz do pochwy po czym wyjęła nóż z gardła nieruchomego już łowcy niewolników. Złotousty zbliżył się do przywódcy, który dość nieudolnie próbował się podnieść i coś do niego powiedział. Elfka zauważyła, że przy słowie Isra’Ell mężczyzna zapomniał o krwawiącym kroczu i poderwał się z ziemi próbując wyszarpnąć szablę. Nie miał jednak żadnych szans. Zdobione ostrze przeszyło serce. Zanim osunął się na ziemię Siqurney dostrzegła, że w ciemnych oczach zamarł paniczny strach. Nie strach przed śmiercią, ale irracjonalny lęk przed Złotoustym. Albo przed tym co powiedział. Karczmarz wytarł sztych miecza o kubrak drgającego jeszcze ciała i spojrzał na Siqurney chowając ostrze do czarnej pochwy zawieszonej przy boku.

– Nie zawsze byłem karczmarzem – skwitował wyjaśniającym tonem, ale głos miał tak beznamiętny, że przez plecy Siqurney przeszedł zimny dreszcz. – Poza tym obiecałem ci bezpieczeństwo pod moim dachem. A ja zwykłem dotrzymywać obietnic, zielonooka. Musimy pozbyć się ciał – stwierdził a widząc zdziwione spojrzenie wskazał na drzwi zasłonięte koralikową storą. – Tam jest piwnica z ujściem do kanalizacji. Miejsce gówna jest w ściekach, nie sądzisz, najpiękniejsza z cór Ithierirl aill‘Sivier?

– Znasz starszą mowę?! – Siqurney ze zdziwienia aż opadła żuchwa.

– Jak już powiedziałem nie zawsze byłem karczmarzem – odrzekł z lekkim uśmiechem Złotousty. – Poza tym wiem już kim jesteś. Zaprowadzę cię do Kailiga.

Mimo, iż Siqurney cisnęło się na usta wiele pytań mocno zacisnęła szczęki, chwyciła jednego z byłych łowców niewolników za nogi i zaczęła ciągnąć ciało w kierunku piwnicy. Miała dziwne przeczucie, że karczmarz, który nie zawsze był karczmarzem jeszcze nie raz ją zadziwi.

 

***

 

Niewielki rybacki szkuner z niezwykłą determinacją rozpruwał fale Morza Kłów. Marwin, rybak z niewielkiej wioski o nazwie Mutherstadt leżącej piętnaści mil od Vordeburga, stał na rufie i przywiązywał właśnie ster do bezanmasztu. Wypłynął jeszcze przed świtem na poranny połów, ale szczęście widocznie go opuściło bo w ładowni leżało tylko kilkanaście dorszy i śledzi. Już od kilku dni wypływał na połowy o tej porze, ale wszystkie kończyły się tak samo. Wracał z pustymi sieciami albo co najwyżej z kilkoma funtami ryb. Czuł, że działo się coś niedobrego. Zaledwie wczoraj złożył daninę Ismeinie aby zdobyć przychylność bogini mórz, ale najwidoczniej miała ważniejsze sprawy na głowie niźli wysłuchiwanie jego próśb. A może danina była zbyt skromna – zastanawiał się w duchu krępy marynarz zawiązując ostatni węzeł. – Przecież poświęciłem całe prosię i butelkę przedniego toskajskiego wina. Może moja rodzina ma coś na sumieniu? Cholera, może Margaritta obraziła Panią Mórz. Niech no ja tylko dorwę tę lafiryndę – przemknęło mu przez myśl i bezwiednie, mocniej zacisnął dłoń na relingu burty. – Już ja ją nauczę szacunku do bogów. Margaritta pochodziła z Aspenii a tam mało kto przejmował się boskim gniewem. Ale już niedługo przynajmniej jej stosunek do Ismeiny ulegnie zmianie. I to drastycznej – poprzysiągł sobie solennie w duchu i od razu poczuł się lepiej. Zbliżało się południe. Dorsze trzymały się teraz blisko dna, ale śledzie lubiły pływać pod powierzchnią wody jak najbliżej ciepłych promieni słońca. Martin przesłonił oczy dłonią i otaksował wzrokiem spokojną taflę wody. Kilkadziesiąt sążni na wschód dojrzał spore stadko mew żerujące na niskich falach. Co chwilę, któryś z białych ptaków podrywał się z tłustym i skrzącym się w słońcu śledziem w dziobie. Martin już wcześniej skierował tam łódź. Czuł, że tym razem nie wróci do domu z pustą ładownią. Sprawdził jeszcze zaczepy sieci i wyraźnie uspokojony stanął na dziobie szkunera. Ubrany był w płócienne spodnie i lnianą, rozchełstaną koszulę. Mocny wiatr rozwiewał jasne, kędzierzawe włosy. Odpłynął dużo dalej na wschód niż czynili to inni. Nie miał wyboru gdyż na zachodnim wybrzeżu nie było już prawie ryb. Wszystkie odpłynęły na północ na tarło lub na wschód ku bezpieczniejszym wodom. Poza tym z rozkazu nieżyjącego już króla Elharda wszystkie łodzie rybackie powinny wypływać na połowy a rybacy mieli ciągle uzupełniać zapasy solonych ryb dla wojska. Wojna z Tylerią wisiała na końcu bardzo cieniutkiego włoska, który nieustępliwie tarł po ostrzu topora a spichlerze wciąż świeciły pustakami. Martin westchną, ale pogodził się z myślą, że połowę ewentualnego połowu będzie musiał oddać zarządcy portu. Oczywiście ten wystawi mu za to weksel, upoważniający okaziciela do odebrania po wojnie należności za ryby. Tak, na pewno. Pewnie nie zobaczę nawet miedziaka. Ale takie jest prawo królewskie i nijak je zmieniać. Szkuner znalazł się właśnie nad ławicą ryb. Wystraszone mewy wzbiły się w niebo i zaczęły nerwowo krążyć ponad łodzią Martina obrzucając człowieka gniewnymi krzykami. Tymczasem rybak podbiegł na rufę i z zadowoleniem stwierdził, że w sieci kotłują się szare i stalowe kształty. Szybko chwycił za kołowrót i zaczął wyciągać pękającą od ryb sieć. Kiedy w końcu wywlókł sieć na pokład, opadł omdlały ze zmęczenia na mokre deski. Nie spodziewał się takiego połowu. Powoli zaczął zgarniać ryby do ładowni. Było ich tyle, że ledwie mieściły się w luku.

– Cholera jest ich z pięć cetnarów – mruknął do siebie z zadowoleniem. – A to się Margaritta ucieszy.

Wciąż kiwając z zadowoleniem głową zaczął oczyszczać sieć z glonów. Wyrzucił też do wody kilka krabów, które zaplątały się w oka. Nie były zbyt duże, ale ich kleszcze i tak mogły nadwyrężyć słabą siatkę, którą zwinął i schował do sporej skrzynki umocowanej do pokładu rufowego. Teraz mógł spokojnie wracać do domu. I tak był już na wodach terytorialnych Tylerii. Poczuł na plecach zimny dreszcz i zaczął szybko odwiązywać ster. Nagle nie wiadomo skąd dwie mile przed nim zamajaczyła gęsta, mlecznobiała mgła. Widział ją już wcześniej, ale nie zwrócił na to większej uwagi. To częste zjawisko na tych wodach gdzie ciepłe kontynentalne powietrze mieszało się z zimnymi szkwałami północy. Jednak tym razem mgła zdawała się płynąć w jego stronę. Ale to było przecież niemożliwe. Do tego Martin wyczuł jakiś dziwny zapach. W końcu zdołał odwiązać ster i przyciągnął go jak najbardziej do siebie aby ciasnym skrętem powrócić na kurs do domu. Nagle jak na złość wiatr, który do tej pory wypełniał szeroki żagiel szkunera całkowicie zamarł. Martin z coraz większym strachem w oczach spojrzał w niebo. Unoszące się wyżej mewy szybowały wykorzystując prądy powietrzne. Więc wiatr zamilkł tylko tu, na dole.

– Co się na bogów dzieje? – wyszeptał z lękiem Martin.

Jak wszyscy marynarze był przesądny aż do przesady. Wszystko czego nie potrafił zrozumieć było dla niego sprawką ciemnych mocy. Tymczasem ściana mgły znajdował się zaledwie o pół mili od dryfującego na spokojnej tafli wody szkunera. Martin zagryzł usta do krwi i przełamując strach przeszedł na dziób łodzi. Zwilżył palec śliną i sprawdził, z której strony wieje wiatr. Nic się jednak nie zmieniło. Wiatr nie wiał. Martin poczuł jak nogi się pod nim uginają. Mgła zaczęła spowijać niewielki szkuner. Dziwny, obcy zapach stał się bardzo ostry. W końcu przypomniał sobie co to za woń. Ozon. Zapach magii. Był kiedyś u uzdrowicielki, która ukrywała się w grotach Miester na południe od Vordenburga. Pogryzł go wściekły pies i cechowy medyk był bezradny. Uzdrowicielka pomogła. Użyła do tego magii. Mruczała coś pod nosem i przyłożyła do rany jakiś zimny zielony kamień. Poczuł wtedy ten zapach. Ten sam co teraz. Kiedy spytał się co to za smród ona odpowiedział, że to ozon. Teraz też czuł ten ozon i to dużo bardziej niż wtedy. Nagle mgła przed łodzią rozstąpiła się ukazując widok, od którego zakręciło mu się w głowie. Wprost na maleńki szkuner płynął potężny galeon z Tyleryjską banderą. Ostatnim co Martin ujrzał zanim statek staranował jego łudź było kilkadziesiąt podobnych okrętów. Wszystkie świetnie uzbrojone i wyposażone w liczną załogę. Martin, uderzony taranem galeonu w głowę nie mógł już ujrzeć stojącego na pokładzie okrętu flagowego armady tyleryjskiej Zorzy Poranka, admirała Edmunda Wetharda, za którym stał czarownik, podtrzymujący maskującą mgłę. Najpotężniejsza flota jaką kiedykolwiek widziały te wody od czasów elfickich Białych Mew, zmierzała ku wybrzeżom Mythen. W tym samym czasie wojska K’hana przekroczyły granice strefy demarkacyjnej. Rozpoczęła się wojna, która na zawsze miała odmienić oblicze świata, niczym pisane przez bogów preludium ludzkiej zagłady.

 

***

 

Myśliwy bezszelestnie niczym duch przedzierał się przez zamarzniętą tajgę. Wysokie buty z foczej skóry tłumiły kroki i zapewniały doskonałą ochronę przed straszliwym mrozem panującym na Płaskowyżu Łosia. Karple umożliwiały bezpieczne stąpanie po głębokim na kilka stóp śniegu. Chłopak został wybrany przez starszyznę wioski do tej samobójczej misji zaledwie przed księżycem. Był już ósmym wojownikiem wysłanym przez plemię Ludzi-Łosi. Miał odnaleźć Ptaka o Wielu Twarzach, szamana i sahema szczepu, Przyczajonego Niedźwiedzia, wodza wojennego i jego syna Orlego Pazura. Odkąd trzej wysłannicy plemienia wyruszyli w drogę minęło już pięć księżyców i wypadki, które nastąpiły po ich odejściu sprawiły, że cała wioska tłoczyła się w Domu Zgromadzeń, największej grocie u podnóża góry Quierwizilieronqier, Szczytu Bogów. W noc po odejściu szamana został rozszarpany przez jakieś ogromne zwierzę Śniący Sny, pokojowy wódz plemienia. Rany, które zadała mu bestia były straszliwe. Na wpół rozszarpane ciało znalazł właśnie myśliwy, który teraz biegł dziesiąty dzień bez ustanku. Nie miał jeszcze imienia, liczył sobie zaledwie szesnaście zim, ale i tak już uchodził wśród swych pobratymców za najlepszego strzelca. Doskonale także władał krótką włócznią i oszczepem, które miał przytroczone rzemieniami do pleców. Łuk z nałożoną na cięciwę brzechwą trzymał przez cały czas gotowy do strzału. Następnymi ofiarami byli członkowie rady i znamienitsi mieszkańcy wioski. Tajemniczy stwór bardzo dokładnie wybierał swoje cele i mimo, iż wioska była dzień i noc pilnowana przez wojowników to wciąż ginęli ludzie. Pozostałych wysłanników znaleziono w odległości dziesięciu mil od wioski. Wszyscy rozszarpani i częściowo pożarci. Ludzi-Łosi ogarnął paniczny strach. Wierzyli, że bez swego szamana, który potrafił odganiać złe duchy nie poradzą sobie z bestią przysłaną zapewne przez złego boga Bhart’Ahga, Tego Który Zsyła Wieczny Sen i Plącze Drogi. Dodatkowo wojownicy pozbawieni wodza wojennego czuli się zagubieni i zdezorientowali. Na czas nieobecności Przyczajonego Niedźwiedzia jego funkcję objął ojciec bezimiennego myśliwego, Kamienny Miecz i to on przewodził teraz Lodowym Łosiom, organizacji, która zajmowała się ochroną wioski i dbała o przestrzeganie odwiecznych praw plemiennych. Lodowych Łosi było jednak coraz mniej. Nieustannie ginęli w walce z tajemniczą bestią. Zostało ich już zaledwie osiemdziesięciu trzech. Kiedy szaman wyruszał w drogę było ich ponad stu czterdziestu. Zginęło także dwudziestu pięciu mieszkańców wioski. Na plemię Ludzi-Łosi padł blady cień nienazwanego strachu. Zło, którego nie można utożsamić przeraża podwójnie. Bezimienny myśliwy odszedł już na dwadzieścia dwie mile od rodzinnej wioski a więc dwukrotnie dalej niż jego poprzednicy. Bestii jeszcze nie spotkał, ale wciąż czuł na plecach paraliżujące spojrzenie potwora. Nagle myśliwy dostrzegł kątem oka ruch dwadzieścia kroków na wschód. Prawie nie mierząc wypuścił strzałę i błyskawiczne nałożył następną. Jakiś bury kształt zwalił się z głośnym rykiem w śnieżną zaspę. Ten dźwięk sprawił, że pod chłopakiem ugięły się kolana. To musiała być bestia wysłana przez złe duchy. Zwierz zaczął z gardłowym warkotem czołgać się w stronę myśliwego. Czerwona brzechwa strzały wystawała ze zwalistego kłębu. Grot musiał ugrzęznąć w kręgosłupie bo bestia była częściowo sparaliżowana. Pewnie to sam Ognisty Jastrząb, duch opiekuńczy wszystkich myśliwych pokierował lotem strzały. Bezimienny chłopak wypuścił następną strzałę. Tym razem mierzył długo i odczekał aż bestia zbliży się na odległość pięciu kroków. Czerwony pocisk trafił prosto w oko i wbił się głęboko w mózg zwierzęcia, które z głośnym sapnięciem legło w śniegu. Po chwili bury kształt całkowicie znieruchomiał. Myśliwy poczekał aż serce przestanie łomotać w piersi i powoli zbliżył się do swojej ofiary. Łuk z kołczanem położył na ziemi a do ręki wziął krótką włócznię. Kiedy zbliżył się do bestii mocno dźgnął nieruchome ciało krzemiennym ostrzem. Zwierz był martwy. Łowca wykonał szybki ruch dłonią mający chronić go przed złymi duchami i kucnął przy cielsku. Stwór wyglądem przypominał górskiego jaguara, był jednak od niego prawie czterokrotnie większy. Sama głowa mierzyła co najmniej cztery stopy. W kłębie to straszliwe stworzenie było wysokie na osiem stóp. Dwie pary szablowatych kłów o długości przedramienia dorosłego mężczyzny wystawały spod górnej wargi. Bezimienny myśliwy podziękował w myślach swemu nienazwanemu jeszcze duchowi opiekuńczemu a także Ognistemu Jastrzębiowi po czym wycofał się tyłem do miejsca, w którym pozostawił łuk z kołczanem. Szybko zdjął cięciwę z pałąka i schował stylisko do kołczanu, który przewiesił sobie przez plecy. Włócznię postanowił trzymać w dłoniach. Mógł dzięki temu sprawdzać podejrzane jamy w śniegu. Łowca jeszcze raz spojrzał na bure cielsko. Bardzo żałował, że nie mógł wziąć potężnych kłów jako trofeum, ale nie mógł tracić czasu. Ptak o Wielu Twarzach i Przyczajony Niedźwiedź musieli dowiedzieć się o poczynaniach bestii. O tym, że zabite przez nią ofiary były starannie wybrane. Nad Ludem Łosi zebrały się czarne chmury zwiastujące straszliwe nieszczęście a szaman i wódz wojenny musieli się o tym dowiedzieć. Bezimienny myśliwy szybko ruszył na południe. Po chwili postać człowieka rozmyła się w szarym zmierzchu dnia. Chłopak nie dostrzegł czterech ogromnych kształtów, które powoli zbliżyły się do martwego brata. Karthoghry, Bestie Cienia, wysłane przez Balaiaretha obwąchały zabitego towarzysza. Cztery pary oczy jednocześnie spojrzały w kierunku, w którym oddalił się człowiek. Ich pan zabronił im jednak pościgu. I tak było już za późno na ratunek dla Ludzi-Łosi. I dla tego chłopca także. Nie wiedział o tym, że mroczny cień przeniknął jego serce i wkrótce stanie się taki jak bestia, którą zabił. Nawet jeżeli Ptak o Wielu Twarzach, Przyczajony Niedźwiedź i Orli Pazur powrócą, nic to już nie zmieni. Cztery bestie ruszyły szybkim kłusem na północny wschód. Dzisiejszej nocy Plemię Ludzi-Łosi przestanie istnieć.

 

 

[1] Konsygnować – sprzedawać, zbywać (przyp. Aut.)

[2] Konsjerz – odźwierny, portier (Przyp. Aut.)

Leave a Reply