Księga I : Wieża Mgieł (Rozdział VI: Cienie z przeszłości)

Michał „Shergar” Tronina                                                                                Rozpoczęto pisanie w roku 1999.

 

Almanach Zapomnianych czyli przypowieść o zmierzchu magii.

Księga I : Wieża Mgieł.

Wszystkim elfom i krasnoludom żyjącym wśród nas.


Rozdział VI: Cienie z przeszłości.

 

Biały rusz się i nanieś drwa do kuźni – ryknął przysadzisty krasnolud, z czarną brodą zaplecioną w niechlujne warkoczyki. Ubrany był w luźne spodnie wciągnięte w sznurowane buty z cielęcej skóry i w wytarty kowalski fartuch. – Tylko tym razem niech to będzie dębina, trochę buka i ewentualnie akacja. Zrozumiałeś chłopcze?

– Tak, Gutrun – na pierwszy rzut oka osiemnastoletni chłopak odwrócił się i otarł wierzchem dłoni pot z czoła. Rudawe, zmierzwione i brudne włosy luźno opadały na szerokie ramiona. W brązowych oczach można było dostrzec przebłysk inteligencji kogoś, kto swoje doświadczenie zawdzięcza przebytym upokorzeniom i cierpieniom. Był dość rosły, mierzył prawie sześć stóp a młode ciało pokrywały stalowe węzły mięśni. Widać było, że ciężko pracował przez całe życie. Odrzucił żelazne korytko, którym oczyszczał z małży i szlamu dno łodzi. Tę pracę już prawie skończył i miał się właśnie zabrać za uszczelnianie dna smołą za czym specjalnie nie przepadał więc z ochotą przyjął prośbę krasnoluda. Lubił chodzić do lasu. Tylko tam czuł się wolny. Poza tym tylko pod osłoną kniei mógł w samotności zmierzyć się ze swoimi wrogami. Od sześciu lat uczył się w tajemnicy przed piracką bracią władać mieczem. Gdyby ktoś go na tym przyłapał na pewno skończyłby w ptasiej klatce. Była to stalowa klatka, wieszana sześć stóp ponad ziemią w miejscu pozbawionym cienia. Po kilku dniach w takim więzieniu, na słońcu i skwarze, bez pożywienia i wody umierało się z wycieńczenia i to była łaskawa śmierć. Gorzej było jak zlatywały się kruki i wrony. Biały już nie raz widział biedaków, którzy nie mieli tyle szczęścia aby szybko umrzeć. Niektórzy z nich nie mieli nawet siły krzyczeć, patrząc na to co ptaki robią z wyszarpanymi wnętrznościami. Tak też zginął jego najbliższy przyjaciel, Winter. Próbował uciec z obozowiska piratów. Biały i Winter byli w obozie więźniami albo raczej sługusami bo nie byli skuci kajdanami jak pozostali. Jeszcze tylko kowal Gutrun pozbawiony był żelaznych obręczy na nogach i nadgarstkach. I tylko on traktował ich jak ludzi. Obydwaj chłopcy trafili tu w wieku sześciu lat i obydwaj pochodzili z osady na południu wysp Borgold. Byli berzegami ze Złych Ziem. Obaj nie znali swych ojców, którzy polegli w walce. Berzegowie pod komendą Beowulfa Śmiałego, zwanego też Płomieniem Północy przed kilkunastoma laty rozpętali zamieć wojny na dalekiej północy. Obaj chłopcy wierzyli w to, że kiedyś będą mężnymi wojownikami i uwolnią Złe Ziemie od ciemiężycieli z błyskawicą i gwiazdą na tarczach – herb zakonu Siltana. Pewnego dnia Winter uderzył jednego z piratów za to co ten powiedział o jego matce, po czym rzucił się do ucieczki. Zanim zniknął w gąszczu okalającym obóz ruszyła pogoń korsarzy. Minęło kilka dni od ucieczki i Biały miał nadzieję, że przyjaciel zdołał zbiec. Niestety o świcie piątego dnia, piraci powrócili wlokąc ciało zmaltretowanego chłopaka. Młody berzeg, mimo, iż straszliwie pobity, z połamanymi żebrami i nienaturalnie wykręconą ręką, żył jeszcze. Piraci wrzucili go do ptasiej klatki. Biały potajemnie przyniósł przyjacielowi wodę, ale Winter nie mógł nic przełknąć. Zdołał tylko wyszeptać Zabij. Biały na początku nie zrozumiał. Przez chwilę sądził, że Winter miał na myśli korsarzy. Zaczął tłumaczyć, że kiedyś jak już wydobrzeje razem zemszczą się na tych podłych draniach. Jednak Winter natarczywie powtarzał swoją prośbę i dopiero wtedy Biały dostrzegł pustkę w jego spojrzeniu. Zrozumiał. Do oczy napłynęły mu łzy. Nie mógł wydobyć słowa, zmartwiałe usta odmówiły posłuszeństwa. Po chwili zaczął bezwładnie mówić, że wszystko będzie dobrze, że wyzdrowieje, choć sam w to nie wierzył. Winter wciąż się w niego wpatrywał błagalnym spojrzeniem. Biały rozpłakał się. Czuł, że przyjaciel ma rację. On sam pewnie też by poprosił o taka przysługę. Biały wiedział, że musi zrobić to tak aby piraci nie zorientowali się, że ktoś pomógł Winterowi umknąć przed katuszami klatki. Trzęsącymi się dłońmi zasłonił przyjacielowi usta i nos. Winter wciąż się w niego wpatrywał. Jednak wyraz jego oczu się zmienił, zalśniły w nich łzy i ból, ale nie ten fizyczny. Mimo, iż odszedł szybko, to Biały wciąż stał przytykając dłonie do twarzy przyjaciela. Z oczu płynęły mu łzy. Tak znalazł go Gutrun. Krasnoludowi wystarczyło jedno spojrzenie aby zrozumieć to co się wydarzyło. Biały doskonale pamiętał co wtedy rzekł kowal: Nigdy nie daj się sprowokować tym sukinsynom chłopcze. Pamiętaj, że słowami nie zrobią z twojej matki dziwki. Niech ich śmiech stanie się twoją tarczą. Odprowadził chłopca do szałasu, który do tej pory zajmował razem z Winterem. Biały miał wtedy dwanaście lat. Od tego czasu co noc widział spojrzenie przyjaciela, czuł jego ból i coraz bardziej wzbierała w nim nienawiść do oprawców. Poprzysiągł sobie, że kiedyś odpłaci tym potworom po stokroć za to co uczynili Winterowi. Gutrun zaopiekował się chłopcem. Wymógł na Kirgo, przywódcy piratów aby ten pozwolił mu zrobić z Białego swojego pomocnika. Korsarz niechętnie przystał na propozycję krasnoluda. Gutrun był zbyt dobrym rzemieślnikiem aby od czasu do czasu nie spełnić jego prośby, a w tym wypadku była to błahostka. Co prawda chłopak wciąż wykonywał swoje poprzednie prace czyli czyszczenie łodzi, rąbanie i noszenie drwa do składu, składanie lin, cerowanie żagli, noszenie kucharzowi Jolo wody i leśnych owoców, a także to czego najbardziej nienawidził, wyciąganie martwych ciał z ptasich klatek i pochówek w zbiorowej mogile na pograniczu lasu. Tam gdzie teraz spoczywał i jego przyjaciel. Praca u kowala była dla młodzieńca jedyną przyjemnością. Nauczył się kuć żelazo, hartować je i kształtować tak aby powstało dobre ostrze. Wykuł już tyle mieczy, że Gutrun stwierdził, że więcej nauczyć już go nie może. W tajemnicy przed piratami Gutrun pozwolił chłopakowi wykuć własny miecz. Biały męczył się prawie miesiąc aby jak najlepiej wykonać oręż. I mimo, iż wcześniej nie miał z tym żadnego problemu teraz nie mógł wykuć wymarzonego ostrza. W końcu krasnolud powiedział mu, że za bardzo się stara, że musi wykuć normalny miecz, taki jaki robił wcześniej. Biały odpowiedział, że ten miecz musi być wyjątkowy, że kiedyś odpłaci tym ostrzem piratom za to co uczynili Winterowi. Krasnolud obdarzył go wtedy jednym z tych swoich dziwnych spojrzeń a później bez słowa pokazał mu ukrytą pod kuźnią skrzynię. Leżały w niej trzy ostrza zawinięte w naoliwione skóry. Kiedy Gutrun z namaszczeniem odwiną jedno z nich Biały ze zdumieniem ujrzał wspaniałe ostrze, którego krawędzie były tak ostre, że wydawały się płynąć a sztych mienił się wszystkimi kolorami tęczy.

– To jest smocza stal, najlepsza jaką kiedykolwiek wykonali krasnoludzcy rzemieślnicy. Mocna i sprężysta – Biały nigdy nie widział aby twarz krasnoluda wyrażała jakiekolwiek emocje, ale tym razem dostrzegł w oczach starca smutny błysk. – Rdzeń wykonany jest z miękkiego metalu, a okucie z niezwykle twardej stali o dużej zawartości węgla i kilku nieznanych ludziom minerałów. Jedno takie ostrze hartuje się kilka lat nakładając kolejne warstwy metalu. Takie miecze w rękach wprawnego szermierza nigdy się nie łamią i z łatwością przenikają przez najgrubszy nawet pancerz. Te ostrza wykuwałem przez dwadzieścia osiem lat pobytu w niewoli. Tylko do jednego z nich dorobiłem jelec i rękojeść. Od teraz broń należy do ciebie – Gutrun podał Białemu miecz i chłopak całkowicie odwinął oręż ze skóry. Miecz wraz z rękojeścią mierzył ponad cztery stopy. Kowal wyżłobił w szerokim na półtora cala ostrzu dwa zbrocza dzięki czemu miecz był lżejszy i szybszy. Rękojeść była prosta i obciągnięta skórą z węża knuu. Krzyżowy jelec wykonany był z jakiegoś czarnego metalu. W kamiennej głowni krasnolud wyrzeźbił twarz śmierci przedstawiającą czaszkę w kapturze. Biały zamachnął się mieczem, który mimo swej długości był niezwykle lekki a rękojeść doskonale dopasowywała się do dłoni tak jakby leżała w niej przez całe życie.

– Nie mogę nauczyć cię jak stworzyć taką broń – Gutrun zamknął skrzynię i ponownie przysypał ją ziemią, na którą rzucił pakę z żelaznymi prętami. – To pradawna tajemnica Smoczych Kowali. Mogę ci jednak podarować ten oręż. Ukryj go i strzeż niczym własnego życia. Miecz stanie się przedłużeniem twojego ramienia, stanie się cząstką ciebie. Będzie odgadywać twoje myśli zanim przyjdą ci do głowy. Nie pozwól aby to ostrze kiedykolwiek splamiła niewinna krew. Ucz się nim władać, niech pozna swego nowego pana. Ja nazwałem go Morth’Tag co w mojej ojczystej mowie oznacza Łza Śmierci. Ty możesz nadać mu inne imię, pamiętaj jednak, że jest to oręż krasnoludzki. Nigdy nie podnoś go na żadnego z moich braci.

– Dziękuję Gutrun – wyszeptał Biały nie mogąc oderwać oczu od miecza. – Nigdy nie zhańbię smoczego miecza, nigdy też nie podniosę go na żadnego z twych braci. Przysięgam.

Biały jeszcze tej samej nocy ukrył miecz w lesie, w pniu ogromnego dębu. Za każdym razem kiedy za dnia szedł po drzewo odwiedzał miecz. Treningi fechtunku kultywował też każdej nocy. Nie miał nauczyciela, ale często podpatrywał ćwiczących korsarzy. Poza tym czuł, że szermierkę ma we krwi. Sam wymyślał parady, finty, wypady i ciosy. Był coraz lepszy a nienawiść w młodym sercu wzmagała się wraz z coraz większą pewnością siebie. Jednak wszystko odmieniło się gdy do obozu trafili ci nowi więźniowie. Biały, wysłany przez krasnoluda po drzewo najpierw poszedł poćwiczyć. Oczywiście jak zawsze upewnił się czy ktoś za nim nie podąża. Kiedy poczuł chłód stali ogarnął go spokój. Z uśmiechem ma ustach rozpoczął taniec z mieczem. Minęło już ponad pół księżyca odkąd sam hrabia Undovir odwiedził obóz. To wtedy właśnie przyprowadzili tych nowych, chłopaka i dziewczynę. Undovir kazał Kirgo strzec nowego „nabytku” dzień i noc. Powiedział, że jeżeli coś im się stanie odpowie za to głową. Po odejściu Undovira, Kirgo umieścił więźniów w drewnianej chacie, której noc i dzień strzegło czterech wartowników. Dostęp do nich miał tylko Kirgo i Biały, który zanosił im trzy razy dziennie posiłek. Przez pierwsze dni tylko dziewczyna się do niego odzywała. Chłopak wciąż wpatrywał się tępo przed siebie. Czasami rozmawiał ze swoją towarzyszką niedoli. Ale zwykle były to przyciszone szepty. Jednak raz Biały usłyszał jak chłopak wymawia coś gniewnie. Rozpoznał tylko jedno słowo, Nia. Tak pewnie miała na imię ta dziewczyna. A raczej kobieta. Mimo, iż z początku zdawała się wyglądać na dziewczynę to coś w jej spojrzeniu i zachowaniu mówiło mu, że jest od niego sporo starsza i dużo bardziej doświadczona… w tych sprawach. Miała pewnie ze dwadzieścia lat. Była więc w kwiecie wieku jak na realia kobiet z północy, które rzadko dożywały czterdziestu zim. Życie na wyspach Borgold było twarde i ciężkie. Mężczyźni walczyli z zakonem Siltana więc kobiety zajmowały się uprawą zmarzniętej ziemi, wykonywały wszystkie prace domowe i gospodarcze, a nawet polowały. Biały liczył sobie sześć zim kiedy na jego osadę napadli zakonnicy. Wyrżnęli prawie wszystkich. Zostawili przy życiu tylko młode kobiety i chłopców. Biały nie rozumiał wtedy co rycerze Siltana robili z kobietami, słyszał tylko ich krzyki i pojękiwania. Niektóre z nich jednak nie krzyczały, tak jak jego siostra. Kiedy rycerz z niej zszedł wyrwała mu mizerykordię zza pasa i zatopiła sztylet w gardle zakonnika. Rycerze przybili dziewczynę do ziemi włóczniami. Teraz Biały już wiedział co zakonnicy robili kobietom. Wiedział też dlaczego jego siostra wolała zginąć niż leżeć pod tym sukinsynem. Obiecał sobie, że kiedyś powróci do rodzinnego domu i odpłaci zakonnikom krwią za to co uczynili jego bliskim. Po pięciu dniach noszenia jedzenia nowym więźniom dziewczyna poprosiła Białego aby na chwilę usiadł przy ognisku. Był już wieczór, berzeg właśnie skończył czyszczenie i zwijanie poplątanych sieci. Zdziwił się i zarazem ucieszył prośbą dziewczyny. Mimo, iż starał się nie okazywać po sobie skrępowania mimowolnie oblał go rumieniec. Dziewczyna była piękna a on miał już prawie osiemnaście zim. Był mężczyzną. A ona sprawiał, że przychodziły mu do głowy nieprzyzwoite myśli. Szybko przełkną ślinę i przycupnął naprzeciw Nii. Chłopak, współtowarzysz dziewczyny siedział na słomianym sienniku pod ścianą i jak zwykle wpatrywał się w płomienie lampy zawieszonej pod powałą. Na kolanach trzymał długi przedmiot zawinięty w ciemny, parciany worek. Chybotliwe płomienie oświetlały twarz dziewczyny a cienie, które tańczyły w jej oczach sprawiły, że serce Białego mocniej zabiło w piersi.

– Zjesz z nami? – zapytała miłym i miękkim głosem. – Dla nas jest tego za dużo a szkoda żeby się zmarnowało.

Berzeg z ociąganiem przyjął miskę gulaszu. Był głodny, nie dojadał zresztą jak wszyscy więźniowie w obozie. Wszyscy prócz tej dwójki. Wiedział, że gdyby Kirgo przyłapał go na tym to w najlepszym wypadku obdarłby go ze skóry. Jednak dziewczyna tak słodko się uśmiechała. Biały z ociąganiem opuścił wzrok i zaczął szybko wiosłować drewnianą łychą.

– Dziękuję – mrukną pomiędzy kolejnymi kęsami. – To bardzo miłe z twojej strony.

– Jestem miła dla ciebie bo ty jesteś miły dla mnie – odparła filuternie Nia posyłają mu taki uśmiech, że chłopak zachłysnął się gulaszem. Gdyby nie przyłożyła mu w plecy to zadławiłby się kawałkiem wołowiny. Co za wstyd.

– Dziękuję – wychrypiał łapiąc oddech. Resztę gulaszu z ociąganiem odłożył na klepisko. Wolał nie ryzykować.

– Jak długo przebywasz w obozie? – spytała Nia przysuwając się do chłopaka z przymilnym uśmiechem na twarzy.

– Będzie już z tuzin zim – odparł po chwili namysłu berzeg po czym znów spojrzał w jej ciemne oczy. – Trafiliśmy tu razem z Winterem kiedy piraci zatopili statek zakonu Siltana, którym płynęliśmy do Willsburga.

– To jesteś rycerskim synem – stwierdziła beznamiętnie dziewczyna uważnie wbijając w niego chłodne spojrzenie. Miły uśmiech zniknął, a zastąpiła go pozioma bruzda na czole. Dziewczyna zmarszczyła też lekko nos przez co wyglądała jeszcze piękniej.

– Jestem berzegiem – Biały przełknął ślinę i wrzucił łyżkę do miski. – A na statku nie byłem gościem tylko więźniem zakutym w kajdany. Zakonnicy napadli na naszą osadę. Wybili wszystkich. Zostawili tylko chłopców i młode kobiety, młodsze od ciebie. Robili im… – chłopak nie dokończył tylko przez twarz przeszła mu ciemna chmura.

– Rozumiem – powiedziała szybko Nia a w ciemnych oczach zagościł błysk współczucia. – Przykro mi Biały. Nikt nie ma prawa pozbawiać innych życia. A tym bardziej bezbronnych. Chłopak poruszył się niespokojnie. Jeszcze nikt nigdy mu nie współczuł i poczuł się z tym jakoś dziwnie.

– Piraci pojmali nas i znów zakuli w kajdany – kontynuował starając się nie patrzeć w jej oczy. – Nienawidzę ich na równi z zakonnikami – warknął gniewnie uderzając pięścią w ziemię. Natychmiast jednak opanował gniew sam zły na siebie za to, że uległ emocjom. Prawdziwy mężczyzna nie okazuje uczyć, tak mawiał jego ojciec, chyba, że spotka piękną kobietę. A Nia była kobietą i do tego bardzo piękną. Biały znów się zarumienił.

– A twój przyjaciel? – zapytała Nia chcąc trochę zmienić temat. – Gdzie go trzymają?

– Na Śmietnisku – widząc zdziwione spojrzenie wyjaśnił. – To polana na skraju lasu gdzie chowamy zmarłych więźniów. Winter próbował uciec. Złapali go i zamknęli w ptasiej klatce. Pochowałem go na drugi dzień.

– Przykro mi – tym razem głos Nii wyraźnie zmiękł.

– Mi też – burknął gniewnie Biały i szybko wstał. – Muszę już iść.

– Do jutra, Biały – pożegnała go smutnym uśmiechem.

– Do jutra, Nia.

Biały chyłkiem pognał do lasu. Znów w zapamiętaniu rozpoczął taniec z mieczem pośród gwiazd. Kiedy fechtował czuł się wolny i niepokonany. Czuł, że żyje. Jednak gdy wrócił do szałasu nie mógł przestać myśleć o Nii. Wciąż widział jej oczy, ciemne i spokojne. Oczy, w których mógłby utonąć. Zanim spowiła go mgła snu zaczęła w młodzieńczej głowie kiełkować myśl, równie szalona co i niebezpieczna a nieskrępowana strachem wyobraźnia rozpalała ją niczym szkwał płomień morskiej latarni.

 

***

 

Krasnolud cmoknął na kuce i wóz niechętnie potoczył się po trakcie. Barton czekał na towarzysza wpatrując się w niknący pośród drzew szlak. Smagła klacz leniwie skubała trawę obficie porastającą brzegi gościńca. Kłusownik wyglądał jak spiżowy posąg. Jedyną oznaką tego, że jest żywą istotą były poruszające się płatki nosa kiedy wciągał przesycone wilgocią, poranne powietrze. Karl cwałował w kordegardzie i pojawił się na trakcie zaraz za wozem Chambera.

– Od strony miasta zbliżają się jeźdźcy – odezwał się beznamiętnie Barton nie odrywając wzroku od linii drzew, za którą nikła szeroka wstęga drogi. – Jest ich co najmniej dwudziestu.

– Cholera, to pewnie te zakonne szumowiny – warknął krasnolud i sprawdził czy topór aby dobrze siedzi za pasem. – Bez urazy Karl, ale ci twoi pobratymcy działają mi na nerwy – warknął spoglądając na rycerza, który mimo, iż bardzo się starał nie dostrzegł w oczach krasnoluda przeprosin.

– Masz rację – odchrząkną trochę zakłopotany młodzieniec. – Kiedyś byli moimi braćmi. Teraz nie są lepsi od zdrajców i wywołańców. A dla takich mam tylko swój miecz.

– Mocne to słowa rycerzyku – stwierdził Chamber z drwiącym uśmieszkiem. – Mam nadzieję, że kiedy dojdzie do bitki to poprzesz je czynami.

– Co robimy? – zapytał Barton spoglądając na towarzyszy. W dłoniach ściskał łuk ze strzałą nałożoną na cięciwę.

– Jedziemy dalej – odrzekł spokojnie Chamber i cmoknął na kuce, które żwawiej ruszyły przed siebie. – Może ci chłopcy nie znają naszego rycerzyka. Poza tym za późno już żeby pryskać do lasu.

Karl zbliżył się do Bartona i mocniej nasunął skórzane rękawice na dłonie.

– Ostatnio w Jöhl byłem przed dwoma laty i do tego w orszaku Wielkiego Mistrza. Nie znam nikogo z tutejszych zakonników. Poza tym przez dwa lata trochę się zmieniłem – napięcie w głosie rycerza zdradzało, że sam nie wierzy we własne słowa.

– Ta, całe szczęście, że w tej zbroi nie rzucasz się w oczy – prychnął Chamber na co Barton przekornie się uśmiechnął.

Młody rycerz ze zdziwieniem spojrzał na swój pancerz, jakby zobaczył go po raz pierwszy w życiu. Cholera o tym nie pomyślałem. Mimo, iż napierśnik był wciąż solidnie pogięty a wyklepywanie jeszcze bardziej go pokiereszowało to wciąż lśnił na nim onyks a jego charakterystyczny kształt zdradzał zakonne pochodzenie. Naramienniki i nagolennice były w lepszym stanie, ale zadry i szpikulce, które z nich wystawały były częstym dodatkiem rycerskiej zbroi. Hełmu na szczęście nie miał. W głowicy miecza wyrzeźbiona była pieczęć zakonna więc szybko zakrył ją dłonią.

– Może to nie są zakonnicy – zastanawiał się głośno Karl przełykając ślinę. – Może to kupiecka karawana. Szlak jest często uczęszczany przez handlarzy skórami…

– Ta, a ja wyglądam jak panienka z dobrego domu – przerwał mu krasnolud z politowaniem kiwając głową przez co dał rycerzowi wyraźnie do zrozumienia co sądzi o ich nie rzucaniu się w oczy.

– Już są! – przerwał dalszą polemikę Barton.

Było ich prawie trzydziestu, jechali dwójkami, ale z pewnością nie byli rycerzami zakonnymi. Żaden z nich nie nosił takiego samego rynsztunku a uzbrojenie jeźdźców było przekrojem oręża używanego w całych krainach Avar al’Aden. Na czele oddziału podążał krępy mężczyzna z sumiastym wąsem i krótko przystrzyżonymi włosami mocno już przyprószonymi siwizną. Tuż obok niego na wspaniałym rumaku, ciągle hamując bieg wierzchowca jechał elf w powłóczystej, wiśniowej szacie. W jego uszach połyskiwały liczne kolczyki. Za tą dwójką podążała następna para na pierwszy rzut oka wyglądająca na rodzeństwo. Jeden z nich zamiast prawej dłoni miał ostry szpikulec. Pozostała część oddziału była najgorszą zbieraniną zakapiorów jaką Chamber kiedykolwiek widział. Twarde, pokryte bliznami oblicza nie wyrażały nic prócz bezwzględnego zdecydowania. Jedyną ozdobą kawalkady było sześć kobiet w obcisłych skórzanych spódniczkach siedzących okrakiem w kulbakach. Karl aż się zarumienił gdy koło niego przejechały. Kobiet nie nosiły bielizny. Oddział minął ich szybkim kłusem. Nikt nie zwrócił na nich najmniejszej uwagi. Po chwili jeźdźcy zniknęli wśród drzew.

– Najemnicy – skwitował Chamber gdy tylko umilkł tętent kopyt. – A te lampucery, które z nimi podążają to pewnie Córy Zuriana. I raczej nie robią tu za markietanki. Chyba poznałem też kilku z nich. Ten z krasnoludzkim toporem przewieszonym przez plecy to Bruno Łomotacz. Tylko on przeżył jatkę w Jarze Głupców. Nie wiem gdzie oni tak pędzą, ale nie chciałbym im stawać na drodze. Gdyby doszło co do czego to wolałbym żeby do tyłka dobrali mi się zakonnicy niż ta hałastra – skwitował wyjmując topór zza pasa i kładąc go pod ławeczką, na której siedział.

– Dobra ruszamy dalej – zdecydował Barton. – Rozdzielimy się. Ja tu trochę zaczekam a wy pojedziecie przodem. Raz nam się udało, ale nie ma co dalej kusić losu.

Karl bez słowa skinął głową.

– Co racja to racja, wio koniki – potwierdził Chamber i lekko smagnął kuce lejcami. – Tylko żebyś się Barton nie zgubił gdzieś na szlaku.

– Martw się o siebie, Łowco Czarownic – kłusownik posłał mu jadowity uśmiech. – Z twoim wyglądem raczej nie liczyłbym na miłe przyjęcie przez strażników. Tym bardziej, że na widok podejrzanych mord mają tu zwyczaj najpierw strzelać a dopiero później zadawać pytania.

– A skąd ty tak dobrze znasz zwyczaje tutejszych żołnierzyków? – zapytał podejrzliwie krasnolud wymijając Bartona, ale ten tylko wzruszył ramionami i bez słowa przewiesił łuk przez ramię. Młody rycerz jechał tuż za wozem pogrążony we własnych myślach. Karl i Chamber bez żadnych nieprzyjemnych przygód dotarli do bram miasta, obydwaj wzięli to za dobry omen. Co prawda czterej strażnicy trochę podejrzliwie im się przyglądali, ale gdy uiścili podatek bramny łaskawie pozwolili im przekroczyć bramy miasta. Barton też bez problemów pokonał rogatkę. Czasy były niespokojne i każda grupka większa niż dwie osoby wzbudzała zainteresowanie gapiów a tym bardziej straży miejskiej. Pomysł z rozdzieleniem okazał się nadzwyczaj trafiony gdyż wygląd trójki przyjaciół nie napawał zbytnim zaufaniem. Karl w pogiętej, niepełnej i naprędce naprawionej przez krasnoluda zbroi wyglądał jak jeden z niesławnych rycerzy rabusiów, którzy ostatnimi czasy rośli po traktach jak grzyby po deszczu. Chamber nawet jakby ubrał się w mnisi habit nie zdołałby zatracić wyglądu typka spod ciemnej gwiazdy. Co do Bartona to miał on tu jakiś przedawniony zatarg ze stróżami prawa, o którym nie chciał jednak nic powiedzieć. Kłusownik wolał nie ryzykować, że któryś ze strażników rozpozna go i zechce zostać bohaterem jego kosztem. Barton szybko dogonił towarzyszy i już w komplecie skierowali się ku wschodniej dzielnicy miasta.

– Skręć w tę uliczkę – wskazał krasnoludowi Karl. – I zatrzymaj wóz pod tą ruderą.

– To tu mieszka ten twój znajomek? – prychnął podejrzliwie Chamber zatrzymując wóz pod ścianą walącego się domostwa. – Mam nadzieję, że ta niby budowla nie zawali się na mój dobytek – mrukną oglądając nieufnie krzywy i popękany mur.

– W tej szopie trzyma opał na zimę – wyjaśnił rycerz zeskakując z konia i przywiązując cugle do poręczy wozu. – Tędy można niezauważenie wejść na podwórzec posiadłości. Przejdziemy przez ogrodzenie i wejdziemy kuchennymi drzwiami. Nie chcę aby jakieś niepowołane oczy nas zobaczyły.

– Chylę czoła przed twą zapobiegliwością – sarkną Barton zsiadając z konia. – Mam tylko nadzieję, że nikt nam kobył nie rąbnie bo już się do swojej zdążyłem przyzwyczaić.

– Nie wspominając już o moim wozie – wtrącił krasnolud zeskakując z kozła i wsuwając topór za pas.

– Bez obaw – uspokoił ich z tajemniczym uśmiechem Karl po czym krzykną w stronę ogrodzenia. – Ulf!

Skrzypnęła ciężka furta tylko cudem trzymająca się na zardzewiałych zawiasach i w szerokiej futrynie pojawił się potężnych drab z dwoma wilkami na smyczy. Mężczyzna dość intensywnie przyglądał się przybyszom. Dłużej zatrzymał wzrok na Karlu. Najwidoczniej dostrzegł w nim coś znajomego bo w szarych oczach zapłonął błysk satysfakcji a usta rozwarły się w szerokim uśmiechu ukazując nieliczne, pożółkłe żeby. Gdyby nie uszy to pewnie śmiałby się dookoła głowy.

– Witaj, młody paniczu – głos miał głęboki i ciężki, zupełnie jak jego rozum. Zwracał się do Karla jakby ten wciąż miał sześć lat czym sprawił młodemu zakonnikowi wyraźną przyjemność.

– Zaopiekuj się naszymi wierzchowcami Paluch – rzucił rycerz przechodząc koło olbrzyma i głaszcząc po drodze wilki, które przestały warczeć i radośnie lizały go po rękach. – Szczególną pieczę roztocz nad wozem tego szacownego krasnoluda. Wozi na nim dorobek całego życia i byłby wielce niepocieszony gdyby coś się z nim stało.

– Koniki i furgon będą bezpieczne – odparł olbrzym, na którego twarzy wciąż rozlewał się głupkowaty uśmiech. Ulf zwany Paluchem z namaszczeniem uwiązał wilki do koła wozu na co kuce krasnoluda zaczęły prychać i szarpać się w zaprzęgu. Pozostałe wierzchowce też nerwowo przestępowały z nogi na nogę. Wilki jakoś nie napawały je zbytnim zaufaniem, tym bardziej, że natarczywie wbijały żółte ślepia w wierzchowce. – Bez obaw, moje pieszczochy już dzisiaj śniadały. A koniny nigdy im nie daję bo mają po niej gazy – wyjaśnił uspokajająco olbrzym widząc zaniepokojone spojrzenie krasnoluda. Oczywiście skutek tych zapewnień był zupełnie odwrotny.

– Ja myślę – powiedział groźnie Chamber poklepując wymownie stylisko topora po czym zniknął za Bartonem w furcie ogrodzenia.

Podwórzec był dość przestronny choć prawie całkowicie zastawiony wszelakim tałatajstwem. Straszyły tu różnorakie machiny i pojazdy, dziwne urządzenia, dźwignie, podnośniki, bloczki, kołowroty, koła zębate, pęknięte soczewki i w ogóle wszelkie śmieci jaki można znaleźć w cechu budowniczych i inżynierów. Sama posiadłość wyglądała raczej na mały dworek z dwoma piętrami i sporym poddaszem niż na miejską kamienicę. Po wschodniej stronie budowli pięła się w górę wysoka wieża zwieńczona okrągłą kopułą, z której sterczała gładka i wypolerowana lufa. Tylne drzwi były wykonane z grubych dębowych bali i samo ich otwarcie wymagało nie lada wysiłku. Barton pomyślał, że Ulf był też pewnie odźwiernym. Krasnolud dopiero za trzecim podejściem odchylił drzwi na stopę. Na szczęście zasuwa po wewnętrznej stronie nie była zatrzaśnięta. Wspólnymi siłami otworzyli drzwi i znaleźli się w wąskim korytarzu. Przywitał ich czarny kocur, który na widok nieznajomych wściekle parsknął i wyskoczył na zewnątrz.

– Nie plącz się pod nogami, Fafik – rozległ się śpiewny głos dochodzący z pokoiku przy holu. – Bo cię zamknę na noc razem z pieszczoszkami Ulfa. Ostatnim razem chyba im się to spodobało, co nie?

– Co no – odezwał się wesoło Karl do młodego mężczyzny w długiej, szarej szacie, który właśnie wygramolił się z niewielkiej komórki taszcząc za sobą jakiś wór. Domownik błyskawicznie wyprostował się a w jego dłoni błysnął ognisty miecz. Cholera szybki jest, jak na takiego młodzika, pomyślał Chamber kładąc rękę na ostrzu topora. Krasnolud trochę uspokoił się czując ciepło bijące od starożytnych glifów.

– A już się przeraziłem, że ten obrzydliwy sierściuch nauczył się mówić – młody mag odwrócił dłoń do góry wierzchem i ogniste ostrze rozmyło się w błękitnej mgiełce. Na pociągłej twarzy pojawił się radosny uśmiech. Długie włosy, zaplecione w cienkie warkoczyki poprzeplatane miedzianym drutem i koralikami wesoło zafalowały gdy wstrząsnął głową. Spiczaste uszy i trochę skośne, zielone oczy wskazywały na domieszkę elfickiej krwi. – Musiałbym wtedy usmażyć tę złośliwą bestię. Witaj, Karl. Mistrz Uzaverinn ucieszy się na twój widok. Widzę, że masz o czym opowiadać – dodał półelf taksując krytycznym spojrzeniem zniszczoną zbroję rycerza.

– To jest Nidaniz Na’Diz, z powołania czarodziej a z wyboru astrolog i treser kotów – Karl lekko się uśmiechnął. – Uzaverinn powiada, że w jego żyłach płynie smocza krew. Ale to wiedzieć może tylko jego matka, której zresztą nigdy nie widział na oczy.

– Widzę, że w nowym towarzystwie dowcip ci się wyostrzył – odparował Nidaniz. – Bo przy tym mruku Zygfrydzie całkowicie być zmarniał.

Twarz Karla natychmiast przesłonił smutny cień.

– Wielki Mistrz nie żyje – powiedział głucho zakonnik. – Muszę porozmawiać z Uzaverinnem. Tylko on może mi pomóc.

Żuchwa młodego maga niebezpiecznie opadła ku ziemi. W jadeitowych oczach zalśnił błysk niedowierzania i smutku.

– Przykro mi, Karl – powiedział po krótkiej chwili i wskazał boczny korytarz wiodący na dolne poziomy. – Tędy.

Ruszyli szybko szerokim holem i po dziesięciu jardach stanęli przed ciężkimi, żeliwnymi drzwiami pozbawionymi klamek i zawiasów. Mag położył swój worek pod ścianą i lekko pchnął drzwi, które bezgłośnie się rozwarły. Chamber zauważył, że dłoń Nidaniza przy zetknięciu z drzwiami spowiła błękitna aura. Weszli do ogromnej komnaty pozbawionej okien, która musiała być laboratorium Uzaverinna. Sala było równym czworobokiem, z którego każda ściana miała co najmniej dziesięć jardów szerokości. Sięgała aż do dachu budynku, w którym zainstalowanych było kilka specjalnych wyciągów oraz dwa olbrzymie zbiorniki wypełnione wodą. Była to pierwsza, nie magiczna i do tego w pełni sprawna instalacja przeciwpożarowa w krainach, oczywiście zaprojektowana przez samego Uzaverinna. Pod północną i wschodnią ścianą zalegały stoły z aparaturą alchemiczną. Walały się na nich tłuczki, menzurki, alembiki, małe piecyki na olej, moździerze, kartki pergaminu, jakieś iskrzące się urządzenia pracujące na silniki parowe zajmujące sąsiednie pomieszczenie i wiele innych urządzeń, których przeznaczenia Chamber wolał się nawet nie domyślać. Pod zachodnią i południową ścianą zalegały pedantycznie poukładane według wielkości pakunki, skrzynie, kufry, komody, szafy i liczne półki z ingrediencjami, mechanicznymi częściami, trybami, kołami zębatymi, bloczkami, linkami, wysięgnikami i nie wiadomo z czym jeszcze. Były tam też kotły z jakąś cieczą. Barton po zapachu zorientował się, że w jednym z nich jest smoła. Przy największej z aparatur stał wysoki i chudy jak patyk mężczyzna. Spiczaste uszy sterczały kontrastując z pozbawioną włosów i strasznie okaleczoną głową. Chamber już wielokrotnie widział ofiary łowców skalpów, ale pierwszy raz widział kogoś kto przeżył spotkanie z nimi. Łysy elf podszedł do olbrzymiej księgi i energicznie zaczął przerzucać pożółkłe stronice. Nagle z kotła, przy którym wcześniej stał zaczął się sączyć zielonkawy dym. Alchemik pokiwał tylko z rezygnacją głową i zwrócił się w stronę nowo przybyłych. Kiedy rozpoznał w młodym rycerzu Karla, pociągłą twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. Widok był raczej makabryczny tym bardziej, że alchemik miał zupełnie białe, pozbawione źrenic oczy. Chamber tak tylko, zapobiegawczo położył dłoń na trzonku topora. Coraz mniej podobało mu się to niezbyt pasujące do jego wyobrażeń miejsce. Uzaverinn miał być statecznym astrologiem a okazał się podejrzanym typkiem, do tego parającym się alchemią i najpewniej magią.

– Karl! – krzyknął radośnie Uzaverinn i zaczął gnieść w objęciach młodego zakonnika.

– To już chyba ze dwa lata, młodzieńcze – elf odsunął rycerza wciąż trzymając go za ramiona, spoglądając na niego z wysokości swoich siedmiu stóp. – Wyrosłeś, chłopcze i zmężniałeś. Teraz jest z ciebie rycerz pełną gębą… To znaczy pełnym rynsztunkiem – mruknął z uśmiechem widząc w jakim stanie jest jego zbroja.

– Witaj, Uzaverinn – wymamrotał nie wiadomo czemu zażenowany Karl. – Też cieszę się z tego spotkania choć sprowadzają mnie tutaj tragiczne okoliczności.

Alchemik zwany astrologiem momentalnie spoważniał.

– Przecież ty nigdy nie podróżowałeś sam, jesteś przybocznym Zygfryda – wzrok Uzaverinna nabrał metalicznego połysku. – Gdzie jest ten stary, mrukliwy i pozbawiony poczucia humoru pryk?

– Zygfryd… – Karl lekko się zająknął, słowa nie chciały przejść przez gardło. – Zygfryd nie żyje.

– Co! – ryknął Uzaverinn takim głosem, że Chamber mimowolnie wyszarpnął topór zza pasa. – To niemożliwe! Widziałeś ciało? Może był tylko ranion. On jest jak kot, zawsze spada na cztery łapy a do tego ma też pewnie z siedem żyć. Chyba z dziesięć razy słyszałem nowiny o tym, że go uśmiercili…

– Jego już nie ma wśród żywych. Byłem tam – głos Karla na wspomnienie ostatniego boju Wielkiego Mistrza zakonu Ardvent Gathar stwardniał a w oczach zapłonął ogień. – Byłem tam i nic nie mogłem uczynić. Musiałem uciekać widząc jak walczy sam z wrogami. Ukryłem się w puszczy Styllen widząc jak ostatni raz unosi miecz. Musiałem, Uzaverinn. Rozumiesz. Musiałem… – w drżącym głosie młodego rycerza przebrzmiała bolesna wina.

– Dlaczego? – alchemik wbił swoje straszne oczy w twarz rycerza zupełnie nie zwracając uwagi na jego towarzyszy.

– Był z nami książę Elian – widać było, że każde słowo sprawia młodzieńcowi ogromny ból. – Zygfryd rozkazał mi go chronić. Rozkazał mi uciekać. Chciałem walczyć, Uzaverinn… Musiałem walczyć… – przez chwilę głos zakonnika załamał się, przez chwilę wyglądał jak dwudziestoletni chłopak ze złamanym sercem. – Ale musiałem wypełnić rozkaz. Gdybym został, zginęlibyśmy wszyscy. A młody książę musiał żyć! Musiał żyć i musiał zrozumieć dlaczego Zygfryd oddał za niego życie… Los Mythen jest też i jego losem a moje życie należy teraz tylko do Eliana. Pomóż mi Uzaverinn, pomóż mi odnaleźć księcia… – jęknął Karl i padł w ramiona elfa. Po twarzy rycerza popłynęły łzy bezradności.

Chamber na powrót zatknął topór za pas i wbił wzrok w kamienną posadzkę. Widok płaczących mężczyzn działał na niego dziwnie deprymująco. Jednak do Karla nie czuł odrazy. Rozumiał jego ból, sam kiedyś opłakiwał swojego króla, którego spotkał los o wiele gorszy niźli śmierć. Barton bez słowa przyglądał się tej scenie tylko oczy kłusownika jarzyły się dziwnym blaskiem. Nidaniz próbował pocieszyć Karla kładąc dłoń na ramieniu przyjaciela. Przez twarz Uzaverinna przemknął szary cień. Zdecydowanym ruchem odepchnął od siebie rycerza.

– Coś ty zrobił?! – głos miał zimny i chropowaty. – Gdzie jest Elian? Mów! – ryknął rzucając błyskawice z oczu. Karl opanował szloch i wytarł twarz wierzchem dłoni. Coś czerwonego błysnęło na jego serdecznym palcu. Zanim otworzył usta by odpowiedzieć, Uzaverinn pochwycił tę dłoń i odwrócił ją wnętrzem do góry. W oczach starca zatańczył karminowy blask odbity w szlachetnym kamieniu.

– Skąd to masz? – tym razem głos miał spokojny, prawie kojący, choć nerwowy tik na twarzy zdradzał targające nim emocje.

– Zygfryd podarował mi ten pierścień zanim… – Karl przełknął ślinę i kontynuował już opanowanym głosem. – Mam go oddać Wilhelmowi Stormowi, on będzie wiedział co z nim uczynić.

– Nie musisz go już nikomu oddawać, chłopcze – rzekł głucho Uzaverinn. – Nidaniz odprowadź naszych gości do moich prywatnych komnat, tylko żeby mi nic z tamtąd nie zginęło. Wkrótce do was dołączę. A ty Karl, wiedz, że zrobiłeś wszystko co było w twej mocy. Zygfryd byłby z ciebie dumny – zakończył dobitnie astrolog zwany alchemikiem i oswobodził dłoń Wielkiego Mistrza zakonu Ardvent Gathar.

 

*

 

Nidaniz wprowadził Chambera, Bartona i Karla do obszernej komnaty zawalonej księgami, woluminami, pergaminami i manuskryptami zaścielającymi prawie cały, pięknie zdobiony zwierzęcymi ornamentami dywan z owczej wełny. Na wszystkich ścianach aż pod samą powałę pięły się regały z półkami uginającymi się, od ciężaru przepastnych tomiszczy. Komnata pozbawiona była okien, stało tu tylko skromne biurko także całe usłane papierami, inkunabułami, kilkoma buteleczkami z inkaustem i glinianym kubkiem wypełnionym kruczymi piórami. Przy jednej z szafek stała szeroka ława z niezwykle szczegółową mapą krain Avar al’Aden. Nidaniz szybko zwinął mapę w rulon i z namaszczeniem wsunął ją do tekturowej tuby. Chamber z Bartonem bezceremonialnie rozsiedli się na ławie wycierając ubłocone buciory o leżące na dywanie zwoje pergaminów. Karl zatrzymał się przy jednej z półek i zapatrzył się pustym spojrzeniem w zalegające tam woluminy. Młody rycerz wciąż wydawał się nieobecny duchem, a jego twarz przypominała teatralną maskę bólu i cierpienia. Nidaniz oparł się o biurko i z troską obserwował przyjaciela z czasów dzieciństwa. Jakoś nikt nie kwapił się do tego żeby przerwać krępującą ciszę. Dopiero pojawienie się Uzaverinna wywołało niewielkie poruszenie. Astrolog uchodzący za alchemika energicznie usiadł za biurkiem. Kiedy dostrzegł jak przybysze sprofanowali jego ukochane zwoje gniewnie prychnął i uraczył takim spojrzeniem, że nawet zawsze bezczelny kłusownik z zakłopotaniem opuścił wzrok.

– Wybaczcie panowie brak etykiety – odezwał się Uzaverinn głosem, w którym przebrzmiał zgrzyt żelaza. Wciąż wbijał wściekłe spojrzenie w sponiewierane pergaminy. Ponownie chrząknął i boleśnie ukłuł Nidaniza stalówką pióra. Młody czarodziej syknął z bólu, ale w mig pojął intencje swego mistrza. Rozcierając bolące ramię jął zbierać zbezczeszczone rodały. – Nazywam się Uzaverinn. Jestem astrologiem, alchemikiem, wynalazcą, a także uniżonym sługą matki nauki w pełni oddanym jej wpływowi aż po kres swych dni. Karla znam już od dawna, ale radbym też poznać jego nowych towarzyszy, którzy jak widzę wykazują nieskrywany szacunek dla słowa pisanego – skwitował groźnie marszcząc brwi.

– Jam jest Irving Stone – przedstawił się Chamber z bezczelnym uśmiechem na ustach naśladując przy tym poważny ton elfa. – Zręczny kowal choć niestety mukqunn, niesprawiedliwie wydalony z rodzinnego klanu. Do usług naszego miłego gospodarza.

– Na mnie wołają Menda – oznajmił Barton sztywno kiwając głową i niby to od niechcenia drepcząc nie zabłocony jeszcze papier. – Preferuję wszelkie wolne zawody, nie stroniąc przy tym od żadnej, nawet uczciwej roboty. Amatorsko interesuję się grą w trzy karty i dużymi dziewczynkami, jeżeli wiesz co mam na myśli – porozumiewawczo mrugnął do alchemika okiem.

Uzaverinn mało nie zachłysnął się własną śliną na tak jawną bezczelność. Miał już odpłacić im podobna monetą kiedy niespodziewanie wtrącił się Karl.

– Opowiedz mi o moim ojcu – powiedział z prośbą w głosie młody rycerz odwracając się do Uzaverinna. Alchemik aż zapadł się w sobie kiedy dostrzegł bezmiar cierpienia na twarzy młodego zakonnika. – O tym prawdziwym – dodał Karl przełykając ślinę.

– Dlaczego akurat teraz? – zapytał Uzaverinn masując palcami skroń jakby te wspomnienia przyprawiały go o coś więcej niż zwyczajny ból głowy wywołany zniszczeniem zapisków. Wyglądał tak jakby nagle coś poraziło wszystkie końcówki nerwowe w jego twarzy. – To było tak dawno… Dlaczego?

– Bo właśnie tego potrzebuję – odrzekł bez wahania młodzieniec. – Nigdy wcześniej o to nie prosiłem. Chcę poznać jego historię. Myślę, że to pomoże mi w odnalezieniu księcia… i samego siebie.

Uzaverinn głośno westchnął, ale skinął potakująco głową. Wyglądał jak straceniec, który właśnie pogodził się z wyrokiem śmierci, nie wiedząc o tym, że ma być przypalany, nabijany na pal i rozrywany przez konny zaprzęg. Nidaniz wbił wzrok w usta swego mentora jakby chciał pożreć każde słowo. Sam nie raz pragnął poznać historię przyjaciela, ale alchemik zawsze gniewnie go zbywał. Barton i Chamber usiedli wygodniej, każdy na swój sposób ciekawy tej opowieści. Na twarzy kłusownika pojawił się ironiczny uśmieszek mówiący o tym, że przeszłość lepiej pozostawić za sobą. Poza tym Barton odkąd został jednym z cieni przestał już wierzyć w szczęśliwe historie a tym bardziej w szczęśliwe zakończenia tych historii. Dla niego liczyła się tylko chwila bieżąca i to jaki miała ona wpływ na jego najbliższą przyszłość. Natomiast krasnolud z nieskrywanym zainteresowaniem spojrzał na młodego rycerza. Dla niego historia znaczyła więcej niźli przyszłość. Wszystko co kochał i w co wierzył pozostało za nim. Teraz mógł już tylko żyć tymi wspomnieniami. Tymczasem Uzaverinn monotonnym głosem zaczął snuć opowieść.

– Jak zapewne wiesz od Zygfryda, Kurt von Midenchoffen, członek Rady Kapturowej zakonu Ardvent Gathar po ostatnim zbrojnym konflikcie z Tylerią na obszarze strefy demarkacyjnej wyruszył na samotną wyprawę, która przerodziła się w swoistą krucjatę wymierzoną przeciwko rabusiom i dezerterom – astrolog na chwilę zwiesił głos, a gdy znów podjął opowieść przebrzmiała w nim smutna nuta. – Mytheńscy maruderzy zabili mu żonę i dwuletniego synka. Wybili też całą służbę, nie oszczędzili nikogo. Jakaż to ironia losu, ludzie z kraju, o który walczył i, za który przelewał krew odebrali mu to wszystko co umiłował, co miało dla niego największy sens. Kiedyś piękne to było miejsce – elf uśmiechnął się do własnych wspomnień. – Szeroki podwórzec wciąż pełen roześmianych dzieci, otoczony zielonymi parkanami porośniętymi winogronem i różami. Dworek leżał u podnóża Eliverin, góry Kwiatów. Nie sposób opisać to miejsce słowami. Dziesiątki strumieni spływało srebrzystymi kaskadami z góry porośniętej kwieciem otulonym mgłą motyli. Szczyt niknął w chmurach czasami tylko rozpraszanymi delikatnym wietrzykiem. Kiedy Kurt wrócił tam z wyprawy zastał tylko śmierć i spustoszenie. Zgliszcza dworku były jeszcze ciepłe, jego żona i dziecko spłonęli w środku…. Wyruszył sam aby odnaleźć śmierć, która byłaby dla niego jedynym ukojeniem. Nie szczędził nikogo. Jednak ta Pani wciąż z niego drwiła. W pojedynkę rozgromił cztery bandy i to wszystkie w walnych bitwach. Szybko rozeszła się opowieść o samotnym rycerzu–demonie, który rzucił wyzwanie wszystkim niegodziwcom i szubrawcom bogacącym się kosztem słabszych od siebie. Nie minęło wiele czasu kiedy do Kurta zaczęli dołączać inni szaleńcy. Przez pięć lat siali zamęt i śmierć wśród wyjętych spod prawa złoczyńców. Jeden z bardów ułożył nawet balladę o Rycerzach Świtu, bo zawsze uderzali przez nastaniem dnia, tuż przed brzaskiem. Wedle opowieści rycerzami tymi dowodził Miecz Gathara, jak już wcześniej nazywali Kurta bracia zakonni. Pewnego razu dopadli bandę rzezimieszków plądrującą rozbitą karetę z jakimś wodnym herbem. Kilku rabusiów zgwałciło szlachciankę, która nią podróżowała i właśnie mieli pozbyć się biednej kobiety. Rycerze Świtu wyrżnęli tych sukinsynów, ale niestety nie wszystkich. Jeden zdołał zbiec. Kobieta była niezwykle urodziwa, pochodziła z dalekiej północy, z krainy berzegów. Na imię miała Karla. Kurt często opowiadał, że wydawała się być wyrzeźbioną w mlecznobiałym marmurze boginią, która stąpiła na ziemię aby zakosztować życia śmiertelnej kobiety. Jednak zhańbiona nie mogła powrócić do swej ojczyzny. Rycerze Świtu zabrali ją ze sobą. W nocy uciekła z obozowiska. Przez dwa dni i dwie noce tułała się sama po dziczy. Trzeciego dnia rzuciła się w nurty Selepi. Jednak rzeka okazała się dla niej w swej okrutności łaskawa i wyrzuciła kobietę na brzeg tuż przy klasztorze Sióstr Poranka. Te przywróciły ją do zdrowia, przynajmniej fizycznego. Karla pozostała w klasztorze. Wydawało się, że odnalazła tam utracony spokój ducha. Mieszkała w klasztornym dormitorium, pracowała razem z kapłankami, jednak nie modliła się do Arilli. Po dziewięciu miesiącach powiła dziecko, chłopca. Wtedy znów próbowała targnąć się na swe życie i życie swego dziecka. Próbowała rzucić się do studni. Berzegowie czczą wodę i wierzą, że śmierć w jej otchłani przenosi dusze prosto do bram ich nieśmiertelnego Miasta Wieczności. Stojąc na brzegu cembrowiny zanuciła dziecku kołysankę w swym ojczystym języku. I wtedy malec się do niej uśmiechnął. Coś w niej pękło. Porzuciła myśl o śmierci i zaczęła żyć dla swego dziecka. Pozostała w klasztorze. Tymczasem Kurt nie ustawał w krwawych łowach. W końcu wytropił jedynego ocalałego z napadu na Karlę rabusia. Niestety to była pułapka. Kilka grup połączyło siły aby wspólnie stawić czoła Rycerzom Świtu. Walka trwała całą noc i tylko dzięki osłonie ciemności Kurt zdołał ujść z życiem. Tylko on. Mimo, iż poważnie ranion zdołał dotrzeć do klasztoru Sióstr Poranka. Jego koń padł tuż za bramą a rannego rycerza kapłanki zaniosły do świątyni. Jak już pewnie się domyślasz był to ten sam klasztor, w którym zamieszkała Karla. Zbieg okoliczności czy też przeznaczenie a może zwyczajna złośliwość waszych bogów… Sam to osądzisz kiedy zakończę opowieść. Dziewczyna rozpoznała swego wcześniejszego wybawcę. Zaczęła go pielęgnować. Opowiedziała mu swoją historię stąd tak dobrze znam szczegóły. Zbliżyli się do siebie. Oboje odnaleźli w sobie cząstkę utraconej przeszłości. Niestety ich szczęście nie trwało długo. Bandyci uderzyli na klasztor kilkanaście dni później, tuż przed brzaskiem, tak jak wcześniej czynili to Rycerze Świtu. Nie będę opisywał tego co się tam wydarzyło… Kurt wraz z Karlą i dzieckiem zdołali wydostać się poza mury sekretną furtą i pokonawszy brud na rzece próbowali uciec pogoni wśród moczarów Thruln Ag’Brohen. Nie wiem jak tego dokonali, ale zdołali przebrnąć przez trzęsawiska i ukryli się w pradawnej puszczy Styllen. Niestety bandyci nie dawali za wygraną, chcieli w końcu ostatecznie załatwić porachunki z Rycerzami Świtu. Chodziło im tylko o Kurta. Zakonnik o tym wiedział i powiedział Karli, iż muszą się rozdzielić. Dziewczyna długo milczała jednak w końcu zaakceptowała ten wybór. Poprosiła go tylko o to aby spędził z nią ostatnią wspólną noc. Rankiem kiedy Kurt jeszcze spał, poszła do lasu nazbierać jagód. Nie zaszła jednak daleko. Bandyci pojmali ją i wrócili tropem dziewczyny na polankę, na której obozowała z byłym zakonnikiem i dzieckiem. Kurt jakoś wyczuł niebezpieczeństwo. Wraz z chłopcem ukrył się w gąszczu. Oprawcy nie znalazłszy rycerza, obnażyli kobietę na polanie i po kolei gwałcili, później pobili ją prawie do nieprzytomności. Kurt nie mógł znieść tego widoku, ale dla dziecka, które trzymał w ramionach atak na tych szubrawców oznaczałby niechybną śmierć. Nagle z popękanych ust Karli wydobył się śpiew, była to ta sama kołysanka, którą zanuciła po raz pierwszy na cembrowinie w klasztorze. Chłopczyk przebudził się na dźwięk głosu matki i uśmiechnął się do rycerza. Wtedy herszt bandy roztrzaskał Karli głowę kafarem. Kurt nie wytrzymał, coś w nim pękło. Zerwała się ostatnia nić łącząca go ze światem śmiertelników. Zafurkotał rzucony miecz, długie ostrze prawie rozpłatało herszta na pół. Kurt wyszedł bez strachu na polanę z płaczącym dzieckiem w ramionach. Zdawał się nie dostrzegać biegnących ku niemu opryszków, wpatrywał się tylko beznamiętnym spojrzeniem w ciało ukochanej. Nagle zafurkotały pierzaste pociski i w kilka uderzeń serca wszyscy bandyci podzielili los swego przywódcy. Strzały były elfickie a ich właściciele śledzili bandę od moczarów Thruln Ag’Brohen. Najpierw powodowała nimi ciekawość tego jak zakończy się pościg, później kiedy w swej bezmyślności dopuścili do zamordowania dziewczyny, wstyd. Tylko przywódca elfów wyszedł na polanę i stanął przed Kurtem aby spojrzeć mu w twarz – Uzaverinn na chwilę przerwał opowieść i pogrążył się w cichej zadumie. Gdy znów ją podjął na twarzy alchemika widać było wyraz ulgi. – Rycerz dojrzał w oczach elfa odbicie siebie samego i poprzysiągł swemu wybawcy, iż jego miecz nigdy nie splami się krwią starszego ludu. Elf z powagą skinął głową i bez słowa opatrzył rany rycerza. Od tamtej pory Kurt von Midenchoffen zamieszkał wraz ze swym przybranym synem na skraju puszczy Styllen. Nadał mu imię Karl. Elf także często ich odwiedzał, odnalazł w rycerzu jedynego prawdziwego przyjaciela. Jednak widok chłopca ranił mu serce, wciąż przypominał o tragedii na polanie. Elfa dręczyły wyrzuty sumienia, wiedział, że mógł uratować także tą biedną kobietę. Minęło kilka lat i Kurt za przyzwoleniem swego przyjaciela Zygfryda Gathara, który był już wtedy Wielkim Mistrzem zakonu Pieczęci zrzucił zbroję zakonną. Młody Karl dużo czasu spędzał też z elfem, który po niezbyt miłej dla niego i jego skalpu przygodzie zamieszkał w Jöhl i w końcu mógł bez pamięci oddać się swej jedynej kochance – nauce. Później o chłopca upomniał się Zygfryd i mimo swej niechęci Kurt wysłał chłopca na nowicjat do klasztoru zakonnego w Willsburgu. Młody Karl miał zostać kapłanem, to był jedyny warunek Kurta, na który oczywiście Zygfryd przystał. Mimo, iż młodzieńcze serce Karla wyrywało się ku walce, gdyż zawsze chciał zostać rycerzem, bez słowa sprzeciwu posłuchał nakazu ojca. Przez cztery lata pobierał nauki kapłańskie, został nawet skrybą Pierwszego Septona zakonu. Wtedy na nowo rozgorzało zarzewie wojny na pograniczu z Tylerią. Kurt znów przywdział zbroję i wraz z Zygfrydem poprowadzili wojska zakonne na wschód. Wtedy rzeka jego życia powróciła do źródła. W ostatniej bitwie dwuletniej wojny, która odbyła się u podnóża Góry Kwiatów naprzeciw Kurta stanął elf, jeden z wielu, którzy walczyli wtedy po stronie Tylerii. Rycerz powstrzymał uniesiony do ciosu miecz i śmiało spojrzał śmierci w oczy. Dotrzymał słów przysięgi, którą tak nieopatrznie złożył na pamiętnej polanie. Jego miecz nigdy nie został skalany elficką krwią. Kiedy zakonnicy powrócili i Karl dowiedział się od Zygfryda o śmierci ojczyma zrzucił habit i przywdział zbroję. Wybrał drogę miecza a Wielki Mistrz uhonorował to czyniąc z niego swego pierwszego giermka – Uzaverinn spojrzał z ojcowską czułością na Karla. – Gdy teraz stoisz tu przede mną i widzę przez jakie cierpienia musiałeś przejść aby stać się mężczyzną zastanawiam się czy miałem wtedy prawo na tej polanie ratować ci życie. W twoich włosach Karl widać już srebrne nitki, w oczach zaś dostrzegam ten sam wyraz co u Kurta kiedy zginęła twoja matka… Czy to właśnie chciałeś usłyszeć, chłopcze? Mam nadzieję, że spełniłem twoje oczekiwania. Wiedz, że już od dłuższego czasu chciałem abyś poznał prawdę. Bałem się jednak, że mnie znienawidzisz i przeklniesz, na co z resztą w pełni zasługuję.

W komnacie zapadła głucha cisza.

– Więc jestem pół berzegiem, poczętym przez szubrawców, którzy zgwałcili moją matkę – odezwał się młody rycerz drżącym głosem. – Żyjącym dzięki łasce elfa, który dla krotochwili pozwolił jej umrzeć i wychowanym przez rycerza zakonnego pozbawionego duszy. Czy dobrze to ująłem?

– Nie powinieneś…

– To nie było pytanie Uzaverinn – przerwał mu Karl z błyskiem w oczach. – To była prawda, z której świadomością muszę żyć dalej. Chyba jednak klątwa ojca przeszła też na syna. Tak, wraz z naiwnością i wiarą w nic nieznaczące symbole, odziedziczyłem także przekleństwo jego krwi. Po co walczyć skoro każda walka i tak się kiedyś skończy porażką? Po co walczyć skoro i tak w końcu każdy miecz się złamie a jedynym zwycięstwem jest samotność i śmierć tych, których się kocha? Po co to komu, Uzaverinn? Po co mi ten miecz i zbroja cholernego zakonu, skoro i tak mnie tam nie chcą? Wraz ze śmiercią Zygfryda straciłem wszystko w co wierzyłem. A teraz na czele zakonu stoi zdrajca i przeniewierca, który ma ambicję zostać namiestnikiem Mythen. Nikomu już nie jestem potrzebny. Nikomu… – jęknął Karl i wbił puste spojrzenie w podłogę.

– Zapomniałeś o dwóch powodach, dla których powinieneś żyć, rycerzu – rzekł Chamber mocnym głosem, w którym przebrzmiał szczek oręża i okrzyk bojowy zrodzony z tysiącleci walk jego narodu. Krasnolud powoli uniósł się z ławy. – Po pierwsze dałeś słowo i mam nadzieję, że znaczy ono dla ciebie więcej niźli dla Bartona honor. Odkąd dałeś parol twoje życie przestało należeć do ciebie. Dopóki nie odnajdziesz księcia Eliana nie możesz odłożyć miecza. A drugi powód – tu krasnolud lekko się uśmiechnął. – Nosisz go na palcu, chłopcze.

Karl uniósł głowę i spojrzał pytająco na Uzaverinna. Elf westchnął i potakująco skinął głową.

– Twój przyjaciel ma rację, Karl. Pierścień, który przyjąłeś od Zygfryda to Łza Gathara i chyba nie muszę ci tłumaczyć co to oznacza.

Nidanizowi aż szczęka opadła ze zdumienia kiedy spojrzał na przyjaciela, który właśnie przekręcał pierścień kamieniem do góry.

– Wiedziałem, że skądś znam ten klejnot. Wtedy kiedy mi go wręczył. A ja nie zrozumiałem… – szepnął młody rycerz nie mogąc oderwać wzroku od oszlifowanego rubinu z herbem Mythen. – Ale przecież ja jestem zbyt młody, nie należę do Rady Kapturowej. Geron nigdy tego nie uzna…

– To nie był twój wybór chłopcze – powiedział spokojnie Uzaverinn. – To był wybór Zygfryda. Pisane ci to było odkąd się narodziłeś. To coś więcej niż tylko pusty symbol czy też fałszywy omen. To twoje przeznaczenie, które pomoże odrodzić się na nowo zakonowi Ardvent Gathar. Czy wiesz dlaczego wasz zakon jest także nazywany zakonem Pieczęci?

– Bo stanowimy ostatnią linię obrony Mythen, bo jesteśmy ostatnią pieczęcią na bramie wolnego świata, bo jeżeli my się złamiemy to pękną wszelkie pieczęcie powstrzymujące Tylerię przed ekspansją na zachód. Jesteśmy tamą, o którą rozbijają się fale cesarstwa. Tamą powstrzymującą K’hana przed zalaniem całego znanego świata – wyrecytował bez zająknięcia Karl wyuczoną formułkę.

– Nie, chłopcze – wzrok Uzaverinna stwardniał a w jego spojrzeniu znów pojawiła się głębia przeżytych lat. – Te górnolotne słowa wpajają młodym rycerzom septonowie zakonni. Prawda jest taka, że Gathar, zanim zjednoczył rozproszone avarskie ksiąstewka pod berłem nowopowstałego królestwa Mythen, zawarł pewien pakt, na mocy którego stał się strażnikiem ostatniej pieczęci wiążącej Balaiaretha eth’Dagortha, Pana Ciemności. Tajemnica ta znana była tylko Zygfrydowi a dowiedział się on o niej właśnie ode mnie. Zygfryd był siedemdziesiątym trzecim Mistrzem Zakonu, a ty jesteś jego pełnoprawnym następcą. Mrok znów się przebudził, Karl. Wiem o tym. Balaiareth wysłał już swe straszliwe sługi, Upadłych Sacrów, aby odnaleźli Kamienie Życia, które pozwolą władcy ciemności znów powrócić do krainy śmiertelników. Nie jestem Karl tylko szalonym alchemikiem. Przybyłem tu z pradawnego kontynentu Irillium Avaln, z polecenia Królowej Wygnanych. Mam odnaleźć kamienie przed Balaiarethem.

– Co wy tu pieprzycie za dyrdymały – skrzywił się z odrazą Barton. – Chyba sami nie wierzycie w te pierdoły o jakimś wielkim, złym i brzydkim frajerze i jego zafajdanych demonach. Alchemik nawąchał się pewnie kleju brzozowego i teraz próbuje uraczyć nas wizjami somnambulika.

– Zawrzyj mordę, kłusowniku – warknął krasnolud obrzucając towarzysza gniewnym spojrzeniem. – Ten elf, mimo, iż mi też niezbyt się podoba, mówi prawdę. Słyszałem już o tym Balaiarethu. Niezły z niego przyjemniaczek a do tego sukinsyn jest dość zaradny. Jeżeli zechce powrócić do tego świata to pewnie mu się to powiedzie.

– Kim są ci Sacrowie? – zapytał z ciekawością Nidaniz.

– Tylko nie to – parsknął Barton i opadł z rezygnacją na ławę. – Następna opowieść z księgi świra.

Chamber położył towarzyszowi ciężką dłoń na ramieniu prawie wbijając kłusownika w deski.

– Jeszcze jeden komentarz, przyjacielu a będziesz niższy ode mnie.

Barton oblał się purpurą, ale nic nie odpowiedział. Strząsnął tylko dłoń krasnoluda i pokiwał z politowaniem głową.

– Przed tysiącleciami – rozpoczął Uzaverinn. – Krainy Avar al’Aden, Irillium Avaln i Biaara stanowiły jeden superkontynent oblewany przez niezmierzony i nienazwany ocean. Jeszcze przed pojawieniem się Livan’Dir i Qrontaga, na tych ziemiach żyły istoty zwane Sacrami. Były to wolne stworzenia w pełni stanowiące o swoim życiu, a nawet o swej śmierci. Nie posiadali oni określonego, fizycznego kształtu, rodzili się z płomienia i z wody, z ziemi i z wiatru, a iskrę życia zapalała w nich pradawna moc stworzenia. Istoty te przypominały utkane z cienia zjawy a historia ich narodzin jest równie tajemnicza co i historia ich zagłady. Minęło wiele tysiącleci, Sacrowie zniknęli i wtedy to Balaiareth w sobie tylko znany sposób zdołał przywołać do życia kilkoro z nich. Istotom tym obce było nasze pojęcie moralności, nie znały upływu czasu, dobra czy też zła. Balaiareth dobrze o tym wiedział i ukazał im ich mroczną naturę, wyimaginowany i zniekształcony obraz samego siebie. W ten właśnie sposób Pan Mroku stworzył straszliwe potwory, broń, którą tylko on w swej nieprawości mógł uczynić. Jednak i on popełnił błąd. Aby zmusić Sacrów do posłuszeństwa zatopił w ich niematerialnych ciałach Łzy Życia, kamienie, które w jakiś sposób zdołał wykraść samej Livan’Dir. Światło Życia, jak zwą Ją elfickie narody, posłużyła się tymi potężnymi artefaktami przy narodzinach swych pierwszych dzieci. Oczywiście mam tu na myśli starszy lud. Od tego czasu Sacrowie stali się bezwolnymi sługami Balaiaretha. Jednak Livan’Dir nie mogła znieść myśli, że ten potwór bezcześci jej życiodajne klejnoty. Ukarała go obdzierając Pana Mroku z mocy, którą wcześniej sama mu podarowała i uwięziła potwora w jednej z jego świątyń po wsze czasy. A przynajmniej tak miało być. Livan’Dir odebrała Sacrom Łzy Życia. Jednak klejnoty były już skażone złem Balaiaretha więc ukryła wszystkie w bezpiecznym miejscu. Każdego z kamieni strzeże strażnik i nigdy z własnej woli nie odda ich nikomu. Sacrowie wraz ze Łzami Życia utracili swe jestestwo i od tej chwili błąkali się bezwolnie po krainach, nie czyniąc jednak nikomu żadnej krzywdy. Co najwyżej dali kilku bardom pretekst do stworzenia legend o zagubionych duchach uwięzionych w świecie śmiertelników. Niestety kilka lat temu Balaiareth ponownie się przebudził a Sacrowie odpowiedzieli na jego zew. Pan Ciemności natychmiast wysłał swych myśliwych na łowy. Pierścień, który nosisz na palcu Karl, albo raczej zatopiony w nim kamień jest jednym z kilku powodów, dla których Sacrowie znów zaczęli przelewać niewinną krew. Wiem, że brzmi to nieprawdopodobnie, ale jestem tego pewien równie mocno jak tego, że już próbowałeś ściągnąć klejnot z palca. I dobrze wiesz co się wtedy stało.

– Nic się nie stało – burknął poirytowany rycerz. – Nie mogłem go zsunąć. Myślałem, że to jakaś magia zakonna, ale jako kleryk powinienem być na nią niewrażliwy. Wtedy pomyślałem, że już nie należę do zakonu, i że dlatego nie mogę się go pozbyć.

– Wiesz równie dobrze jak ja, że to nieprawda – Uzaverinn pokiwał głową. – Kiedy Gathar stał się jednym ze strażników wpadł na doskonały pomysł jak ukryć kamień przed mrokiem. Kazał obsadzić go w sygnecie, który jakoby był symbolem zakonnej władzy a następnie poprosił tą, z którą zawarł pakt aby obłożyła go zaklęciem ochronnym dzięki, któremu jego aura będzie niewidoczna dla Sacrów.

– Z kim Ardvent Gathar zawarł pakt? – zapytał Karl najspokojniej jak tylko umiał. Obawiał się jednak, że zna już odpowiedź na to pytanie.

– Z moją panią, z Królową Śniegu, z Władczynią Wygnanych – odparł z lekkim uśmiechem Uzaverinn. – Nie mogę jednak zdradzić ci nic więcej. Niedługo przybędzie posłaniec i wtedy, jeżeli będzie taka konieczność odnajdę cię. Teraz jednak musisz podążyć własną ścieżką, Karl. Musisz odnaleźć księcia. Wiem, że czeka cię trudna i długa wędrówka. Mogę ci jednak wskazać gdzie teraz przebywa Elian.

– No, to właśnie chcielibyśmy usłyszeć – stwierdził uderzając dłonią w udo Chamber. – Zbyt dużo czasu już zmarnowano na opowiadanie historyjek, którymi można straszyć małe dzieci. Czas coś zrobić, jakem Cham… Irving Stone.

– Ustalenie miejsca pobytu księcia nawet mi zajmie trochę czasu – Uzaverinn na chwilę się zamyślił. – Dlatego wyruszy z wami Nidaniz. Wiąże nas wieź telepatyczna więc w odpowiednim czasie wskażę wam jego ustami miejsce pobytu Eliana.

– Tak, będzie twoimi oczami i uszami – wtrącił z przekorą Barton spoglądając spode łba na młodego elfa. – Możesz być pewien, że ja za to będę jego cieniem.

– Skąd ten brak zaufanie, panie Menda?

– Masz tu za dużo przemądrzałych papierzysk, elfie. A ja nie ufam słowu pisanemu.

– Kiedy wyruszamy, panie? – podniecenie w głosie Nidaniza nadało mu wygląd dziecka, które rozpoczęło zakazaną grę oczywiście wbrew woli rodziców.

– To nie mnie o tym decydować, chłopcze. To Karl was poprowadzi. Ja na razie mogę wam tylko powiedzieć, że musicie podążyć na zachód.

Wszystkie oczy skierowały się na młodego rycerza, z którego twarzy nagle zniknęła niepewność i ból.

– Natychmiast – ton głosu stwardniał i przebrzmiała w nim metaliczna nuta. – Wyruszamy natychmiast. Tylko uzupełnimy zapasy. Ty… Menda wrócisz do obozowiska po Ludwika. Nidaniz, będziemy potrzebowali szczegółowej mapy krain. Ruszamy niezwłocznie.

Karl podszedł do Uzaverinna i mocno go uściskał.

– Dziękuję – gdy spojrzał alchemikowi w oczy ujrzał w nich łzę wzruszenia. – Też za to co uczyniłeś na polanie. Nie obawiaj się, nie zamierzam cię za nic potępiać. Bywaj zdrów, przyjacielu.

Po chwili wszyscy opuścili komnatę, w której pozostał tylko zamyślony Uzaverinn. Stary elf znów poczuł się jak zdrajca. Ale nie miał wyboru. Taka była wola jego Królowej. Z miasta wyruszyli późnym popołudniem. Wóz Chambera aż uginał się od ekwipunku, zapasów żywności i wody. Jak tylko znaleźli się poza bramą krasnolud wydobył z wozu długą na dziesięć stóp, zaostrzoną tykę i wbił ją w ziemię zaledwie dwadzieścia jardów od murów miasta. Spod kozła wyciągnął brudny, parciany worek i zatknął jego zawartość na tyczce. Martwe oczy Rebilda znów skierowały się na Jöhl, jednak tym razem ich spojrzenie nie budziło już strachu. Po chwili na czubku głowy usiadła pierwsza wrona i rozpoczęła swój makabryczny posiłek.

 

***

 

– Ruszaj się zdziro – warknął zakuty w pełną zbroję płytową rycerz do szczupłej dziewczyny w potarganej i brudnej szacie. Na napierśniku zbroi widniał wygrawerowany trójząb skrzyżowany z młotem. Były to inskrypcje zakonu Siltana, Pana Mórz i Burzy, którego wyznawcy wierzyli w to, iż siła jest jedyną prawdą. – Jesteście tylko padliną, której musimy się pozbyć, żeby nie gniła wśród porządnych ludzi. Ale jesteśmy dziećmi Siltana a wszyscy wiedzą, że jest to bóg sprawiedliwy. Okazał wam łaskę i Wielki Osądziciel Kelvorn, postanowił zesłać was do Otchłani.

– Też mi łaska – splunął jeden z zakutych w kajdany więźniów pomagający sponiewieranej kapłance. Był wysokim, smukłym mężczyzną z wygoloną na łyso głową, którą od potylicy po kość policzkową szpeciła szeroka blizna. – Zginiemy tam po trzech uderzeniach serca. Doprawdy, Siltan jest łaskawy i sprawiedliwy.

– Nie szydź, Deodron – zakonnik uderzył więźnia w twarz okutą rękawicą rozcinając jeńcowi policzek. Mężczyzna wbił w rycerza beznamiętne spojrzenie niebieskich oczu. – Kiedyś byłeś jednym z nas. Teraz jesteś tylko renegatem i przeklętym wywołańcem. Mogłeś zajść daleko, Pierwszy Mieczu. Ale wybrałeś zdradę i splunąłeś Siltanowi w twarz. Jesteś dużo gorszy od tych męt Deodron, bo stanąłeś naprzeciw swych braci krwi. Mam nadzieję, że mieszkańcy Otchłani nie będą dla ciebie zbyt pobłażliwi. Obyś zdychał długo, w męczarniach i bólach.

– Mam dziwne przeczucie, że jeszcze się spotkamy Kielu – odparł spokojnie Deodron wciąż wbijając zimne jak stal spojrzenie w twarz zakonnika. – Tylko wtedy pamiętaj aby wyciągnąć żelastwo z pochwy. Bo ja o tym na pewno nie zapomnę.

Rycerz zakonny położył dłoń na rękojeści miecza jednak nie zrobił z niego użytku. Splunął tylko Deodronowi w twarz po czym wbił ostrogi w boki wierzchowca i ruszył wzdłuż szpaleru idących gęsiego jeńców. Więźniów było dziewięcioro, wszyscy mieli skute z przodu ręce i powiązani byli ze sobą grubym powrozem, przysznurowanym do łęku jadącego przed nimi rycerza. Czterej zakonnicy jechali w awangardzie, w kordegardzie podążało dwóch, z których jeden trzymał podniesioną lancę z proporcem zakonu łopoczącym na zimnym wietrze dmącym znad Złych Ziem. Kiel wysforował się przed swych podwładnych i jechał pogrążony w ponurej zadumie. Teraz on był Pierwszym Mieczem, zbrojnym ramieniem zakonu, które raziło jego wrogów, ale jaką musiał zapłacić za ten zaszczyt cenę. W końcu zrozumiał to, co powodowało Deodronem kiedy stanął naprzeciw swych braci po rzezi osady berzegów w Dolinie Czerepu. Jednak największą klęską zakonu było to, że poszło za nim prawie pięciuset braci zakonnych. Zginęli wszyscy, prócz przywódcy. Ten miał być przykładnie ukarany, aby nikt już nigdy nie ośmielił się wątpić w wolę Siltana przekazywaną swym wyznawcom ustami Wielkiego Kapłana Uhgara. Mimo potępienia septonów w sercu Kiela czyn podziwianego towarzysza broni, niemalże brata zasiał ziarno wątpliwości. Deodron, zanim wbił miecz w pierś Noszącego Amulet, Jihry, proroka zakonu, wykrzyczał, że Siltan jest krwiożerczą bestią, karmiącą się duszami tych, którzy nie chcą przyjąć jego wiary. Za Deodronem poszedł cały jego oddział, prócz Kiela z dwoma kompaniami. Do buntownika dołączyło jeszcze kilku dowódców. Starli się na Równinie Pokory, skutej lodem tafli jeziora, którego nazwy już nikt nie pamiętał. Naprzeciw Deodrona stanęło osiem tysięcy doborowych wojsk zakonnych, wspieranych przez kapłanów bitewną magią. Buntownicy wiedzieli, że to będzie ich ostatni, bój mimo to nie zawahali się nawet przez chwilę i zabrali ze sobą prawie czwartą część armi zakonu. Kiedy Deodron pozostał sam, stojąc ze złamanym mieczem pośród trupów poległych towarzyszy wyglądał niczym posąg herosa z dawnych czasów. To Kiel powalił go na ziemię, uderzając płazem miecza w głowę. I to ten czyn sprawił, że został nagrodzony tytułem Pierwszego Miecza. Jednak wraz z tytułem spadł też na niego ciężar, którego nie był w stanie udźwignąć. W jego głowie wciąż rozbrzmiewały słowa Deodrona oskarżającego Siltana o wszystko, z czym Kiel walczył przez całe życie w imię zakonu. Rycerz otrząsnął się z ponurych myśli. Deodron musiał się mylić, Wielki Kapłan był srogi, ale sprawiedliwy a berzegowie byli przekleństwem tej ziemi. I tylko zakon Siltana stanął do świętej wojny mającej na celu wyswobodzenie Północnych Pustkowi z tej zarazy. Nagle Kiel ujrzał masywne barbakany Otchłani wyłaniające się spoza szczytu poszarpanego wzniesienia, które onegdaj było górą. Otchłań była opuszczoną krasnoludzką fortecą wzniesioną jeszcze za czasów Drugiego Przebudzenia. Kiedy dotarli na skraj urwiska, nad którym stał zamocowany żuraw służący do spuszczania więźniów w trzewia Otchłani, Kiel uniósł dłoń dając oddziałowi znak do zatrzymania się. Zakonnicy jak na musztrze jednocześnie zsiedli z koni i ustawili się w milczącym pierścieniu dookoła więźniów z dłońmi na rękojeściach mieczy. Ten z proporcem odciął łączący skazańców sznur. Kiel nie zsiadając z wierzchowca wyciągnął zrolowany pergamin z pieczęcią Wielkiego Kapłana, po czym rozwinął go i zaczął czytać donośnym głosem:

– Z woli wszechmocnego Pana Mórz i Burzy – głos zakonnika niósł się złowrogim echem wśród ruin krasnoludzkiej twierdzy. – Na mocy nadanej mi przez Wielkiego Osądziciela, Kelvorna, skazuję tych zdrajców i wrogów Siltana na uwięzienie w Otchłani po kres ich plugawego życia. Za zbrodnie popełnione przeciwko Siltanowi zapłacicie własną krwią a wasze imiona zostaną umieszczone na Ścianie Hańby by po wsze czasy były przestrogą dla innych, niegodnych wymawiania imienia sprawiedliwego wśród sprawiedliwych. Jednakowoż możecie odzyskać honor jeżeli zdołacie dotrzeć żywi do bramy Odkupienia. Wtedy Siltan w swej łaskawości da wam szansę na nowo narodzić się w jego wierze. Macie też prawo zginąć od miecza przed studnią Otchłani i mimo, iż nie jest to śmierć warta tak nikczemnych istot, to wiedzcie, że Siltan daje wam tę łaskę. Zgińcie by narodzić się powtórnie w świetle Siltana. Podpisano, Wielki Kapłan Uhgar.

– Czy ktoś chce okryć się wieczną hańbą i zginąć od miecza? – zapytał spokojnie Kiel z nadzieją wbijając wyczekujące spojrzenie w nie wyrażającą żadnych emocji twarz Deodrona. Troje ze skazańców, dwóch mężczyzn i prawie całkiem naga kobieta wystąpiło przed pozostałych więźniów.

– Wszyscy zginiecie od mieczy berzegów, podli tchórze! – syknęła kobieta i splunęła rycerzom pod nogi.

Szczęknęły wyciągane miecze, trzy martwe ciała upadły na ciemne kamienie barwiąc je posoką. Pozostali więźniowie nie skorzystali z „łaski” Siltana. Kapłanka padła ze szlochem na kolana.

– Dalej, na co czekasz, Kiel – rzekł z brzydkim uśmiechem Deodron. – Skończ tę farsę. Mam już dość patrzenia na twoją ponurą mordę. Uczyń mi tę łaskę i wyślij nas do Otchłani, okaż nam łaskę sprawiedliwego Siltana. Tam przynajmniej będziemy mieć miłe towarzystwo – warknął unosząc dumnie głowę.

– Rozkuć ich i umieścić na platformie – rzekł beznamiętnie Kiel. – Ktoś jeszcze do was dołączy. I nie wiem tylko czy bardziej powinniście obawiać się jego czy też czyhających w Otchłani bestii.

Przez twarz Deodrona przemknęła ponura smuga.

– A więc w końcu go dopadliście – mimo, iż starał się nie dać tego po sobie poznać w jego głosie przebrzmiała nuta niepewności. – To pewnie następny przejaw łaskawości Siltana – parsknął więzień i podniósł ręce tak aby rycerz z młotem mógł wybić sworzeń skuwający kajdany. Kiedy opadły okowy Deodron rozmasował sine nadgarstki i jako ostatni ze skazańców staną na platformie umocowanej czterema linami do wysuniętego ramienia żurawia. Wtedy Kiel wyciągnął z juków złamany miecz i bez słowa rzucił go do stóp byłego zakonnika.

Nagle doszedł ich odgłos końskich kopyt. Po chwili przed studnią Otchłani, zatrzymało się dwudziestu zakonników. Wszyscy z nich nosili ciemne pancerze i szare płaszcze bez herbów i insygniów. Szpony Północy, elitarne oddziały zakonu, za swoje okrucieństwo byli oni najbardziej znienawidzeni przez rdzennych mieszkańców Północnych Pustkowi – berzegów. Rycerze zwartym kordonem otaczali więźnia ze skórzanym kapturem na głowie. Deodronowi serce szybciej załopotało w piersi. Jeżeli ten skazaniec jest tym, kim podejrzewał, to ich wędrówka po Otchłani nie potrwa zbyt długo. Tymczasem zakonnicy bezceremonialnie zrzucili więźnia na ziemię. Przywódca Szponów zbliżył się do Kiela i zasalutował uniesioną dłonią.

– Jest twój, Pierwszy Mieczu – odezwał się z wyraźną ulgą, jaką sprawiło mu pozbycie się więźnia. – Poczekamy tu a gdyby wynikły jakieś komplikacje…

– Jeżeli wynikną jakieś komplikacje to wasze czekanie zda się na nic. Na platformę z nim – warknął Kiel. Zakonnicy szybko zbliżyli się z obnażonymi mieczami do skazańca. Więzień właśnie powstał z ziemi. Ręce skute miał za plecami, a po jego nadgarstkach spływały stróżki szarej posoki. Przez dziury w okrywających go łachmanach widać było potężne ciało pokryte bliznami. Mimo, iż nie wyprostował się na całą wysokość mierzył co najmniej siedem stóp. Rycerze bodąc olbrzyma sztychami mieczy nerwowo popychali go ku platformie.

– A okowy? – zapytał przywódca Szponów Północy, kiedy zamaskowany więzień staną tuż przy dziwnie pobladłym na twarzy Deodronie.

– To zwiększy szanse na przeżycie bestii czyhających w Otchłani – odrzekł zimno Kiel. – Na dół z nimi.

Czterech rycerzy natychmiast wypełniło rozkaz Pierwszego Miecza. Brzęknęły spuszczane blokady kołowrotu i skazańcy rozpoczęli swoją ostatnią podróż ku mrocznym trzewiom Otchłani. Kiel nie mógł oderwać wzroku od zimnych oczu Deodrona, w których dostrzegł gniew i niemą obietnicę. Kiedy przywódca buntowników, zniknął za krawędzią studni Kiel zawrócił konia i ruszył w drogę powrotną bezwiednie mnąc w rękach pergamin z pieczęcią zakonu.

 

 

***

 

– Nie spiesz się z węzłami, panie Nikt – powiedział Sigurd do Sheer’Ghara nie przerywając układania ciężkich bali jeden koło drugiego. Było ich już piętnaście, każdy o średnicy co najmniej stopy i długości pięciu jardów, każdy z nich ważył przynajmniej dwa cetnary. – Oplataj dokładnie rzemienie i zahaczaj je o wyżłobienia. Przecież nie chcemy aby nasz okręt flagowy rozleciał się pół mili od brzegu.

– To tylko cholerna tratwa – warknął Sheer’Ghar ze złością odrzucając długie włosy wciąż opadające mu na twarz. – Gdybyś wcześniej nie nastraszył rybaka tymi swoimi krzykami to byłbym już na stałym lądzie. Z dala od ciebie i tej kupy drewna.

– Chciałem tylko zwrócić jego uwagę – skwitował Sigurd wzruszając ramionami.

– Tak, to ci się rzeczywiście udało wyśmienicie. Ten sukinsyn mało z portek nie wyskoczył kiedy cię tylko zobaczył. Jeszcze nie widziałem, aby ktoś potrafił tak szybko biegać i to bez jednej nogi – burknął zabójca prostując szczupłą sylwetkę. Już od trzech dni pracowali nieprzerwanie nad budową tratwy. Elf zawiązał ostatni węzeł i ogarnął krytycznym spojrzeniem swoje dzieło. Całkiem nieźle jak na szczura lądowego, pomyślał Sigurd. Bale, z których sklecili tratwę były resztkami Zefira dryfującymi na powierzchni spokojnego już morza. Niektóre kłody były mocno nadpalone przez czarodziejski ogień. Linę i płachtę żagla także wydobyli z wraku, który osiadł zaledwie kilka stóp pod powierzchnią wody. Sheer’Ghar musiał przyznać, że berzeg zna się na rzeczy. Zbudowanie tratwy zajęło im w sumie cztery dni wraz z ustawieniem prymitywnego masztu z żaglem zamocowanym trokami. Resztę płachty rozpięli na dwóch pałąkach tworząc w tylnej części budowlę na kształt namiotu. Wyłowili też kilka baryłek z winem. Z braku słodkiej wody musiało im to wystarczyć. Gorzej było z jedzeniem. Ale i tutaj Sigurd dowiódł swej przydatności. Z pałąka, cienkiej linki i kawałka miedzianego drutu sklecił wędkę. Przez dwa dni nałapał kilkadziesiąt pstrągów słonowodnych, które zapeklowali w jednej z beczek. Sól znaleźli w jaskini po wstrząsie wywołanym czarami Szarych Magów. Eksplozja odsłoniła całe pokłady białych, krystalicznych brył. Zbliżał się wieczór. Mimo, iż elf aż trząsł się na myśl o tym, że będzie musiał spędzić tu jeszcze jedną noc to wiedział, że rejs w ciemnościach mógłby się dla nich skończyć tragicznie na jednej z porowatych, podwodnych skał.

– To nie moja wina, że trafiliśmy na takiego dupotrząsa – stwierdził Sigurd wtaczając ostatnią baryłkę na tratwę. – Spójrz jednak na to z drugiej strony. Dzięki spędzonym wspólnie chwilom lepiej się poznaliśmy i przynajmniej nie wyciągasz już tych swoich szabelek na każdy mój gwałtowniejszy ruch – skwitował z nikłym uśmiechem brodacz.

– Udowodniłeś swoją użyteczność, człowieku – odparł spokojnie Sheer’Ghar krzyżując ręce na piersiach. – Przecież nie zabija się muła pociągowego przed zaprzężeniem go do kieratu – zakończył wzruszając ramionami.

Berzeg posłał mu zimne spojrzenie. Zdążył już przyzwyczaić się do docinków, choć wciąż irytował go bezczelny i arogancki ton współtowarzysza niedoli. Ile by dał za to by zetrzeć mu ten uśmieszek z twarzy pięścią, chociaż raz. Wiedział jednak, że elf posiekałby go na kawałeczki zanim postąpiłby pół kroku. Kiedyś walczył na północy o wolność swego ludu. Znał wielu wspaniałych wojowników. Wiedział jednak, że żaden z nich nie mógłby się równać z jego nowym towarzyszem. Elf poruszał się z gracją pantery, wyczuwało się w nim drapieżnika z krwi i kości. Dawno temu berzeg miał przyjaciela, brata krwi, który był slayqueerem jego ludu. On też bardziej przypominał dzikie zwierzę niźli ludzką istotę. Gdyby ci dwaj stanęli po przeciwnej stronie ostrzy to byłaby wyrównana walka. Czasami Sigurda przechodził zimny dreszcz kiedy elf na niego spoglądał i bynajmniej nie było to miłe doznanie. Oczy elfa wydawały się być pozbawionymi dna studniami. Były ciemne i zimne niczym najgłębsza otchłań, wyprane z jakichkolwiek uczuć. Mimo, to kiedy jego towarzysz popadał w zadumę można było w jego spojrzeniu dostrzec też skrzętnie ukrywany ból i tęsknotę. I to ich właśnie najbardziej zbliżyło, to tęskne spojrzenie za utraconą przeszłością. Sigurd otrząsnął się z zadumy i rzekł obojętnym tonem.

– Masz prawdziwy dar do zjednywania sobie przyjaciół, panie Nikt. Ciekawe czy to talent wrodzony, czy też zdolność nabyta? A może po przodkach jesteś obciążony antypatią do ludzi?

Sheer’Ghar obojętnie wzruszył ramionami i bez słowa odszedł w stronę skalistego brzegu. Potrafił denerwująco długo stać tak w bezruchu i wpatrywać się we wschodni horyzont. Sigurd był pewien, że tam elf będzie szukał swej odpowiedzi. Obawiał się jednak, że może mu się ona nie spodobać. Mimo, iż nigdy nie był nazbyt ciekawy to wciąż dręczyły go pytania co do natury swego nowego towarzysza. Elf dźwigał brzemię odrzucenia. Kto jednak skazał go na tę samotną tułaczkę? Może on sam. Sigurd miał swój cel. Była nim Nia. Odkąd ujrzał dziewczynę po raz pierwszy przed dwoma laty poczuł, że budzą się w nim na powrót zapomniane uczucia. Wspomnienie jej pięknej, okalanej rudymi lokami twarzy choć na chwilę przyćmiewało cienie z przeszłości. Sigurd podobnie jak i elf także ukrywał mroczną tajemnicę, przed którą uciekał odkąd stał się galernikiem na łajbie Mustafy. Nie chciał wracać do przeszłości, która go zdradziła. Całe życie poświęcił na walkę dla innych zapominając o własnych pragnieniach a teraz to one domagały się czegoś dla siebie. Musi odnaleźć kobietę, która na nowo rozpaliła w nim żar życia. Wtedy to ona dokona wyboru. Tymczasem Sheer’Ghar nie odrywał wzroku od szarego horyzontu lekko zabarwionego karminem tonącego w morzu słońca.

– Jutro, przyjacielu – mruknął pod nosem Sigurd wpatrując się w plecy towarzysza. – Jutro rozpoczniesz swe łowy.

*

 

Wypłynęli bladym świtem, kiedy tylko horyzont na wschodzie zaczął szarzeć. Sigurd stał przy prowizorycznym sterze na rufie tratwy wykonanym ze złamanego wiosła. Sheer’Ghar kucał na dziobie i wypatrywał podwodnych skał. Dzień zapowiadał się pogodnie chociaż w powietrzu można było wyczuć jakieś napięcie. Odkąd opuścili wyspę nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. Szybko wypłynęli z niewielkiej zatoczki i Sigurd rzucił ostatnie spojrzenie na wyspę, która stała się ich wybawieniem. Całą jej północną część pokrywały górskie masywy okryte grubym kożuchem iglaków i ciernistych krzewów. Pozostałą część porastała gęsta dżungla rozłożystych drzew o złocisto-zielonych liściach. Berzeg widział je po raz pierwszy, sama wyspa także była dla niego zagadką. Nie widniała na żadnej znanej mu mapie morskiej. Więc albo odkryto ją bardzo niedawno, albo ktoś staranie ukrywał jej lokalizację. Zresztą czy to ważne? Jedynym co się liczyło było to, że wyspa uratowała im życie. Najwidoczniej korsarze z Miasta Zbiegów urządzili sobie tutaj kryjówkę położoną w bezpiecznej odległości od miast portowych patrolowanych przez królewskie okręty i jednocześnie na tyle blisko szlaków kupieckich aby stanowiła doskonały punkt wypadowy. Sigurd lekko się uśmiechnął do tajemniczej wyspy i wyszeptał cichą modlitwę do Świętej Trójcy: Miecza, Wody i Tajemnicy. Już dawno nie dziękował bogom, nie wspominając już o zanoszeniu modłów. To dobry znak jeżeli wiara powraca. Chyba kończy się już moja tułaczka. Znów spojrzał na kucającego elfa. Ciemnymi włosami targał chłodny, północny wiatr, który uporczywie pchał ich stateczek ku skalistym wybrzeżom. Przed zmierzchem powinniśmy dobić do brzegu. Sigurd już dwa razy dostrzegł szybujące ponad taflą wody Fukacze a ptaki te nie oddalają się od brzegu dalej niż trzy, cztery mile. Tyle zostało im do pokonania aby rozpocząć nową wędrówkę. Znał zwyczaje piratów i wiedział, że ukryją Nię w jednej ze swoich kryjówek a przynajmniej taką miał nadzieję. Olbrzym znał rozmieszczenie kilku z tych przyczółków. Był pewien, iż przez ostatnie trzy lata ich lokalizacja się nie zmieniła. Nie zostawię cię Nia. Nigdy.

Do brzegu dopłynęli przed zmierzchem. Wiatr po południu trochę zmienił kierunek lecz poza tym tratwa bez problemów sunęła, jak podejrzewał, ku zachodnim brzegom Fiêren. Sigurdowi przemknęło przez myśl, że jednak warto było zanieść modły do Świętej Trójcy. Kiedy tylko dno barki zaczęło trzeć o piaszczyste dno Sheer’Ghar wyskoczył na brzeg i skierował się na północ.

– Noc już blisko, panie Nikt – krzyknął berzeg refując żagiel. – Rozbijemy obozowisko a o świcie pomkniesz gdzie tylko zapragniesz. Nawet ty nie uciekniesz przed swoim przeznaczeniem.

Zabójca zatrzymał się i powoli odwrócił twarz w stronę berzega. Mimo, iż sylwetka elfa niknęła w wieczornych cieniach, Sigurdowi zdawało się, że oczy towarzysza zapłonęły wewnętrznym blaskiem.

– Przeznaczenie to przekleństwo śmiertelników – warknął głucho Sheer’Ghar.

– Ty elfie też jesteś śmiertelny – skwitował spokojnie Sigurd zeskakując z barki. – Twoja krew wsiąka w ziemię równie dobrze jak i moja. Nigdy o tym nie zapominaj przyjacielu.

Przez chwilę Sigurdowi zdawało się, że elf chciał coś odpowiedzieć jednak w końcu bez słowa odwrócił się i zniknął w gęstniejącym mroku. Berzeg długo wpatrywał się w cień, który pochłoną jego towarzysza niedoli.

– Wszelkie próby dotarcia do tego aroganckiego sukinsyna są jak fale rozbijające się o skalisty brzeg – mruknął pod nosem. – Powoli niszczą przeszkodę, ale na to by całkowicie ją skruszyć potrzeba czasu. Może jeszcze się spotkamy panie Nikt. Kto wie?

Berzeg wyszedł z wody i stanął na ciepłym jeszcze piasku, po czym zaczął rozglądać się za suszem na opał. Liczne już gwiazdy na bezchmurnym niebie zdradzały, że zapowiadała się zimna noc.

 

***

 

Latarnia była wysoką na trzydzieści stóp wieżą wykutą w litym bloku granitu. Wyrastała wprost ze skalistego fiordu. Na płaskim szczycie budowli niestrudzenie płonął magiczny ogień wskazujący zagubionym okrętom bezpieczny brzeg. Wybrzeże miało tu prawie pięćdziesiąt jardów wysokości i było równie niedostępne co i sama wieża. Lita skała pozbawiona była okien i drzwi. Nikt kto by się zapuścił na ten odludny brzeg nie pomyślałby, że latarnia jest zamieszkana. A jednak wieża miała swego pana. Złośliwcy powiadali, iż był on starszy nawet od samej budowli, którą pradawne ludy wzniosły nad nim gdy spał. Jeszcze inni powiadali, że Latarnik był tu już zanim kontynent się podzieliły i pomiędzy Irillium Avaln a Avar al’Aden rozlało się Morze Wiecznych Mgieł. Jednak samą prawdę o wieży znał tylko jej mieszkaniec. Latarnik prawie nigdy nie opuszczał swego domu. To on podsycał magiczny ogień i sprawiał, że czasami niezwykle potężne burze czy też sztormy zamieniały się w niegroźny szkwał. Natura jego mocy wywodziła się z magii żywiołów o pradawnym i nieprzewidywalnym posmaku. Ale o tym wiedziało zaledwie kilka osób na świecie. Jedna z nich właśnie zatrzymała się przed okrągłą podstawą wieży i wyszeptała słowa zaklęcia aktywującego teleport. Przed ubranym w elegancki strój mężczyzną otworzył się złocisty portal. Przybysz bez chwili wahania zniknął w jego wnętrzu i natychmiast znalazł się w okrągłej komnacie wysokiej na osiem jardów. Z powały, na której z niezwykłym kunsztem wymalowano stylowe freski przedstawiające rytuały godowe ptaków zwisał wspaniały, kryształowy kandelabr. Ściany sali aż po sam sufit zastawione były niezliczonymi słojami z florą i fauną krain Avar al’Aden. Przybysz mógłby przysiąść, że wiele z tych gatunków zwierząt i roślin już od tysiącleci nie istnieje. Na środku komnaty w wyrysowanym fosforyzującą farbą idealnym kole stał na podwyższeniu owalny stół a w jego wydrążonym środku siedział na miękkim fotelu wysoki mężczyzna. Przybyszowi przeszła przez głowę myśl, iż prosta, szara szata, którą nosił gospodarz wyszła z mody co najmniej kilkaset lat temu. Długie i skołtunione siwe włosy opadały starcowi na wąskie ramiona. Fotel, na którym zasiadał uniósł się pięć stóp ponad stół i mężczyzna odłożył na puste miejsce przezroczysty flakon z jakąś brązową mazią. Przybysz wolał nie wiedzieć co to za paskudztwo.

– A to ty, hrabio – odezwał się skrzekliwym głosem Latarnik a grymas na jego twarzy zdawał się świadczyć o tym, że każde słowo z trudnością przechodzi przez gardło. – Spodziewałem się ciebie trochę później, ale skoro już przybyłeś to może napijesz się mojej nowej nalewki. Nigdy nawet nie podejrzewałem, że z gruczołów rodnych kałamarnicy i owoców fiêreńskiej róży można wydestylować tak wspaniały trunek.

– Jeżeli nie urażę cię tym panie to wolałbym jednak skosztować czegoś bardziej tradycyjnego – odparł szybko Undovir. – Zdaje się, że wyczuwam tu słodkawy, choć lekko cierpki zapach twego sławetnego różanecznika, Latarniku. To by mnie całkowicie usatysfakcjonowało.

– Twój nos nie stracił na ostrości – mruknął starzec spływając w dół na fotelu. – A twoja natura na ostrożności. Niektórzy uznaliby to za zaletę świadczącą o mocy charakteru ja jednak wiem, że to z obawy przed zmianami, hrabio. I coś mi mówi, że twoja wizyta jest tej samej natury co upodobania twojego podniebienia.

– Niestety masz rację, panie – powiedział trochę uspokojony korsarz siadając na szerokiej ławie. – Miałem dość niespodziewaną wizytę i ktoś złożył mi propozycję prawie nie do odrzucenia. Jednak jej przyjęcie oznaczałoby wyjście z cienia i otwartą walkę a to jest zmiana, która bardzo mnie niepokoi. Ba, mógłbym nawet rzec, że jest ona sprzeczna z moją dobrotliwą i spokojną naturą.

– Obawiałem się, że w końcu ktoś zechce sprzymierzyć się z Miastem Zbiegów. Miałem co prawda cichą nadzieję, że tym ktosiem okaże się, któraś z koronowanych głów dumnych zachodnich włodarzy. Jednak wtedy nie dręczyłyby cię żadne wątpliwości. Wnoszę więc, że propozycję złożył wysłannik K’hana. Rozumiem twoje obawy. Każdy kto sprzymierzy się z ogniem musi liczyć się z tym, że może spłonąć w jego żarze. Oszczędzę ci czasu i melodramatycznych przemówień. Wiem kim był ten posłaniec. Biorąc pod uwagę wywrotową działalność pewnego czarnowłosego elfa pozostającego na usługach pewnego czarnoksiężnika jestem pewien, że twoim gościem był Feallan – zaskrzeczał ochryple starzec popychając w stronę hrabiego kryształowy puchar wypełniony różowym trunkiem. Kielich lewitował aż do ręki korsarza a gdy ten ujął w dłoń puchar lekko poddał się jego woli. Undovir przez dłuższą chwilę delektował się aromatycznym napitkiem po czym z wyraźną niechęcią odłożył kielich na ławę.

– Jak zwykle wyśmienity. Ale ten aromat, nie znam go. Z jakich winnic pochodzi ten różanecznik?

– Z krainy, która już od dawna nie istnieje, hrabio – mruknął Latarnik popijając gęstą, granatową ciecz mlaskając przy tym z wyraźnym zadowoleniem. – Cóż, będę musiał poddać go jeszcze fermentacji, bo jest za ostry i trochę za ciężki. Ale za to jaki klarowny. Jak myślisz jak powinienem go nazwać. Może Zgadnij co pijesz?

– Tak, to był Feallan – przytaknął hrabia wpatrując się w pomarszczone oblicze starca. – I przyjąłem jego propozycję, choć dodałem kilka własnych conditio sine qua non, które nie za bardzo przypadły mu do gustu. Podczas transakcji zaszły pewne nieprzewidziane… okoliczności. Feallan wbrew własnej woli został moim gościem a wraz z nim resztki jego załogi i bardzo intrygujący więzień. Czternastoletni chłopak. W sumie to prawie mężczyzna. Ja w jego wieku zatopiłem już dwa okręty. Ale wracając do tego zakładnika. Niechcący mój czarodziej podsłuchał rozmowę Feallana z chłopcem i poznał jego imię. A imię to brzmiało nie inaczej jak Elian – tu hrabia na chwilę zamilkł by poprawić wywinięte mankiety koronkowej koszuli. – Ell’Ian, jak się nie mylę w starszej mowie oznaczy tyle co nadzieja. Jest to bardzo rzadkie imię wśród ludzi. Ba, nawet niespotykane. Może z jednym wyjątkiem. Czy wysnułem prawidłowe konkluzje, Latarniku?

Starzec skinął potakująco głową po czym wskazał dłonią aby kontynuował. Drugą ręką wrzucał do swojego kielicha jakieś małe, białe jajeczka.

– Zapytałem więc mego szanownego gościa a zarazem partnera w interesach czy to nie aby przypadkiem syn zamordowanego króla Elharda, na co Feallan odburknął coś o nie wtykaniu nosa w nie swoje sprawy. I wtedy mnie oświeciło. Ponieważ spora część zapłaty chwilowo spoczywa na dnie morza zaproponowałem elfowi, iż w swej łaskawości przygarnę tego chłopca jako rękojmię przypieczętowanej wcześniej umowy i wielkodusznie zrezygnuję z utraconej transzy w złocie. Niestety kiedy Feallan o tym usłyszał ośmielił się wyciągnąć broń w mojej kajucie. Na szczęście mój osobisty mag trochę ostudził jego zamiary. Mimo, iż Feallan pogwałcił odwieczne prawo gościnności nie wyciągnąłem w stosunku do niego żadnych bezpośrednich konsekwencji. Niestety implikacje tego czynu sprawiły, że rozkazałem obwiesić na rejach marynarzy ocalałych z jego krypy. Feallan co prawda zbytnio się tą stratą nie przejął, ale obiecał mi, że niedługo znów się spotkamy. A ja mu na to, że będę czekał na tę chwilę z utęsknieniem i…

– Zacznij mówić do rzeczy mości hrabio – przerwał mu skrzekliwie Latarnik machając kościstą dłonią przed twarzą jakby odganiał natrętną muchę. – Mój czas jest niezwykle cenny, szczególnie w ostatnich, tak niepokojących czasach.

– Jak na kogoś tak wiekowego to nie wyróżniasz się zbytnią cierpliwością Latarniku – odgryzł się Undovir, ale widząc gniewny grymas na twarzy starca szybko podjął przerwany wątek. – Chłopca wysadziłem na ląd w bezpiecznym miejscu. Zajął się nim mój zaufany człowiek, Kirgo. Wybrałem go bo jest zbyt głupi, żeby coś podejrzewać co do tożsamości chłopaka. Razem z nim zostawiłem kobietę, zdaje się, że ma na imię Nia. Trafiła na mój statek w tym samym czasie co Feallan, ale okoliczności jej pojawienia się w przystani wciąż są dla mnie niejasne. Jednak rozwikłaniem tej zagadki zajmę się innym razem. Zamknąłem ich razem bo chłopak bardzo polubił dziewczynę. Coś mi się nawet zdaje, że się w niej zadurzył. Ale trochę odbiegłem od tematu. Wiem, że ten smarkacz jest niezwykle cenny, ba nawet bezcenny. W końcu to ostatni żyjący pretendent do tronu Mythen – hrabia na chwilę zawiesił głos aby przydać swemu tonowi dozę dramatyzmu co wywołało kolejny gniewny skurcz na twarzy Latarnika. – Doszły mnie słuchy, że zakon Pieczęci prowadzi intensywne poszukiwania zaginionego księcia. Niestety ich motywy nie mają nic wspólnego z jego dobrem. I tutaj stanąłem przed prawdziwym dylematem moralnym. Z tego co słyszy się po różnych tawernach istnieje pewna koteria bardzo wpływowych i możnych tego świata, którzy także są zainteresowani losami Eliana. Dlatego przybyłem tu do ciebie przed wysłaniem oferty okupu do Gerona van der Lorna. Jak myślisz czy dobrze uczyniłem?

– Tym razem Undovir, twoja chciwość okazała się twą największą zaletą – szept Latarnika zdawał się przenikać wszystkie zakątki głowy pirata. – Ile?

– Nie chcę aby okazało się, że wziąłem za mało więc od razu podam górny pułap satysfakcjonującego mnie kwantum – tym razem w głosie pirata zabrzmiało nerwowe oczekiwanie. – Obłożysz mnie i moich ludzi zaklęciem wieczności i dodasz jeszcze do tego z kilka skrzynek różanecznika.

Starzec wbił w pirata zimne spojrzenie szarych oczu, w których nagle pojawił się cień przeszłości, tysiącletnie brzemię życia i śmierci.

– Nie wiesz o co prosisz, śmiertelniku – chłód, który przebrzmiał w szepcie Latarnika pozbawił hrabiego resztek odwagi.

– Mówisz o winie czy o zaklęciu? – zapytał z udawaną nonszalancją herszt piratów z Miasta Zbiegów, jednak nie mógł ukryć drżenia głosu i kropel potu, które dyskretnie starł z czoła.

– Nieśmiertelność, której się domagasz jest klątwą równie mroczną co sam Rytuał Przywołania. Nie mogę w pojedynkę zadecydować o przeprowadzeniu tak skomplikowanej i niebezpiecznej ceremonii. Może jednak…

– To moja jedyna propozycja Latarniku. Zaklęcie wieczności. Tyle jest dla mnie wart wasz bezcenny książę.

– Cóż, skoro taka jest twoja wola. Jednak aby dać ci ostateczną odpowiedź muszę naradzić się z pewnymi ludźmi. Przybądź jutro o północy. Wtedy poznasz… wyrok. I obyś nigdy nie żałował swojej prośby. Pamiętaj, że Rytuału nie można odwrócić.

– Zapewniam cię, że nie będę żałował Latarniku – w głosie wstającego Undovira po raz wtóry przebrzmiała ulga. – Kto wie, może za jakiś czas ty także podzielisz moje zdanie.

Starzec odprawił go szybkim ruchem ręki. Kiedy postać hrabiego rozmyła się w portalu Latarnik wbił zamyślone spojrzenie w migoczący owal teleportu. Wiedział, że Undovir niedługo będzie przeklinał go równie gorliwie jak teraz żarliwie prosi o łaskę nieśmiertelności. Starzec nakreślił skomplikowany znak dłonią po czym zniknął wraz z fotelem w mrocznej szczelinie, która rozdarła bazaltową podłogę.

 

***

 

Feallan nie spiesząc się wszedł do Sali Drzwi w Sekretnej Loży Magii. Na każdej z sześciu, mlecznobiałych ścian wyróżniały się czernią mahoniu drzwieża. U szczytu komnaty stał spowity mrocznym cieniem kamienny tron. Pandanor już na niego czekał. Długie, szponiaste palce nerwowo bębniły po marmurowych oparciach, rzeźbionych w wężowe sploty.

– Mów elfie! – w głosie arcymaga nuta zniecierpliwienia zmieszała się z chłodną groźbą. – Gdzie jest królewski bękart?

– Wynikły pewne komplikacje – Feallan poczuł, że uderza mu do głowy adrenalina. Co ten staruch sobie wyobraża zwracając się do niego w taki sposób. Kiedy znów się odezwał starał się mówić beznamiętnym, opanowanym tonem, ale emocje wzięły górę. – Ci twoi Szarzy Magowie zatopili mój okręt czego implikacją było porwanie księcia przez Undovira. Nie powinieneś…

Pandanor poruszył się gwałtownie na tronie, tak jakby ktoś wraził mu w bok sztych rozżarzonego miecza. Ręka maga wystrzeliła do przodu szybciej niźli myśl. Potężna siła porwała elfa i rzuciła nim o jedne z drzwi. W komnacie zatańczyły złowrogie cienie.

– Ośmieliłeś się stracić ludzkie szczenię?! – w głosie czarnoksiężnika nie było nic ludzkiego, słychać tam było tylko zawodzenie śmierci. – Zapłacisz za to życiem!

– Szarzy Magowie zaatakowali nasz statek podczas transakcji – wychrypiał Feallan z trudem podnosząc się z posadzki. Wierzchem dłoni wytarł sączącą się z nosa krew. – Pozwól…

– Mów i pamiętaj, że od tych słów zależy twoje życie.

– Dobiłem targu z Undovirem – głos Feallana lekko drżał, nie wiadomo czy to z lęku czy też z wściekłości bo twarz miała nieprzenikniony wyraz woskowej maski. – Wtedy do kajuty wpadł nawigator i zaczął bredzić coś o magicznym ataku. Wybiegliśmy na pokład. Rzeczywiście jakiś szaleniec robił sobie pochodnie z kilku piratów. Zabiłem maga. Ale wtedy pojawili się Szarzy Magowie. Było ich trzech. Od razu zabrali się do roboty…

– Pewnie wykryli aurę tego maga – przerwał mu Pandanor uderzając dłonią w oparcie. – Ten zakuty łeb, Garuman nic mi nie powiedział. Mów dalej elfie.

– Na szczęście Undovir miał na pokładzie swojego czarnoksiężnika…

– Smoczy Oddech, całkiem nieprzeciętny, jak na śmiertelnika – mruknął pod nosem Pandanor i skinął ręką aby Feallan kontynuował.

– Gdyby nie on nie byłoby mnie tutaj i zapewne książę też by nie żył. Straciłem jednak mój statek i prawie całą załogę, a przede wszystkim połowę złota, którego nie zdążyliśmy przetransportować na Królową Mórz – Feallan nic nie wspomniał o tajemniczym elfie na przystani i o jego towarzyszu. To była tylko jego tajemnica. – Dopłynęliśmy do portu u wybrzeży Fiêren. Tam Undovir stwierdził, że ponieważ nie dostał całej zapłaty to weźmie chłopca jako rękojmię. Tylko, że ten pazerny sukinsyn jakoś dowiedział się o tym, że to syn Elharda. Wywiesił resztę mojej załogi na rejach i wyrzucił mnie za burtę pół mili od brzegu. Przybyłem tu najszybciej jak tylko mogłem.

– Gdzie jest teraz Elian? – spokój w głosie Pandanora bardziej zmroził elfa niż groźba śmierci.

– Nie wiem, panie. Ale pewnie gdzieś go ukrył. Wątpię w to aby trzymał go na statku bo to zbyt cenny ładunek. Jak znam tego handlarza niewolników to pewnie postara się dostać za chłopca jak najlepszą cenę. Myślę, że skontaktuje się z Geronem w sprawie okupu.

– Sprawa księcia jest już dla ciebie bez znaczenia. Wyślę za nim Srebrny Szlak. Mimo, iż zawiodłeś Feallanie dam ci jeszcze jedną szansę na naprawienia swego błędu. Wyruszysz wraz z Garumanem, jak tylko rozmówię się z tym robalem – zimna obietnica w głosie sprawiła, że elfowi przez chwilę zrobiło się żal Pierwszego z Szarych Magów. Ale była to bardzo krótka chwila. – Odnajdziecie i pozbędziecie się Bractwa Kamienia. Raz na zawsze. Będzie wśród nich Wilhelm Storm. Jakoś zdołał zbiec przed Szlakiem. Najemnicy bardzo się tym przejęli i zaoferowali jeszcze jedno zlecenie w cenie poprzedniego. To była ich pierwsza i mam nadzieję, że ostatnia porażka. Tych zadufanych w sobie egocentryków z Bractwa jest chyba sześciu, ale pozbądźcie się także wszystkich świadków. Szczególnie uważajcie na Koristo. W tej kwestii zdaj się na Garumana, on zna Koristo najlepiej. Kiedyś był jego uczniem. Zanim wyruszysz powinieneś jeszcze spotkać się z Wielkimi Mistrzami i dokładnie określić strategię ich postępowania. Wiesz co mają robić. Tylko tym razem mnie nie zawiedź. I nie zapominaj komu teraz służysz, elfie. Nawet twoja Pani nie zdoła osłonić cię przed moim gniewem. Możesz odejść.

Feallan lekko skłonił się Pandanorowi i szybkim krokiem zbliżył się do teleportacyjnego obrazu. Nie dostrzegł cieni czających się w mroku za kamiennym tronem, które zawirowały i zniknęły po jego wyjściu. W komnacie znów zapadły nieprzeniknione ciemności. Pandanor jeszcze długo siedział na swoim tronie rozmyślając nad zbliżającą się konfrontacją. Wiedział, że Feallan i Garuman nie mają najmniejszych szans na wyeliminowanie Koristo z gry. To kaleki arcymag stał na czele Bractwa i to on był pierwszym strażnikiem Kamieni Życia. Był pewien, że nikt z bractwa nie miał pojęcia o prawdziwych pobudkach Władcy Ciemności. Nawet Pandanor czasami wątpił w słuszność jego decyzji. Ale nigdy nie odważył się głośno wyjawić swych obaw. Sacrowie wyruszyli już na łów. Niedługo Koristo pozostanie tylko niemiłym wspomnieniem. Tego zadania nie mógł powierzyć śmiertelnikom. Zbyt byli omylni. I jeszcze ten Feallan. Gdyby wiedział jaki był prawdziwy cel Szarych Magów… Pandanor wydał świszczący odgłos, który mógłby uchodzić za westchnięcie i wezwał Pierwszego z Szarych Magów. Garuman pojawił się natychmiast tak jakby czekał za ścianą na rozkaz swego pana.

– Twoi magowie znowu skrewili robotę – warknął Pandanor uderzając dłonią w kamienną poręcz. – Feallan miał zginąć tak jak i ten parszywy pies Undovir. To była prostsza część zadania jakie ci powierzyłem. Mam już dość twoich potknięć.

Metalowa żuchwa ze złotymi zębami i pozbawiona wargi górna szczęka rozwarły się jakby Pierwszy z Szarych Magów chciał coś powiedzieć na swoją obronę jednak nie zdążył tego uczynić. Padł na posadzkę wijąc się w straszliwych boleściach. Pod przezroczystą skórą na twarzy widać było resztki kurczących się mięśni. Mag nie mógł już oddychać a fale bólu wciąż się nasilały. Z abastowych małżowin popłynęły stróżki krwi.

– Twoja nieudolność skomplikowała mój misterny plan pozbycia się za jednym zamachem szpiega tej elfickiej dziwki, Visaril’Llaien i królewskiego bękarta – Pandanor z wyraźną niechęcią wycofał cienie spowijające wijącego się z bólu maga. – Niestety jesteś mi wciąż potrzebny. Słuchaj uważnie tego co teraz powiem bo następnym razem kiedy zawiedziesz odeślę cię do mojego Pana a on nie potraktuje cię tak delikatnie jak ja.

Garuman powoli zwinął się w kłębek i z najwyższym trudem zdołał uklęknąć przed Pandanorem.

– Wyruszysz z Feallanem aby zniszczyć Bractwo Kamienia. Ukrywają się w Kamiennym Kręgu w kniei Mukvarfa, pół mili od traktu z Willsburga do Aspenii. Feallan musi jeszcze raz porozmawiać z zakonnikami. Wyruszycie natychmiast po tym spotkaniu. Mam kogoś życzliwego pośród członków Bractwa, który tak to zorganizuje, żeby Koristo opuścił twierdzę przed waszym atakiem. Pozostali nie są zbyt groźni. Jednak w Kręgu jest silny garnizon i będą walczyć do końca. Ich kryjówka jest potężną fortecą z silnymi osłonami a do tego jest tam kilku magów. Dlatego weźmiesz wszystkich Szarych…

– Ależ, panie – przerwał mu przerażony Garuman a w jego metalicznym głosie przebrzmiała nuta paniki. – Jeżeli zabiorę wszystkich, ktoś może się zorientować, że Szarzy Magowie zniknęli i koniec z naszym kamuflażem.

– Koristo przejrzał nas w chwili gdy pozwoliłeś mu zbiec wtedy na moczarach, robalu – syknął Pandanor i lekko uniósł dłoń. Cienie znów zatańczyły nad struchlałym ze strachu Garumanem. – Ktoś wam dopomoże i wywoła zamieszanie, które musicie dobrze wykorzystać. Najpierw pozbądźcie się magów z wież. Reszta to już tylko formalność. Kiedy wyeliminujemy Bractwo nikt nam już nie stanie na drodze. Inni gracze się nie liczą. Zakony dały się omamić a koalicja jest zbyt słaba bez Mythen aby stawić jakikolwiek opór. Władcy zachodnich mocarstw są zbyt przestraszeni aby myśleć o czymś innym niż własna skóra. Może ta suka Co i ten dzieciorób Vethard zdołają sklecić jakąś obronę, ale będzie to tylko przedłużenie nieuchronnej agonii. K’han na razie nam nie zagrozi, musimy jednak uważać na Jasną Panią. Dlatego wyrusza z tobą Feallan. I pamiętaj, że jeżeli on tam nie zdechnie to ty nie masz już po co wracać. To jest twoja ostatnia szansa Garumanie aby zrehabilitować się w moich oczach. Kiedy pozbędziemy się oczu i uszu tej elfickiej dziwki będziemy mogli wdrożyć w życie zamysły naszego Pana. W końcu otrzymam godną mnie nagrodę. Będę władał krainą śmiertelników a nasz Pan posiądzie ich nieśmiertelne dusze, które dadzą mu siłę do konfrontacji z prawdziwym nieprzyjacielem. Potrzebujemy armii, której nie ograniczają potrzeby i słabości śmiertelników. Jeżeli sprawisz się dobrze Garumanie to zasiądziesz po mojej prawicy. Fritz też nie próżnuje. Teraz faktyczną władzę w Mythen sprawuje właśnie on z ramienia nowego Wielkiego Mistrza Ardvent Gathar. Geron okazał się większym głupcem niż przypuszczałem, ale to akurat przemawia na jego korzyść. Pamiętaj, Garumanie, że najskuteczniejszą bronią jest słabość twoich wrogów. Fritz zaspokoił ambicje Gerona i teraz ten je mu z ręki. Aha, Feallan weźmie pewnie swoich ludzi więc jego śmierć ma być przekonywująca. To nie może być wypadek. Visaril’Llaien nie może nic podejrzewać. Chyba, że zginą wszyscy jego najemnicy. Ruszaj więc i tym razem nie zawiedź mnie bracie.

Garuman z trudem uniósł się z kamiennej posadzki i zataczając się zniknął w portalu. W jego zimnym sercu zaczęło kiełkować nasienie nienawiści. Pierwszy z Szarych Magów zrozumiał, że jest tylko narzędziem w rękach Pandanora. Kiedy zaczął mu służyć kierowały nim ideały, wierzył, że tacy jak on dzięki jego poświęceniu będą mogli wieść normalne życie. Wolność dla zmiennokształtnych, takie były słowa Pandanora. Kiedyś byli braćmi zrodzonymi z tej samej krwi. Teraz ten nieumarły tyran wykorzystuje ich tylko do swoich mrocznych planów. Fritz także wybrał swoje własne dobro, stanął przy boku silniejszego. Garuman był idealistą, jednak jego altruistyczne pobudki wywodziły się z realiów nadchodzącej przyszłości. Tym razem rozegram to po swojemu, Pandanorze. Nadszedł czas aby wyrównać zaległe rachunki. Garuman w zamyśleniu pogładził metalową żuchwę i rozpłyną się w mrocznym portalu.

 

***

 

Mieczowcy Krzyża jechali równymi czwórkami szerokim traktem z Aliow do Willsburga. Gościniec powstał zaledwie dziesięć dni wcześniej. Saperzy z armii Zmierzch kierującej się ku Paraven tytanicznym wysiłkiem zdołali ukończyć budowę i teraz stawiali liczne szańce na przygranicznych placówkach. Szlak wił się wśród wzgórz i rzadkich lasów, miał szerokość dwudziestu stóp. Przed gwardią, w odległości trzech mil podążał oddział złożony z dwunastu Szarych Płaszczy hrabiny Kossel. Na czele Mieczowców cwałował na potężnym konwalijskim ogierze sam K’han. Kary rumak z jasną plamką na czole zdradzał iście królewski rodowód. Na takich koniach w Konwalii jeździli tylko władcy i najbardziej zasłużeni spośród rycerskiej szlachty. Ale odkąd Konwalia stała się integralną częścią Tylerii zaszczyt ten przypadł także i K’hanowi. Wykonane ze skóry gryfona siodło o wysokim łęku dawało wspaniałe oparcie, nawet kiedy jeździec miał zajęte obie ręce. Było przy tym niezwykle lekkie i wygodne. Sam munsztunek był prosty i wykonany na modę mytheńską. K’han jak zwykle przybrany był w skromną czerń. Nosił przewieszony przez ramię prosty bastardowy miecz spoczywający w skórzanej pochwie bez ozdób. Był to ten sam miecz, który przed ćwierćwieczem podniósł na własnego ojca. Wydłużony jelec błyskał osadzonym w głowicy rubinem o matowym odcieniu. Przed wiekami oręż ten należał do samego Ardvena Gathara a po śmierci wielkiego króla został razem z nim pochowany w pałacowych katakumbach. Lekka kolczuga, którą dziś o świcie naczelny wódz założył po raz pierwszy, nosiła liczne ślady dawnych walk. Blask krążków z czarnej, krasnoludzkiej stali pochodzącej z kuźni u podnóża góry Młota lekko już przybladł, ale kolczuga wciąż zapewniała doskonałą ochronę. W tym pancerzu K’han przybył do Tylerii i w nim zamierzał do Mythen powrócić. Chciał też aby ten, do którego teraz zdążał zobaczył go takim, jakim był przed ćwierćwieczem. U boku K’hana na smukłej, białej klaczy jechał dumnie wyprostowany Flad’Nag. Przybrany jak zwykle w błękitną szatę, przewiązaną w pasie czarną szarfą, do której przytroczona była pochwa z długim mieczem. Oręż ten był arcydziełem elfickich kowali a zaklęta w nim magia sprawiała, że klinga złowieszczo jaśniała karminowym blaskiem. Rubin w diademie na czole arcymaga Tylerii odbijał ostre refleksy porannego słońca, które zagrały w szybkim, nerwowym tańcu. Zaraz za tą dwójką na wielkim, bułanym wierzchowcu podążał przywódca Mieczowców Krzyża, Vezir is’Mither, Miecz Poranka. Pełna zbroja płytowa, którą nosił, emaliowana była na biało. Był to atrybut jego władzy w elitarnej, przybocznej gwardii K’hana. Przy boku przypięty miał szeroki, bliźniaczy topór a przez plecy przewieszoną łezkową tarczę z godłem Mieczowców – skrzyżowanymi mieczami na tle czarnej góry. Pełny hełm z polikami i wizurką przypięty miał do pasa. Naznaczona bliznami twarz pozbawiona była wszelkiego wyrazu, niczym odlana z mosiądzu maska. Na ostrzyżonej do gołej skóry głowie widniał tatuaż przedstawiający węża pożerającego własny ogon, symbol ciągłości. Dziesięć jardów za Vezirem podążało trzech adiutantów. Zerhits v’Kirh, Ostrze Zmierzchu, Pokhrull ill’Sith, Smoczy Tancerz i Barghut k’Sordo, Księżycowy Cień. Wszyscy dowódcy nosili emaliowane na czerwono zbroje, wszyscy też skrywali swe twarze za przyłbicami pełnych hełmów z czarnymi pióropuszami. Uzbrojeni w dwuręczne topory przewieszone przez plecy prowadzili pozostałych Mieczowców. Ci nosili emaliowane złotem zbroje i uzbrojeni byli w długie, lekko zakrzywione miecze. Wszyscy mieli także przewieszone przez plecy tarcze z godłem Mieczowców, a przy siodłach wisiały przytroczone ciężkie kusze. Ich głowy chroniły pełne hełmy z czerwonymi pióropuszami, wszyscy też dzierżyli w dłoniach długie lance, które w czasie pokoju zamieniano na halabardy. Było ich pięciuset. I wszyscy oni gotowi byli bez zmrużenia oka oddać życie za K’hana. Nie wiedzieli co to strach, znali tylko swą powinność wobec wielkiego wodza, który teraz prowadził ich do walki, do której zostali stworzeni. Armia Świt podążała pięć mil za królewską gwardią gdyż takie było życzenie K’hana. Powoli wjeżdżali w iglasty młodnik, który szybko przeszedł w brzozowy zagajnik aby w końcu ukazać ich oczom Dolinę Pasieki. Czekali tu na nich dwaj z wysłanych przodem zwiadowców. K’han podniósł do góry prawą dłoń zaciśniętą w pięść i cała kolumna zatrzymała się w dwa uderzenia serca. Starszy z przepatrywaczy ze zmierzwioną, rudą brodą szybko zbliżył się do K’hana i złożył mu nieporadny ukłon.

– Wasza Miłość, osada leży dwie mile przed nami, dokładnie za zachód. Mieszkańcy podnieśli bramę i przygotowali się do obrony. Jest ich około dwustu. Większość to kobiety i dzieci. Uzbrojeni są w cepy, siekiery i kosy. Kilku ma łuki i miecze. Reszta Szarych Płaszczy przeczesuje okolicę. Niedaleko jest brud na rzece Uv i wystarczająco dużo miejsca na obozowisko dla całej armii. Jakie będą twe rozkazy Namiestniku?

– Wyślij swego towarzysza do generała Murta, niech poprowadzi armię Świt nad bród i rozłoży się tam obozem. Wyślij też połowę swoich ludzi aby dokładnie sprawdzili okolicę. Nie chcę żadnych niespodzianek, Żonkil.

Przepatrywacze skłonili się i bez zbędnych słów odjechali w różnych kierunkach. K’han zwrócił się do Vezira.

– Ty i Flad’Nag pojedziecie ze mną do osady – w głosie Namiestnika zabrzmiała skrywana nuta nostalgii. – Zobaczę się ze starym przyjacielem. Niech Mieczowcy powoli zdążają za nami. Jeżeli nie wydam innego rozkazu to kiedy dotrą do osady rozłożą się obozem sto jardów od palisady. Nie chcę aby jakiś nerwowy myśliwy kogoś postrzelił. Niech wystawią warty i czekają na powrót Vezira. Ruszamy.

Dowódca Mieczowców przekazał polecenie swym oficerom i pospieszył za K’hanem, który wraz z Flad’Nagiem kłusował już w kierunku doliny. Stok był piaszczysty, ale dość równy i schodził łagodnym łukiem w dół. Pięćdziesiąt jardów niżej wjechali na wąską ścieżkę wydeptaną głównie przez drwali i myśliwych. K’han pewnie ruszył przodem. Dwa konie nie mogły jechać obok siebie więc Flad’Nag musiał podążyć za namiestnikiem. Vezir odczekał chwilę i rozejrzał się uważnie dookoła. Nie do końca ufał magicznym metodom sondowania żywych istot używanym przez Flad’Naga. Sam już kilkakrotnie zdołał go podejść. Wystarczył napar z zebranych o świcie grzybów zwanych przez mieszkańców Mythen siniakami aby ukryć aurę życia. Miecz Poranka ocenił, że okolica jest bezpieczna. Jego instynkt jeszcze nigdy go nie zawiódł. Wciągnął haust powietrza w płuca, nie poczuł jednak żadnego niepokojącego zapachu więc powoli ruszył za swym wodzem. Kiedy jeźdźcy zniknęli w leśnej gęstwinie z ziemi podniósł się smukły cień. Mężczyzna trzymał w rękach krótki łuk z nałożoną na cięciwę strzałą. Ubrany był w myśliwski strój z wygarbowanej cielęcej skóry, która powleczona została cienką warstwą maskującego żelu. Wiele lat temu kupił ten specyfik od podstarzałego alchemika. Kosztowało go to konia z rzędem, ale preparat był tego wart. Mężczyzna odrzucił kaptur, siwe włosy opadły na ramiona. Twarz naznaczona szeroką blizną po pazurach jakiegoś zwierzęcia przydawała mu groźny wyraz. Zachariasz Okk schował łuk do kołczanu na plecach i bezszelestnie ruszył za K’hanem. Paskudna twarz nie wyrażała żadnych emocji tylko w smutnych oczach zagrały czerwone iskierki. Po chwili usłyszał głuche stąpnięcie kopyta i skręcił na wchód aby ominąć nieproszonych gości. Wiedział, że szlak poprowadzi ich okrężną drogą przez szeroki bród a później przez trawiastą równinę, na której północnym obrzeżu leżała jego osada. Tam wybudował swój dom i tam też czekała na niego jego ukochana, Jizzi, wraz z czternastoletnim synem, Okilem. Zachariasz szybko wyprzedził jeźdźców i zaczął biec równym tempem. Zaczekam na nich w pobliżu brodu. Wiedział, że niebawem za K’hanem ruszy cała armia. Nie mógł dopuścić do tego aby wojsko stacjonowało w bezpośredniej bliskości osady. Po chwili Zachariasz dotarł do wysokiej skarpy, pod którą leniwie płynęła rzeka Uv. Z rozbiegu wskoczył do wody, która sięgała mu tutaj zaledwie do kolan i szybko przebrnął przez bród. Po kilku uderzeniach serca zatrzymał się na drugim brzegu i ukrył się w opadających do samej ziemi gałęziach płaczącej wierzby. Nie czekał dłużej niźli dwie modlitwy. Z ostępów na swoim wspaniałym rumaku wychynął K’han. Tuż za nim pojawił się mag nazywany Flad’Nagiem, który uważnie sondował okolicę. Zachariasz znał go tylko z opowiadań, ale wiedział, że gdyby K’han nie posłuchał rady, którą zamierzał mu dać najpierw będzie musiał zabić czarnoksiężnika. Ostatni jeździec wjechał na polanę dopiero wtedy, gdy K’han był już w połowie brodu.

– Tylko Dagobert przejedzie na drugi brzeg. Wy dwaj zaczekacie po tamtej stronie.

Mag błyskawicznie utworzył wokół namiestnika błękitną osłonę jednocześnie szukając źródła głosu. Vezir wpatrywał się lekko przymrużonymi oczami w rozłożystą wierzbę. Nie wiadomo kiedy w dłoniach wojownika pojawił się topór. K’han zdecydowanie uniósł prawą dłoń.

– Flad zabierz ze mnie to cholerne paskudztwo, wiesz że nie lubię magii. Gdyby chciał mnie zabić to już byłbym trupem. Vezir zawrócisz do obozu i zaczekacie na mój powrót – w głosie Tyleryjskiego namiestnika przebrzmiała chłodna nuta. Arcymag niechętnie zniósł osłonę po czym zeskoczył z wierzchowca i bez słowa usiadł na mokrej glinie. Zachariasz wiedział, że czarodziej próbuje go odnaleźć, i że wkrótce zdoła wyśledzić jego kryjówkę. Vezir szybko zawrócił konia i zniknął wśród prastarych drzew. Tymczasem K’han był już po drugiej stronie rzeki i odezwał się nie zsiadając z konia.

– Witaj Zachariaszu. Jak pewnie się domyślasz przybyłem tu właśnie z twego powodu. Mam zamiar przedstawić ci pewną propozycję i rad będę jeżeli wysłuchasz mnie do końca.

– Dam ci radę Wasza Wysokość – odrzekł spokojnie Zachariasz. – Odjedź stąd i zapomnij, że kiedykolwiek znałeś Zachariasza Okk. Bo ten człowiek już od dwudziestu lat nie istnieje. Zginął podczas próby zatrzymania zbuntowanego księcia.

– Wiedziałem, że nic się nie zmieniłeś, stary przyjacielu. Potrzebuję właśnie takich ludzi jak ty. Będziesz dowodził moją ciężką konnicą. Dam ci szansę w blasku chwały powrócić do Willsburga. Powrócimy razem do królestwa, które się nas nikczemnie wyrzekło.

– Ja już raz zdradziłem swego króla – odparł twardo Zachariasz. – I jak dla mnie to o jeden raz za dużo. Traktowałem cię jak brata, Dagobercie a ty odpłaciłeś mi krwią i hańbą. Twój ojciec skazał mnie na śmierć więc umarłem. Nigdy już nie zdradzę swego kraju. Dla nikogo. Odjedź samozwańczy królu i nigdy tu nie wracaj. Nie znajdziesz tu żadnego przyjaciela tylko cienie z przeszłości, które odbiorą ci życie.

K’han przez długą chwilę milczał. Twarz namiestnika nie wyrażała żadnych emocji jednak oczy zdradzały szalejącą w jego wnętrzu burzę.

– Tylko ty mi pozostałeś, Zachariaszu. Elhard i Zygfryd odeszli. Zamordowali ich, mytheńczycy, ci którym zawsze służyli. I ty mnie nazywasz zdrajcą… Ja przywrócę temu królestwu pokój i odpłacę winowajcom krwią za krew. Położę kres chaosowi i zawiści, które władają teraz w Mythen. Zakończę też odwieczną walkę z Tylerią. Stworzę imperium, które zaprowadzi porządek i sprawiedliwość we wszystkich krainach Avar al’Aden. Sprawię, że powrócą czasy Ardvena Gathara i ludzkie narody zjednoczą się pod berłem jednego władcy.

– Nie jesteś Ardvenem. Dzierżysz tylko jego miecz – Zachariasz powoli wyciągnął łuk z kołczanu po czym bezgłośnie napiął cięciwę i nałożył na nią strzałę. – Znów przelejesz bratnią krew by zaspokoić swoje własne ambicje. Cele zrodzone z zemsty nawet jeżeli mają szlachetne pobudki nigdy nie dadzą zdrowych owoców. Żegnaj, Dagobercie i nigdy już nie wracaj. Niech osądzą cię twoje własne czyny.

– Tak też i będzie! Udowodnię, że się mylisz – odrzekł gniewnie K’han mocnym szarpnięciem zawracając konia. – I nie będzie to twoja pierwsza pomyłka. Trzeba było dwadzieścia lat temu zatopić miecz w moim sercu bo kiedy znów mnie ujrzysz nie będzie już słów, przyjacielu.

Zachariasz spokojnie obserwował jak tyleryjski namiestnik znika w gąszczu a wraz z nim i czarodziej. Powoli ściągnął strzałę z cięciwy i ruszył ku osadzie. Do domu, który przywrócił mu utracony spokój.

– Masz rację przyjacielu. Jeżeli tu powrócisz nie będzie już słów – szepnął Zachariasz po czym nałożył kaptur i zniknął w gęstych chaszczach. W kniei złowrogo krzyknął puchacz a echo poniosło jego głos niczym ostatnie ostrzeżenie Zachariasza. Tylko drzewa obojętnie szumiały niepomne na poczynania śmiertelników.

 

***

 

Merliolia Co uderzyła pięścią w gruby blat stołu, na którym leżała rozłożona mapa krain Avar al’Aden. Był to gest desperacji jak i frustracji jednak gdy ból zaczął pulsować w zdrętwiałej dłoni pożałowała swej gwałtowności. Królowa Aspenii była już prawie czterdziestoletnią kobietą, ale wiek jej legendarnej urodzie przydawał tylko dodatkowego blasku. Królowa nosiła wspaniałą elficką zbroją łuskową, na której zapomniany już przez czas kowal wygrawerował dwa walczące ze sobą lwy, herb Aspenii. I tylko Merliolia wiedziała o magii drzemiącej w tym arcydziele elfickiego rzemiosła. Nikt w sali nie zdawał sobie sprawy z tego, że królowa władała magią żywiołu ognia, i że osiągnęła w tej sztuce najwyższy, szósty krąg wtajemniczenia. Jasne, długie włosy kobiety opadały w srebrzystych lokach na łukowate naramienniki. Królowa jako jedyna stała przy stole narad, wokół którego zebrali się wszyscy władcy państw koalicji. Prawie wszyscy ponieważ przedstawiciele czterech Wielkich Rodów Ugman, Liemn, Vilolian i Kilonii, których dziedzinami były księstwa na zachodnim wybrzeżu NoK’Riv stwierdzili, że ich wojna z Tylerią nie dotyczy. Nowy Mistrz zakonu Ardvent Gathar i zarazem Namiestnik Mythen, Geron van der Lorn także nie raczył przybyć na naradę. W piśmie przesłanym przez królewskiego kuriera stwierdził, że musi zająć się prawdziwą walką, i że nie ma teraz czasu na zbędne pustosłowia. Narada trwała od południa. Zbliżał się już wieczór a jedyne co zdołali ustalić to, to, że K’han raczej nie będzie uciekał się do dyplomacji. Wysłany przed dziesięcioma dniami poseł powrócił właśnie dzisiaj o świcie a jego głowa umieszczona w wiklinowym koszu nawet dla Księcia Regana, szesnastoletniego władcy Fiêren była dość jasną odpowiedzią na propozycję zawarcia rozejmu.

– Musimy uderzyć, bo właśnie tego K’han się nie spodziewa – oznajmiła ze zniecierpliwieniem królowa Aspenii. – Jeżeli połączymy nasze siły to zdołamy stawić czoła tyleryjskiej armii. Nie możemy też polegać na zapewnieniach tego kretyna Gerona, że Mythen oprze się inwazji. K’han dysponuje jedenastoma dwudziestopięciotysięcznymi armiami, nie wliczając w to zaopatrzenia, kilku tysięcy jednostek specjalnych jak i pięciuset ludzi z jego gwardii przybocznej. Nie muszę chyba dodawać, że wszyscy to zaprawieni w bojach żołnierze. Do tego wspierają ich magowie i kapłani. Nasze wojska to razem jakieś sto tysięcy, z czego większość to żołnierze, którzy zaledwie przed kilkoma dniami byli szewcami, murarzami, płatnerzami, chłopami, złodziejami i cholera wie czym jeszcze. A żeby było śmieszniej to dowodzą nimi szlachetkowie bez żadnego doświadczenia bojowego, którzy większość swego życia spędzili w burdelach i gospodach. Naszą jedyną siłą są zakony, jednak do tej pory żaden z Wielkich Mistrzów pomijając oczywiście Gerona nie raczył dać nam wiążącego zapewnienia co do militarnego wsparcia. Zaczynam się obawiać, że Wielcy Mistrzowie wolą przeczekać apogeum konfliktu aby później stanąć po odpowiedniej ze stron. Na razie musimy działać sami, ale nie możemy też czekać na to co zrobi K’han bo wtedy będzie za późno. Biorąc pod uwagę szybkość marszu tyleryjskich armii to przejście przez Mythen zajmie im pół księżyca. Ja na miejscu K’hana zostawiłabym na okupowanym obszarze dwie armie i powołałabym ochotnicze oddziały milicji aby zaprowadzić jako taki porządek w miastach. Poza tym Rada Regencyjna jako pierwsza przywita nowego władcę Mythen. Po śmierci Elharda ludność raczej wybierze kolaborację niźli walkę. A więc już wkrótce K’han zdobędzie zapasy w zupełności wystarczające do zaprowiantowania wszystkich swoich wojsk i ogromne zaplecze dla logistyki. Jestem też przekonana, że K’han równocześnie uderzy na Marchię Południową, powinieneś więc Uve…

– Żadne babsko nie będzie mi mówiło co mam robić! – przerwał jej gwałtownie Uve den Sathinbland, gruby i łysy typ w żółtych szatach. – Rycerstwo Marchii jest już gotowe na przyjęcie najeźdźcy. Dysponuję pięcioma tysiącami ciężkozbrojnej kawalerii – tu Uve wydął usta. – Nawet K’han nie zdoła nas pokonać w polu. Przygraniczne grody na północy obsadziłem pospolitym ruszeniem a przełęcze w Szarych Górach są nie do przebycia. Pięć Orlich Gniazd strzeże traktu Otdorfskiego i Aliowskiego. Marchia utrzyma się Merliolio Co nawet jeżeli padnie Mythen w co osobiście wątpię. Ciekaw jestem tylko jak ci wypudrowani zarozumialcy z Fiêren zapatrują się na nadchodzącą konfrontację – skwitował ze zjadliwym uśmiechem namiestnik Marchii Południowej.

Młody książę Regan, który został władcą Fiêren po tym jak w zeszłym roku jego ojciec spadł z konia i skręcił sobie kark podczas corocznej gonitwy za prosiakiem poczerwieniał na twarzy i wbił nienawistne spojrzenie w kurpulętnego mężczyznę.

– Fiêren niiigdy nie zgięło kaaarku przed żadnym wrooogiem – wyjąkał wytrącony z równowagi młodzieniec. – Jeżeli dajjjesz w wątpliwość naasze męstwo i oodwagę to niech booski sąd roozstrrzygnie tooo kto jeeest kłamcą!

– Postarajmy się może jednak wypracować jakiś konsensus zanim nasz młody książę całkowicie straci głos – wtrącił stanowczym i nawykłym do wydawania rozkazów głosem Wielki Graf Gethandu, Vethard Mocny. Był on najstarszym jak i najbardziej doświadczonym pośród wszystkich władców zachodnich mocarstw. Mimo, iż liczył już sobie dobre siedemdziesiąt lat wciąż trzymał się prosto jak struna. Najlepszym dowodem jego młodzieńczego wigoru był zawarty przed półroczem ślub z siódmą już żoną młodszą od niego o jedyne pięćdziesiąt pięć lat. – Nasza urocza Merliolia trafiła w sedno wątpiąc w zapewnienia Gerona. Najpierw musimy rozwiązać tę aporię[1] a dopiero później będziemy się sprzeczać w kwestiach czysto formalnych. Po pierwsze Mythen bez Elharda nie jest już autonomicznym mocarstwem o niekwestionowanej potędze militarnej, a tylko rządzonym przez przekupnych intrygantów kolosem na glinianych nogach. Moim zdaniem królestwo nie utrzyma się nawet przez pół księżyca. Po wtóre K’han nie spocznie na laurach i uderzy na nas z marszu. Zastosuje tą samą taktykę co w wojnie Ogórkowej z księstwem Konwalijskim. Zdaje się, że historycy nazwali to Wojną Błyskawiczną. Nie mamy co się łudzić, że każdy z nas w pojedynkę zdoła stawić czoła tyleryjskiej potędze. To zresztą zaprzecza także idei utworzenia Koalicji zachodnich mocarstw i Pierwszej Konwencji Willsburskiej. Tylko zjednoczeni pod jednym sztandarem możemy stawić czoła najeźdźcy. I tylko wtedy mamy realną szansę obrony naszych ziem. Myślę jednak, że mimo wszystko nadal musimy próbować negocjacji z K’hanem. Nie możemy wysłać zwykłego poselstwa bo znów odeśle nam czyjąś głowę. Powinien pojechać ktoś znaczny, ktoś kto bezpośrednio reprezentowałby interesy Koalicji. Byłby to symbol naszej dobrej woli jak i tego, że nie obawiamy się konfrontacji.

– To może ty pojedziesz na tę schadzkę – warknął Uve den Sathinbland pamiętając jeszcze zastygły na twarzy posła wyraz przerażenia, którego głowę widział dzisiaj zaraz po śniadaniu. Oczywiście posiłek zaraz potem oddał. – W końcu jesteś z nas najodpowiedniejszym kandydatem. I bez wątpienia nie tylko z racji wieku. Twoja legendarna odwaga i znajomość dyplomacji sprawi zapewne, że K’han gdy tylko cię ujrzy czmychnie z powrotem jak skarcony szczeniak do Aliow.

– Czasami zastanawiam się drogi namiestniku – w głosie Vetharda było tyle chłodu, że nawet książę Regan lekko się wzdrygnął. – Czym twoja ignorancja różni się od zwyczajnej głupoty. I im dłużej przebywam w twoim towarzystwie tym bardziej umacniam się w przekonaniu, że niczym.

Uve poczerwieniał na twarzy w równym stopniu co wcześniej książę Regan.

– Jak śmiesz ty zakurzony dzieciorobie obrażać mnie, namiestnika Marchii! Każę ściąć tę twoją łysą pałę a później nabiję ją na pal i odeślę K’hanowi jako wyraz dobrej woli a ja…

– Zawrzyj gębę Uve bo wyrwę ci ten niewyparzony jęzor szczypcami do żelaza – warknęła Merliolia a w jej błękitnych oczach zalśniły kryształki lodu. – Vethard wypowiedział głośno i moje myśli a ty nie jesteś nawet godzien lizać jego butów – widząc, że namiestnik Marchii Południowej znów otwiera usta szybko wydobyła sztylet i wskazała nim Uve. Strażnicy bez zbędnych ceregieli złapali namiestnika pod ramiona i miotającego się oraz ryczącego z wściekłości w niebogłosy mężczyznę wyrzucili z sali obrad.

– Teraz zostaliśmy sami – westchnął teatralnie Vethard. – Marchia padnie najpóźniej za dziesięć dni a nawet jeżeli wtedy ten zadufany głupiec zda sobie sprawy z własnej ignorancji to będzie już i tak bez znaczenia.

– Jaaa pojadę – wyjąkał młody książę dumnie prostując pierś. – Nie znaaam lęku przed tymmm tyleeryjsim brabarzyńcą a moooje życie znaczy i taaak najmniej.

– Niezwykle to szlachetnie z twojej strony młodzieńcze, ale bez obrazy, to musi być ktoś doświadczony i trochę bardziej… wygadany – skwitowała Merliolia chowając sztylet do zdobionej pochwy przy pasie. – Dlatego pojadę ja. Znam K’hana z dawnych czasów – nikt nie wiedział o tym, że królowa poznała tajemnicę Dagoberta kiedy ten został Gubernatorem Generalnym zdobytej Konwalii. Przybyła wtedy do podbitego księstwa aby prosić imperatora Nordona o dar łaski dla książęcej rodziny. Aspenia i Konwalia od wielu wieków żyły w bardzo zażyłych stosunkach a to głównie za sprawą cudownych aspeńskich winnic i najwspanialszych konwalijskich koni hodowanych w krainach Avar al’Aden. Aspenia jako jedyne królestwo miała prawo do wystawiania na konnych triennalach rasowych konwalijskich ogierów a w rewanżu Konwalia była największym dystrybutorem aspeńskich win. Symbioza ta była niezwykle intratna dla obu stron i pozwalała na uregulowanie rynku win jak i handlu rasowymi wierzchowcami w krainach. Niestety Merliolia nic nie wskórała, a cała rodzina królewska została stracona. Na przyjęciu wydanym na cześć Nordona po prawicy imperatora zasiadał nowy Gubernator Generalny Konwalii, w którym z przerażeniem rozpoznała Dagoberta, księcia Mythen. Kiedy zapytała się kim jest nowy gubernator jakiś zdziwiony jej niewiedzą rycerz odparł, że to sam K’han, najsłynniejszy tyleryjski dowódca. Opuściła wtedy potajemnie przyjęcie wraz z całą swoją świtą. Nie chciała aby Dagobert, teraz nazywany K’hanem, o którym było już głośno w zachodnich królestwach zauważył, że ktoś go rozpoznał. Była pewna, że nie bacząc na dworski obyczaj i królewski status kazałby ją na miejscu zabić, a w najlepszym wypadku nasłałby jakiś zbirów, którzy napadliby na aspeńskii orszak w drodze powrotnej. Mało kto wiedział też o tym, że Merliolia miała kiedyś zostać wydana za najstarszego syna Guntera Sprawiedliwego, ówczesnego króla Mythen. Jednak po zdradzie Dagoberta, wszystko się zmieniło. Merliolia poślubiła Udhora, siódmego syna Vetharda a jej siostra Ardena, wyszła za Elharda Mytheńskiego. – Jestem pewna, że K’han wysłucha mnie zanim moja głowa potoczy się po szafocie, a to może być już znaczny postęp w negocjacjach.

– Nie tylko twoja uroda jest legendarna, królowo – komplementował z pełnym uznania ukłonem Vethard. – Mimo, iż serce pęka mi na samą myśl o tym, że mogłoby ci grozić jakiekolwiek niebezpieczeństwo to twoja kobieca intuicja może okazać się najlepszym doradcą podczas negocjacji. Jestem pewien, że twoje, nazwijmy to nieprzeciętne talenty mogą okazać się dość pomocne podczas rozmów.

– Dopilnuję paaani aby dooo twojeeego powrotu plan obrony byyył gotowy – wyjąkał Regan po czym skłonił się sztywno i szybkim krokiem opuścił salę.

– To nasza jedyna szansa, Merliolio – odezwał się poważnym tonem starzec. – Jeżeli uda ci się dotrzeć do K’hana to… – Vethard na chwilę zawiesił głos wpatrując się smutnym spojrzeniem w piękną twarz królowej. – Gdybym był młodszy sam bym to uczynił. Niestety moja ręka nie jest już tak pewna jak onegdaj. Regan jest zbyt młody i zbyt… honorowy. Jeżeli K’han nie zechce ostudzić swoich zapędów to zostanie tylko jedno wyjście. Jesteś dla mnie jak córka…

– Wiem co muszę zrobić, Vethardzie – odparła poważnie królowa Aspenii. – I jeżeli zajdzie taka konieczność uczynię wszystko co w mojej mocy aby Tyleria przestała nam zagrażać. Możesz być pewien, że K’han albo przystanie na rozmowy pokojowe albo… zginie – dodała z zimną zawziętością Merliolia Co po czym pomogła Vethardowi wstać co ten przyjął z ojcowskim uśmiechem. Odkąd przed dwoma laty zaraza krwawej gorączki odebrała jej męża, króla Udhora i ich piętnastoletniego syna Grona, życie straciło dla niej jakikolwiek sens. Nie miała więc nic do stracenia a jej czyn mógł choć na pewien czas odsunąć tyleryjską zarazę od jej poddanych. Powzięła tę decyzję dziś o świcie widząc głowę nieszczęsnego wysłannika. Pewnie K’han nie wiedział o tym, że osierocił on pięciorgo dzieci. Z resztą jakie to teraz miało znaczenie… Chciała jeszcze tylko ujrzeć w oczach Vetharda, swego teścia, błysk aprobaty i mimo, iż zobaczyła w nich tylko ból i smutek to był to wystarczający argument. Narada była skończona.

 

*

 

Merliolia po odprowadzeniu Vetharda skierowała się szybkim krokiem do swoich komnat. Czekała ją dzisiaj długa noc. Musiała jeszcze raz przejrzeć plany strategiczne na wypadek inwazji Tylerii aby książę Regan miał jak najprostsze zadanie organizując obronę. Wiedziała, że K’han niezależnie od wyniku rozmów z poselstwem, o ile w ogóle do nich dojdzie uderzy na zachodnie mocarstwa, które bez Mythen będą tylko drżącymi ze strachu, nieporadnymi dziećmi. Nawet jeżeli K’han zginie to i tak znajdzie się następny dowódca, który dalej poprowadzi tyleryjską inwazję. Jednak jego śmierć choć trochę opóźni nieuniknione, odroczy na jakiś czas wyrok śmierci a to było w zasięgu jej możliwości. Nagle Merliolię przeszył dziwny chłód. Królowa zatrzymała się w pustym korytarzu. Coś tu było nie tak. Merliolia błyskawicznie przylgnęła do ściany i to uratowało jej życie. Bełt, który wleciał przez okno rozbijając witrażową szybę uderzył w ścianę zaledwie o dziesięć cali od jej głowy.

– Straż, do mnie. Straż! – krzyknęła przerażona królowa i nagle oblał ją zimny pot. Zdała sobie sprawę, że po drodze od Vetharda oprócz jego dwóch osobistych strażników nie spotkała żadnego gwardzisty. Było już jednak za późno. Dwaj zabójcy wyłonili się zaledwie dwadzieścia jardów przed nią. Merliolia odwróciła się próbując ucieczki jednak jakiś złowrogi cień zagrodził jej drogę. Wysoka i szczupła sylwetka przemknęła obok niej niczym pocisk. Zanim królowa zdała sobie sprawę, że ten napastnik nie zaatakował jej tylko tamtych dwóch obaj zabójcy leżeli już w kałużach krwi. Po ostrzach długich, prostych noży jej nieoczekiwanego obrońcy kapała na posadzkę krew. Nieznajomy odwrócił się do królowej i dopiero teraz ujrzała jego pociągłą, śniadą twarz. Długie włosy miał związane w kuca i bezsprzecznie był elfem. Kiedy Merliolia spojrzała w ciemne oczy aż się zachwiała. Jeszcze nigdy nie widział w żadnej żywej istocie tyle pustki.

– Nie jesteś tu bezpieczna, pani – powiedział zabójca dźwięcznym głosem wycierając noże w nogawice spodni jednego z trupów. – W pobliżu czai się więcej skrytobójców. Musimy gdzieś się ukryć dopóki moi towarzysze nie oczyszczą zamku z nieproszonych gości.

– Vethard. Musimy go ratować – jęknęła słabym głosem królowa Aspenii i poczuła, że miękną jej kolana.

– Gdzie? – zapytał szybko elf. – Gdzie on jest? – ponowił widząc wyraz rezygnacji w oczach kobiety.

– Komnaty namiestnika, na tym piętrze. To na końcu Błękitnej Galerii…

– Idziemy, ale ty pani nie bliżej jak pięć jardów za mną.

Nieznajomy ruszył szybkim krokiem nie oglądając się za siebie. Merliolia posłusznie podążyła za mężczyzną. Nogi miała dziwnie miękkie w kolanach, ale jakoś zdołała nadążyć. Kiedy stanęli przed komnatą Vetharda była przekonana, że jest już za późno. Dwaj strażnicy leżeli w szybko powiększających się kałużach krwi. Noga jednego z nich wciąż drgała.

– Zostań tutaj – syknął elf po czym kopnięciem otworzył na oścież uchylone drzwi i wpadł do środka.

Merliolia nie pomna na te słowa ruszyła za zabójcą. Widok, który ujrzała ścisnął jej serce. Przy skromnym łóżku stał Vethard opędzając się mieczem od dwóch napastników. Lewa ręka króla bezwładnie zwisała przy boku a kapiąca z niej krew wsiąkała w śnieżnobiałą pościel. Elf wyrzucił lewą dłoń do przodu i jeden z napastników padł na ziemię z nożem wbitym tuż pod lewą łopatką. Próbował jeszcze wyszarpnąć długie ostrze jednak po chwili znieruchomiał. Drugi zabójca nie dał się zaskoczyć. Uzbrojony był w krótki miecz i sztylet. Błyskawicznie skoczył w stronę elfa. Ten w ostatniej chwili uchylił się w bok i prawie niewidocznym ruchem wbił nóż w szyję skrytobójcy. Wszystko to trwało najwyżej pięć uderzeń serca, jednak Merliolia mogłaby przysiąść, że stoi tu już całą wieczność. Vethard ciężko upadł na prawe kolano podpierając się mieczem.

– Dziękuję, ci chłopcze – wychrypiał Wielki Graf Gethandu. – Ocaliłeś nie tylko mnie, ale i moje królestwo. Co to za podłe kreatury?

Merliolia szybko zbliżyła się do teścia i pomogła mu usiąść na łożu po czym sprawnie odcięła sztyletem czerwony od krwi rękaw królewskiej szaty.

– Wybacz, panie – elf lekko się uśmiechnął jednak serce królowej na widok tego uśmiechu zamarło w piersi. – Jestem tu tylko po to by chronić królową Merliolię. Nic więcej nie mogę wyjawić. W odpowiednim czasie mój zwierzchnik udzieli ci odpowiedzi, która być może cię zadowoli.

– Rozumiem – Vethard skrzywił się kiedy królowa obwiązywała mu głębokie rozcięcie na przedramieniu kawałkiem prześcieradła. – A co z księciem Reganem?

– Nim zaopiekowali się już wcześniej moi towarzysze. Dotarli do niego przed skrytobójcami. Książe jest bezpieczny – elf zbliżył się do ciał zabitych zamachowców i wyszarpnął z nich noże. – Od tej chwili będę królowo twoim cieniem.

– Należysz do Milczących? – zapytał z pobladłą twarzą Vethard.

– Poniekąd – odrzekł oględnie elf chowając noże do skórzanych pochew przy pasie. – Powiedzmy, że czasami pomagam im w sprzątaniu. I w przeciwieństwie do nich ja jestem bardzo przywiązany do swojego języka.

– Kto by pomyślał… Byłem przekonany, że ta organizacja, to tylko wyssane z palca banialuki. Jednak od tej pory zacznę wierzyć we wszystkie bajki. Właśnie zdobyłeś młodzieńcze moją dozgonną wdzięczność.

Elf na te słowa pokłonił się przed Vethardem.

– Jak mam cię zwać? – zapytała Merliolia odgarniając dłonią kosmyk włosów. Rozmazała sobie przy tym krew Vetharda na czole.

– Możesz nazywać mnie Cieniem, królowo – odparł Dargoth a na jego twarzy zajaśniał zimny uśmiech.

 

***

 

Sekretna alkowa Wielebnego Luthera Wylgoty–Porseno prócz kominka i wielkiego łoża ukrytego pod baldachimem wyposażona była także w tajemne przejście, do którego prowadził ukryty w podłodze właz. Gustaw Markonelli ostrożnie podszedł do ściany i nacisnął cztery płytki kafelek w odpowiedniej kolejności. Zachowywał się tak jakby właśnie wskoczył do dołu z kobrami i jak zwykle przy tej czynności kark zrosił mu zimy pot. Gdyby się pomylił z kilkudziesięciu maleńkich otworów w suficie i podłodze do komnaty trysnąłby zabójczy gaz zwany Pożeraczem Mózgu. Wielki Mistrz zakonu Verteny wolał uniknąć takiej ewentualności i z wyraźną ulgą przywitał szybko powiększający się otwór w podłodze. Zszedł po dwudziestu stopniach w dół i zatrzymał się przed kamiennymi drzwiami. Klapa na górze bezszelestnie się zasunęła i w tym samym momencie przesunęła się kamienna płyta zagradzające przejście. Gustaw znalazł się w ogromnej sali całej wyłożonej jasnym marmurem. Na środku komnaty znajdował się spory basen z bulgocącą i parującą wodą. Pod ścianami piętrzyły się poduszki i miękkie materace a na ścianach wisiały liczne malunki i obrazy przedstawiające chyba wszystkie możliwe akty rozpusty i lubieżności. Mężczyzna obawiał się, że mógłby tam zobaczyć rzeczy, o których istnieniu wolałby nie wiedzieć więc skromnie odwrócił wzrok. Z sali odchodziła tylko jedna wnęka drzwiowa przesłonięta zielonym aksamitem. Stamtąd właśnie wyszedł dostojnym krokiem wielebny prowadząc u swego boku może dwunastoletniego chłopca, który niósł złotą tacę z dwoma kielichami po brzegi napełnionymi czerwonym winem. Najwyższy kapłan zakonu Sethariuszy ubrany był w przezroczystą tunikę, która nie przystawałaby nawet niewolnikom w haremie królowej Ismeny.

– Witaj, przyjacielu – w jego głosie Patriarchy zwykle zagrała nutka ironii. – Usiądź proszę i napij się tego wyśmienitego trunku. Kaleb, drogi chłopcze zostaw nas samych – Luther przyjął jeden z pucharów i wygodnie rozsiadł się na miękkich poduszkach.

Chłopak posłusznie podał kielich Gustawowi po czym bez słowa wycofał się tyłem ku wnęce.

– Wybacz, ale postoję – w głosie Wielkiego Mistrza zakonu Verteny przebrzmiała nuta niepokoju. – Wiesz, że nasze spotkania są śmiertelnie niebezpieczne. Jeżeli Feallan zwęszy, że coś kombinujemy na boku to może nam złożyć niespodziewaną wizytę. A tego wolałbym uniknąć – skwitował bezceremonialnie siorbiąc wino.

– Zbytnio się ekscytujesz, mój drogi. Przedsięwziąłem już odpowiednie środki ostrożności i możesz mi wierzyć, że elf o niczym się nie dowie. Przynajmniej nie tym razem. A jeżeli nawet coś zwącha to będzie już wtedy i tak za późno na składanie wizyt tak niegodnym jego uwagi pionkom jak my. Z tego co zdołałem się wywiedzieć Feallan jest teraz niezwykle zajętym elfem. Wojna z Tylerią niestety zaczęła się wcześniej niźli byśmy wszyscy tego pragnęli i w równym stopniu sytuacja taka jest nie na rękę naszemu sojusznikowi co i nam. Zaprosiłem cię tutaj bo odkryłem kilka bardzo istotnych szczegółów dotyczących roli zakonów w zbliżającej się konfrontacji. Wyobraź sobie, że zgłosił się do mnie pewien niezadowolony ze swej pracy współpracownik Feallana i zdradził mi, że zakony mają być tylko narzędziem w rękach kogoś bardzo wpływowego. Fakt, że zrobił to zupełnie bezinteresownie wzbudził moją nieufność, ale jestem pewien, że nie była to żadna prowokacja ze strony Feallana czy też kogoś innego. Od początku podejrzewałem, że taka sytuacja jest niezwykle prawdopodobna, oczywiście mam tu na myśli zakony. Jednak moim zdaniem Feallan też o tym nie wie. Zdradzę ci, że elf reprezentuje interesy swych braci i sióstr a dokładnie jest wysłannikiem Visaril’Llaien. I coś mi mówi, że w najbliższej przyszłości czeka go niemiłe rozczarowanie. Mimo, iż mój niespodziewany informator nie raczył ujawnić swej tożsamości ani też potwierdzić moich przypuszczeń co do Feallana to dla osób obdarzonych choć mierną inteligencją nasuwające się konkluzje są wystarczająco jasne i klarowne.

– Sugerujesz, że ten gnojek wykorzysta nas a później najzwyczajniej w świecie wyrzuci bezużyteczne narzędzia do kloaki? – zapytał czerwieniejąc na twarzy Gustaw.

– A co w tym dziwnego – odparł spokojnie Luther beztrosko ogryzając kiść winogron. – Przecież my też uknuliśmy mały spisek, dzięki któremu po udanym przewrocie zakony sprawowałyby faktyczną władzę w krainach. Eliminacja koronowanych głów i nie sprzyjających nam magnatów byłaby kamieniem węgielnym położonym pod fundament naszej przyszłej władzy. Niestety, w tej kwestii a przynajmniej jeżeli chodzi o ten pierwszy aspekt, ktoś nas łaskawie wyręczył. Myślę, że to chyba ruch samego K’hana, ale tego pewnie nigdy się nie dowiemy. Może też za tym stać tajemniczy zwierzchnik Feallana, bo tylko ktoś bardzo potężny albo bardzo głupi mógłby wykonać taki ruch. Jednak wezwałem cię tu, przyjacielu głównie po to aby cię ostrzec. Musimy uzbroić się w cierpliwość i czekać. Najbliższy miesiąc pokaże co należy uczynić, ale do tego czasu postępuj zgodnie z instrukcjami Feallana. Jeżeli ktoś nas obserwuje a obserwowani jesteśmy z pewnością to niech będzie przekonany o naszej lojalności. Aha, i każ też swoim ludziom zostawić w spokoju szpiegów Feallana. Niech przekażą wszystko co zobaczą czy też podsłuchają swemu zwierzchnikowi. To nasza najgroźniejsza broń – kamuflaż i wiedza. Przeczekamy kryzys i w odpowiednim momencie staniemy po stronie zwycięzcy. Może to będzie K’han a może Jasna Pani. A może jeszcze ktoś inny. Zobaczymy. Musimy jednak uważać by nie przegapić odpowiedniego momentu. Bo widzisz mój drogi, zdrada to prawdziwa wirtuozeria. Musi być dobrze zaplanowana, w każdym, nawet najdrobniejszym szczególe. I jeszcze jedno. W sumie to jest główny powód naszego spotkania choć nawet dla mnie jest on nie do końca jasny i dlatego pozostawiłem go na koniec. Twoja rodzina podobno od pokoleń przechowuje, jakieś berło z osadzonym w nim rubinem, które podobno nie zawsze było waszą własnością – widząc jak z pokrytej śladami po ospie twarzy Gustawa zaczyna odpływać krew Luther upewnił się, że trafił w sedno. – Pilnuj go jak dziewictwa swej córki, choć między nami to trochę już na to za późno – dodał z obłudnym uśmiechem. – Oczywiście mam tu na myśli cnotę twojej pięknej córeczki bo berło nie może dostać się w niepowołane ręce. To bardzo ważne dla naszej przyszłości i być może ten klejnot okaże się naszą najsilniejszą kartą przetargową.

– Skąd o tym wiesz? – wydyszał podejrzliwie Markonelli.

– O klejnocie czy o domniemanej niewinności twojej córki? – spytał drwiąco Luther widząc jednak, że tym razem twarz Gustawa dla odmiany zaczyna pąsowieć z gniewu, szybko dodał. – Ja wiem bardzo dużo, przyjacielu. I jest to właśnie jeden z powodów, dla których to ty jesteś moim wspólnikiem w interesach. Ten klejnot odegra w najbliższej przyszłości wielką rolę. Mogę ci tylko zdradzić, że jest bezcenny. Tak, wiem, że to puste słowa, ale w tym wypadku to chyba najprawdziwsza prawda. Strzeż go, mój drogi lepiej niż ci nieszczęśnicy w Wąwozie Harpii.

Kiedy Gustaw usłyszał ostatnie zdanie prawie zapomniał o oddychaniu. Nie poruszył jednak więcej tego tematu, wiedział, że Luther powiedział mu już wszystko co powinien usłyszeć. Z rezygnacją skinął głową i spytał grobowym tonem.

– A elf? Jeżeli dobrze cię zrozumiałem to ten jego zwierzchnik chce go sprzątnąć. Może powinniśmy go ostrzec, przyda się nam taki sojusznik.

– Myślę, że Feallan sam dobrze wie co się szykuje – odparł spokojnie Luther. – A jeżeli nie, to zapewne mój anonimowy informator raczy go o tym powiadomić. Poza tym nam mógłby nie uwierzyć i niech bogowie bronią mógłby opacznie zrozumieć nasze intencje. Najlepiej jest teraz, mój drogi cichutko siedzieć i nie rzucać się nikomu w oczy. Pożyjemy, zobaczymy. Im dłużej będzie trwała ta maskarada tym lepiej dla nas.

– Oby twoje słowa nie okazały się tylko pobożnym życzeniem – Gustaw szybko dopił wina i rzucił kielich na miękkie poduszki. – Bywaj, przyjacielu i uważaj na siebie. Daj mi znać jak coś się zmieni.

– Cholera, Gustaw ten kielich kosztował mnie pięćset złotych monet. Mógłbyś czasem wykazać się odrobiną subtelności.

– Wybacz, ale nie mam czasu na te dworskie dyrdymały – skontrował Gustaw z gniewnym marsem na czole. – Moja rodzina od pokoleń zna tylko walkę i pogardę, dlatego tobie pozostawiam te powikłane niuanse. Ja jestem wojownikiem a ty strategiem. Zawsze tak było i niech tak pozostanie. Bywaj.

Gustaw wyszedł szybkim krokiem z komnaty. Luther ciężko westchnął i z politowaniem pokiwał głową. Jakże brakowało mu intelektualnych potyczek w rozmowach z Gustawem. Cóż, żaden świat nie jest doskonały. Wielebny uderzył kielichem w srebrny gong i w komnacie znów pojawił się Kaleb, na którego widok Luther wygodniej rozłożył się na jedwabnych poduszkach.

– Tylko bądź delikatny, kochaniutki bo ten troglodyta okropnie mnie wymęczył.

 

***

 

Deodron jako pierwszy zszedł z platformy na kamienistą i popękaną posadzkę ogromnej sali. Kiedyś musiało się tutaj wznosić obserwatorium astrologiczne, na co wskazywał potężny teleskop umieszczony na ruchomym trójnogu. Jednak rozbite soczewki i pogięta tuba jasno wskazywały na to, że luneta ma już lata świetności dawno za sobą. Deodron ostrożnie stawiał każdy krok trzymając w prawej dłoni złamany w połowie długości miecz. Dwustopowe ostrze zwrócone teraz ku ziemi wciąż było groźną bronią w rękach byłego zakonnika Siltana. Pozostali skazańcy także opuścili platformę, która natychmiast uniosła się w górę. Ostatni zszedł olbrzym z kapturem na głowie. Łańcuchy, którymi wciąż był spętany pobrzękiwały w osnutej mrokiem niszy. Deodron zauważył, że z kopuły odchodzi tylko jeden, szeroki na dziesięć jardów korytarz. Miał nadzieję na względne, chociaż chwilowe, bezpieczeństwo. W każdym razie do czasu, kiedy coś nie zechce wyleźć z tego korytarza i dokonać na nich konsumpcji. Były Pierwszy Miecz Siltana odwrócił się do swych towarzyszy niedoli.

– Jestem Deodron – jego spokojny i zdecydowany głos rozbrzmiał dźwięcznym echem w zrujnowanym obserwatorium. – Kiedyś byłem siltanitą. Obecnie moim jedynym celem jest wydostać się z tego zapomnianego przez bogów grajdołu. Jeżeli ktoś ma inne plany to niech nie wchodzi mi w drogę. Zapewniam, że tak będzie dla niego bezpieczniej. Jeżeli jednak ktoś z was zechce mi towarzyszyć to nie widzę żadnych przeciwwskazań. Siostro? – wyciągnął rękę do kobiety w poszarpanej szacie ocierającej z bladych policzków łzy. Na pierwszy rzut oka wyglądała na kapłankę Trójcy. Trójca, czyli Miecz, Woda i Tajemnica byli to bogowie wyznawani przez wszystkie klany berzegów na wyspach Borgold, Złych Ziemiach jak i w krainach Irillium Avaln.

– Nie jestem twoją siostrą, Potępiony – odrzekła drżącym głosem kapłanka. Tuż za nią staną ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma przysadzisty mężczyzna. Liczne tatuaże na jego twarzy i przedramionach wskazywały na to, że był berzegiem. Wytatuowany motyw cierniowego kwiatu na jego lewej piersi sugerowały, że jest kimś znacznym, może nawet wodzem klanu. – Pomagałeś mi w czasie marszu i jestem ci za to wdzięczna, ale nie będę tolerowała obecności sługi wilczego boga.

– Byłego sługi, kapłanko – poprawił spokojnie Deodron wbijając zimne spojrzenie w twarz stojącego za nią wojownika.

– Ale czy ten twój krwiożerczy były bóg też tak uważa, Potępiony? – zapytał z drwiną wytatuowany mężczyzna. – Nie tak łatwo jest zmienić stare przyzwyczajenia, siltanito. Chyba wiesz o czym mówię. Zabijanie berzerskich kobiet i dzieci, palenie naszych osad, prześladowanie ludności półkrwi berzerskiej. Mam wymieniać dalej?

– Nie musisz. Znam zbrodnie moje i moich braci. Jest to jeden z powodów, dla których przeciwko nim wystąpiłem. Jest to też jedyny powód, dzięki któremu jeszcze żyjesz, berzegu.

Mężczyzna wystąpił przed kapłankę zaciskając dłonie w pięści ta jednak zatrzymała go kładąc rękę na ramieniu wojownika i spokojnie powiedziała.

– Nie warto, Oglik. Bogowie sami ukarzą go w odpowiednim czasie.

Wojownik z ponurą twarzą skinął głową i oboje odeszli kilka jardów w bok gdzie rozpoczęli cichą rozmowę. Łatwo było się domyśleć co jest przedmiotem tych szeptów bo wciąż posyłali ukradkowe spojrzenia w stronę zakapturzonego olbrzyma, który stał bez ruch w miejscu, w którym zszedł z platformy. Wyglądał jak makabryczna rzeźba ukazująca ludzką potęgę jak i zarazem jej kruchość.

– Ja z przyjemnością będę ci towarzyszyć słodziutki – odezwała się z lekkim uśmiechem kobieta w czerni. Jedyną ozdobą jaką nosiła był medalion przedstawiający wykutą w obsydianie czaszkę. Deodron wiedział kim jest bo już kilkakrotnie wymykała mu się z rąk za czasów kiedy był jeszcze Pierwszym Mieczem. Niestety musiał przyznać, że jej umiejętności byłyby w tej sytuacji bardzo pomocne. – Mimo, iż nigdy nie spotkaliśmy się osobiści znam cię doskonale. Jesteś mi nawet bliższy niż moje pupilki. Szczególnie po tym jak pozbyłeś się mojego najzdolniejszego sługi zwróciłeś moją uwagę. I doprawdy nie mogłam sobie wymarzyć lepszego towarzystwa na tak romantyczną podróż w głębiny Otchłani.

– Jak chcesz Sirina – odparł z wyraźną niechęcią Deodron. – Ten twój pupilek to był cholerny nieumarły demon. Rozszarpał dwunastu moich ludzi zanim pokroiliśmy go na kawałki. Nie oczekuj w związku z tym jakiejkolwiek wdzięczności z mojej strony.

– Ale ty przeżyłeś złociutki. Ciekawe czy to przeznaczenie czy też zwykły przypadek o tym zadecydował.

– A jak myślisz nekromantko? – spytał Deodron niby to od niechcenia przerzucając złamany miecz z jednej dłoni do drugiej.

– Myślę, że to może być początek długiej i niezwykle intensywnej znajomości, Pierwszy Mieczu.

– Jeżeli masz ochotę na przyjemności to ja jestem cały do twojej dyspozycji – wtrącił wysoki i szczupły mężczyzna ubrany w szary myśliwski strój. – I zapewniam cię, że dobrze wiem po co kobiecie te wszystkie dziurki.

Jego dwaj towarzysze ryknęli nerwowym śmiechem, który rozniósł się po sali niczym grzmot burzy. Sirina z gracją zbliżyła się do chudzielca i czule pogładziła go po twarzy.

– Jak będę potrzebowała części zamiennych do moich zwierzaczków to dam ci znać, malutki – syknęła ze zjadliwym uśmiechem, po czym z całej siły wbiła mu kolano między nogi.

Mężczyzna upadł zgięty wpół trzymając rękami obolałe przyrodzenie a jego jęk sprawił, że pozostali dwaj cofnęli się kilka kroków od kobiety.

– Przestań Sirina – warknął Deodron. – Potrzebni nam są wszyscy. I lepiej żeby byli zdolni do samodzielnego marszu. Przeszukajmy te ruiny, może znajdziemy coś przydatnego albo chociaż coś co da nam jakąś wiedzę o mieszkańcach Otchłani.

– Jestem Mago – wychrypiał chudzielec z wyraźnym wysiłkiem prostując się do pozycji pionowej. Wciąż nie wypuszczał z dłoni swego największego skarbu. – Jestem z tobą siltanito. Tamci dwaj to Vultar, paser z Okm i Linvu, przemytnik, który dostarczał mu towar. A z tobą zdziro jeszcze nie skończyłem.

– Zabierzcie się do szukania – polecił Deodron zbywając uwagę Mago. – Ja sprawdzę korytarz.

– Idę z tobą kochaniutki – zadecydowała ze słodyczą w głosie Sirina odrywając potarganą część sukni pod kolanami. – Kto wie co czai się w tych ciemnościach.

– Właśnie dlatego wolałbym abyś została tutaj i…

– Wykluczone – przerwała mu nekromantka z obłudnym uśmiechem. – Chyba nie pozwolisz na to, żeby któryś z tych obszarpańców nastawał na moją cnotę? Poza tym nie chciałabym żebyś się zgubił w ciemnościach. To może być niezwykle interesujące doznanie. Dla obojga z nas – dodała z tajemniczym uśmiechem.

– Jak sobie chcesz – zgodził się Deodron. Były zakonnik nie specjalnie obawiał się o cnotę nekromantki, wolał mieć ją jednak na oku. – Tylko nie plącz mi się pod nogami.

– Nie obawiaj się najdroższy. Plątać nie będę się z pewnością. Ale może kiedyś oplotę cię udami i wtedy zobaczymy, co drzemie w twoich lędźwiach.

Mężczyzna rzucił w stronę kobiety zrezygnowane spojrzenie, bez słowa wzruszył ramionami i skierował się w stronę korytarza. Sirina z dziwnym uśmiechem ruszyła za nim. Pozostali skazańcy rozpoczęli metodyczne przeszukiwania walających się po obserwatorium śmieci. Oglik i kapłanka Trójcy wciąż rozmawiali ostentacyjnie nie zwracając na nikogo uwagi. Nagle olbrzym wyprostował swoje potężne ciało. Mierzył dobre osiem stóp a węzły mięśni drgające pod skórą przydawały mu wprost nienaturalny wygląd. Bardziej przypominał legendarnego berzerskiego herosa, Ulhgara z okresu Drugich Narodzin niźli przedstawiciela ludzkiej rasy. Kapłanka i Oglik momentalnie zamilkli i zwrócili twarze w stronę kreatury. Deodron zniknął już z Siriną w mrocznym korytarzu a trójka mężczyzna wciąż pochłonięta była przeszukiwaniem gruzów. Tymczasem olbrzym powolnym, niezwykle płynnym ruchem podniósł do góry skute za plecami ręce. Kiedy znalazły się na poziomie karku głośno chrupnęły wyrwane ze stawów kości ramion jednak mężczyzna nie zwracając na to uwagi przełożył je ponad głową. Znów rozległ się trzask tym razem nastawianych stawów, po czym połączone grubym łańcuchem nadgarstki znalazły się na poziomie jego piersi. Olbrzym naprężył mięśnie i okowy pękły jakby były odlane z gliny. Łańcuch z głośnym brzękiem upadł na kamienie. Trzej mężczyźni odwrócili się usłyszawszy metaliczny dźwięk i wszyscy jednocześnie zamarli w bezruchu. Z ciemnego korytarza niczym duch wyłonił się Deodron. Tuż za nim czaiła się Sirina. Powietrze za nekromantką zaczęło lekko wibrować a w mroku tuż za kobietą pojawiły się czerwone ślepia. Nekromantka przywołała nieumarłego demona, który teraz czekał na rozkaz swej pani.

– Misty, to slayqueer – wychrypiał drżącym głosem Oglik i upadł na jedno kolano. – To łaska Trójcy zesłała go w to przeklęte miejsce razem z nami.

– Nie byłabym tego taka pewna – odparła z pobladłą twarzą kapłanka. – Nie wyczuwam jego aury. W jakiś sposób więzy krwi z Płomieniem Północy zostały zerwane. Ten, który stoi teraz przed nami kiedyś był slayqueerem. Jednak z tym, czym stał się teraz nawet nasi bogowie nie chcieliby mieć do czynienia.

W obserwatorium zapadła głucha cisza. Olbrzym nazwany przez kapłankę slayqueerem zrzucił z głowy kaptur. Szeroka twarz pokryta była miedzianym zarostem a długie skołtunione włosy opadały na oczy. Olbrzym odrzucił głowę do tyłu i wszyscy ujrzeli szare oczy pozbawione białek. Mężczyzna beznamiętnym wzrokiem spojrzał na klęczącego Oglika, po czym przeniósł wzrok na kapłankę.

– Mój brat odszedł, opuścił mnie – głęboki głos zdawał się wydobywać z cembrowiny studni. – Wypełnia mnie tylko pustka i śmierć… Muszę odnaleźć własną drogę… Czuję zew ognia, który burzy krew… Niech moje imię zostanie przeklęte na wieki a pamięć o moich czynach niech spłonie w ogniu zapomnienia… Wiem, że wkrótce stanę się tym, z czym od zawsze walczyłem, kapłanko. Muszę odejść…

– Beowulf żyje – wyszeptała Misty. – Ale on też się zagubił. Śmierć rozerwała łączącą was więź przeznaczenia, odrzuciła wasze dusze. Posłuchaj słów tego, który przemawia w twoim sercu – głos Misty przeszedł w monotonną inkantację tak jakby kapłanka znalazła się w transie. – Gdzieś w najmroczniejszych czeluściach Otchłani odnajdziesz odpowiedź a wtedy znów odzyskasz swoje imię. Ruszaj z błogosławieństwem Trójcy. Niech Miecz chroni twą śmiertelną powłokę, niech Woda obmyje twą duszę z zamierzchłego przekleństwa a Tajemnica niech wskaże ci drogę.

Olbrzym jeszcze przez chwilę wbijał natarczywe spojrzenie w kapłankę, po czym jakby otrząsnął się ze snu i pewnie ruszył w stronę korytarza. Deodron i Sirina szybko usunęli się z jego drogi. Demon nie miał jednak tyle szczęścia, wciąż czekał na rozkaz. Olbrzym jednym uderzeniem pięści odrzucił prawie dwukrotnie większą od siebie istotę na ścianę. Z kamiennego stropu oderwał się ogromny skalny blok, który przygniótł bestię. Sirina jęknęła żałośnie i opadła na kolana. Z uszu i nosa nekromantki pociekły stróżki krwi. Deodron stanął nad kobietą i przyłożył jej sztych miecza do szyi.

– Ten twój zwierzaczek zdaje się, że czekał na moją krew – w głosie wojownika było tyle lodu, że Misty pobladła jeszcze bardziej. – A pozostali pewnie także staliby się twoimi sługami. Oczywiście po wcześniejszym przejściu na tamtą stronę. Teraz radź sobie bez tego, czarownico – Deodron przeciął rzemyk, na którym wisiała obsydianowa czaszka i złapał medalion. – Przechowam to dopóki nie zmądrzejesz.

Sirina obrzuciła zakonnika przerażonym spojrzeniem, po czym ze szlochem upadła na ziemię. Deodron nawet na nią nie spojrzawszy podążył za olbrzymem. Pozostali skazańcy bez słowa ruszyli za zakonnikiem. W obserwatorium zatańczyły mroczne cienie oznajmiające zbliżającą się noc. Mieszkańcy Otchłani zaczynali budzić się z głębokiego snu. Wyczuwali krew śmiertelników a żądza zaspokojenia głodu prawie doprowadzała ich do szału. Przed natychmiastowym rzuceniem się na swoje ofiary powstrzymywało jednak uczucie, którego nigdy wcześniej nie zaznali. Strach. Zimny jak lód łańcuch krępował ich niczym wola boga a jego okowy przykute były do berzerskiego olbrzyma.

 

***

 

– Jeszcze nigdy nie widziałem takiego nieba – Przyczajony Niedźwiedź z uwagą wpatrywał się w zasnute krwawymi chmurami wieczorne niebo.

Ptak o Wielu Twarzach wyrwany z zadumy także spojrzał na nieboskłon. Przez twarz szamana przeszedł cień obawy. Kiedy spojrzał na swego towarzysza w jego oczach zajaśniał smutek.

– Kiedy umiera syn wielkiego wodza nasi przodkowie rozpalają wśród gwiazd ogniska, które wskażą mu drogę do Krainy Wieczności. Gdzie jest Orli Pazur?

– Wyruszył przed świtem na polowanie – wyjaśnił spokojnie Wojenny Przywódca Plemienia Ludzi-Łosi. Nawet jeżeli słowa szamana wywarły na nim jakiekolwiek wrażenie to nie dał tego po sobie poznać. – Podążę jego śladem.

– Pójdę z tobą – powiedział szaman podnosząc się ze skóry karibu. – Słońce jest już prawie u szczytu swej dziennej wędrówki. Twój syn powinien być już dawno z powrotem.

– Orli Pazur jest dzielnym wojownikiem – tym razem w głosie ojca znać było obawę o życie syna. – Ale też i mądrym mężczyzną. Nic mu nie grozi.

– Chodźmy – skwitował Ptak o Wielu Twarzach trocząc do pasa cztery spore woreczki stanowiące cały jego szamański dobytek. Sędziwy mężczyzna podparł się kosturem i spojrzał na przyjaciela. – Oby tym razem nasi przodkowie zbytnio się pospieszyli.

Przyczajony Niedźwiedź skinął tylko głową po czym chwycił w dłonie topór i szybko ruszył na północny wschód gdzie rozciągała się gęstwina zieleni a za nią Puszcza Goryczy. Tam właśnie Orli Pazur skierował swe kroki za tropem młodego łosia. Ptak o Wielu Twarzach miał nadzieję, że myśliwy sam nie stał się zdobyczą.

 

*

 

Pierwszy na polanie znalazł się szaman. To co ujrzał na chwilę zaparło mu dech w piersiach. Wygon miał kształt poszarpanego wielokąta. Wrzynały się w niego krzaki jeżyn i paprociowe zarośla. Na środku pośród szarej trawy kenwu dumnie piął się w górę rozłożysty klon, na około którego walały się ciała Karthn na’Lorhn, szaroskórych elfów. Ptak o Wielu Twarzach naliczył dwanaście trupów. Trzynasty z poległych stał oparty o pień drzewa. Szamanowi wystarczył krótki rzut oka aby go rozpoznać. Orli Pazur przybity był do pnia elficką włócznią. Syn wodza w zmartwiałych dłoniach wciąż dzierżył dwuręczny topór, podarunek od ojca na okazję zdobycia imienia. Włócznia, która odebrała mu życie często nazywana była przez ludy pochodzące ze śnieżnych pustkowi Ukal’Hir, Rozpruwacz. Grot był postrzępiony i tak ponacinany aby po uderzeniu w kość rozszczepić się w ciele ofiary. Tylko żelazny rdzeń tej straszliwej broni przebijał na wylot. Przyczajony Niedźwiedź bez słowa stanął przy szamanie. Ojciec wbił puste spojrzenie w ciało syna. Jego zaciśnięte na stylisku topora knykcie pobielały niczym rozgrzane do białości ostrza. Kiedy Ptak o Wielu Twarzach znów skupił wzrok na zwłokach elfickich wojowników w jego oczach zatańczyły ogniki gniewu. Tylko osiem ciał nosiło ślady po cięciach toporem. Czworo przebitych było strzałami o ciemnych brzechwach. Szaman uniósł w górę obie dłonie i nagle zawirował wokół niego szary pył, w którym zatańczyły płowe i bure kształty. Na’hiriti, duchy dawno wymarłych zwierząt wypełzły na polanę niczym bagienna mgła. Przyczajony Niedźwiedź też dostrzegł powód, dla którego szaman wypuścił na łowy strasznych przodków swego opiekuńczego ducha. Wódz Wojenny uniósł w górę zaciśniętą w pieść dłoń i bez lęku wszedł pomiędzy duchy olbrzymich bestii, które rozstąpiły się przed nim jak śnieg, topniejący pod dotykiem rozgrzanego żelaza.

– Niech syn Krzemiennego Miecza wyjdzie z ukrycia i opowie dlaczego zginął ten oto wojownik – w głosie Przyczajonego Niedźwiedzia przez bardzo krótką chwilę zagrała zimna nuta.

Szaman pomyślał, że wódz musiał rozpoznać brzechwy strzał. Bezimienny młodzieniec wysłany przez radę wioski na poszukiwanie szamana i wodza powoli wyjrzał z gęstego, iglastego młodnika. Łuk trzymał opuszczony w prawej dłoni a strzałę o ciemnej brzechwie w podniesionej lewej na znak, że zabił dziś wroga. Ptak o Wielu Twarzach szepnął coś w niezrozumiałym języku do Na’hirtiti, które natychmiast z gardłowym warczeniem rozpierzchły się we wszystkie strony.

– Wyruszyły aby zapolować na pozostałych z Karthn na’Lorhn – szaman stanął u boku przyjaciela. – Żaden z szaroskórych nie ujdzie przed ich głodem. Puszcza Goryczy spłynie dziś krwią zabójców twego syna.

Wódz nie odparł nic, jednak ogień w jego oczach zdradzał to co działo się w umęczonej duszy.

– Mów zwiadowco jeżeli miłe ci życie – ponaglił młodzieńca Ptak o Wielu Twarzach przeszywając wojownika przenikliwym spojrzeniem. – Powiedz dlaczego Orli Pazur musiał poświęcić swe życie…

Bezimienny wojownik zatrzymał się o pięć kroków przed wodzem i wbił w niego zmęczone spojrzenie. Widać było, że nie spał od wielu dni.

– Dopadli mnie na tej polanie – mówił bardzo cicho jednak każde jego słowo było dla Przyczajonego Niedźwiedzia niczym grzmot burzy. – Zdołałem powalić dwóch kiedy nagle pomiędzy nich wpadł ten, który uratował me nic nie warte życie. Wrogowie padali pokotem pod uderzeniami jego topora. Było ich jednak zbyt wielu. Jedna z włóczni trafiła go gdy walczył z trzema przeciwnikami jednocześnie. Dwóch z nich moje strzały pozbawiły życia. Pozostali wycofali się na południe. Naliczyłem sześciu. Ruszyłem ich tropem. Zanim zniknęli w podziemnych grotach dopadłem kolejnych trzech. Orli Pazur uratował nie tylko moje życie – bezimienny wojownik po raz pierwszy wymienił imię poległego co oznaczało, iż uważał go za jednego z najznamienitszych wojowników plemienia. – Uratował także nasz lud. Starszyzna wioski wysłała mnie abym odnalazł szamana i wodza wojennego i przekazał im, iż sam Balaiareth wysłał swe sługi aby gnębiły Ludzi–Łosi. Straszliwa bestia, prawie dorównująca wielkością przywołanym przez ciebie duchom, wielki sachemie, zabiła kilkudziesięciu naszych braci. Rada prosi was o pomoc. Przede mną wyruszyło ośmiu. Tylko ja dotarłem do celu. Zdołałem zabić bestię w Śnieżnych Lasach. Od tej pory pędziłem co tchu po waszych śladach.

– Zabiłeś jednego z Łowców Balaiaretha chłopcze bez imienia? – spytał z wyraźnym zdziwieniem szaman a jego twarz przesłonił szary cień. – Karthoghry, Bestie Cienia, wysłani przez Balaiaretha łowcy. Jest ich pięcioro. Korht – Ogień, Hartui – Lód, Morthn – Wiatr, Lothyn – Kamień i najpotężniejszy z nich, czerwonooki Samun – Krew – Przyczajony Niedźwiedź spojrzał na chłopca z nieskrywanym podziwem. Młodzieniec zabił jedną z bestii, o których wojownicy z jego ludu słyszeli tylko legendy. – Duchy przeze mnie przywołane do świata śmiertelników są przodkami tych stworzeń. Płynie w nich ta sama skażona nienawiścią i wonią śmierci krew – szaman na chwilę zawiesił głos. – Wybacz mi wielki wodzu, ale już wtedy kiedy dane nam było wyruszyć z wioski wiedziałem jaki los spotka naszych najbliższych. Exomonniqus ukazał mi przyszłość naszego ludu, ale zakazał mi rozprawiać o tej strasznej wizji. I tak nic nie moglibyśmy uczynić aby odmienić ich los. Musieliśmy poświęcić naszych bliskich aby wypełniły się słowa wyroczni – szaman przeniósł wzrok na młodzieńca. – Podnieś głowę bezimienny chłopcze i spójrz mi w twarz. Nad twoją ręką musiał czuwać sam Ognisty Jastrząb. Zwyczajny śmiertelnik nie może zabić Karthoghra a już na pewno można to uczynić tylko bronią poświęconą Trójcy. Jednak przelewając krew bestii i odbierając jej życie zesłałeś na siebie straszliwe przekleństwo i gniew ich Pana. Nie w mojej jednak mocy jest wyjawianie tajemnic duchów. Dlatego ja Ptak o Wielu Twarzach, naznaczony przez Tajemnicę Trójcy, syn Cierniowego Łowcy, potomka Horuntha Ogeretha – Brata Smoków, nadaję ci imię Lavoun Makhar, Grot Śmierci. Odtąd należysz do wojowników najmężniejszego z plemion północy. Bądź dla Przyczajonego Niedźwiedzia jak syn, którego utracił a on będzie dla ciebie jak ojciec, którego już nigdy nie ujrzy wśród żywych. Niestety twoja odwaga i poświęcenie Orlego Pazura nie ocalą naszego ludu. Zostaliśmy tylko my, ostatni z plemienia Ludzi–Łosi. Karthoghry zaśpiewały swój krwawy zew a Balaiareth napił się krwi naszych braci i sióstr. Musimy odnaleźć Exomonniqusa i poddać się przeznaczeniu, które on przed nami odkryje. Wyruszymy na południe do Królowej Wygnanych. Tako rzecze przepowiednia. Jednak najpierw pochowamy wielkiego wojownika, syna godnego ojca. Niech duchy zabitych przez niego wrogów służą mu do końca jego wędrówki.

Trzej mężczyźni z plemienia Ludzi-Łosi bez słowa zbliżyli się do rozłożystego klonu. Ojciec wziął w objęcia zwiotczałe ciało syna i po raz ostatni spojrzał w jego twarz. Posągowe oblicze martwego wojownika zastygło w grymasie bólu i gniewu. Przyczajony Niedźwiedź poprzysiągł w duchu na swych przodków, że twarz tych, którzy przyczynili się do śmierci Orlego Pazura zastygnie w takim samym wyrazie. Kiedy oderwał ciało od drzewa wysoko na niebie zakrzyczał samotny orzeł. Duchy ze smutkiem przywitały w swoim gronie kolejnego wojownika.

 

 

 

[1] Aporia – problem, węzeł Gordyjski (Przyp. Aut.)

Leave a Reply