Księga I : Wieża Mgieł (Rozdział VII: Łzy Słońca)

Michał „Shergar” Tronina                                                                                Rozpoczęto pisanie w roku 1999.

 

Almanach Zapomnianych czyli przypowieść o zmierzchu magii.

Księga I : Wieża Mgieł.

Wszystkim elfom i krasnoludom żyjącym wśród nas.


Rozdział VII: Łzy Słońca.

 

Cholera co to za hałastra – ziewną Chamber Berkaz i odwrócił się na koźle aby poszukać nowego bukłaka z samogonem. Krasnolud co prawda zawsze twierdził, że nie lubi pić w czasie jazdy bo za dużo się wtedy rozlewa drogocennego trunku, ale dzisiaj postanowił zrobić wyjątek. Dobry tydzień temu opuścili Jöhl. Przed dwoma dniami przekroczyli granicę z Aspenią, gdzie doszły ich niepokojące wieści o tyleryjskiej inwazji. Podobno armie imperatora przekroczyły granicę Mythen, naruszając w ten sposób suwerenność królestwa, a więc i łamiąc pakt o nieagresji sprzed pięciu lat. Czyli, że wojna rozpoczęła się na dobre. Pogranicznicy nieźle ich przemaglowali zanim pozwolili przekroczyć granicę królestwa rządzonego przez Merliolię Co. Strażników przede wszystkim niepokoiła wielkość orszaku, w skład którego wchodziło szesnastu rycerzy zakonnych o tak ponurych twarzach, że swoim wyglądem mogliby zniechęcić do picia nawet spragnionego krasnoluda. Przodem kłusowało równymi dwójkami sześciu zakonników, na których czele podążał Ludwik de la Mefier, kleryk trzeciego kręgu zakonu Pieczęci. Za nimi tłukł się wóz krasnoluda, obok którego z jednej strony jechał Karl von Midenchoffen, po śmierci Zygfryda Gathara jedyny pełnoprawny pretendent do tytułu Wielkiego Mistrza zakonu Ardvent Gathar. Zaś po drugiej stronie wehikułu kłusował Barton Monk, kłusownik o niejasnej przeszłości. Za wozem podążało dziewięciu zakonników, którym przewodził elficki mag, Nidaniz Na’Diz. Większość mijanych po drodze uchodźców, karawan kupieckich czy też najemników bardzo szybko schodziła im z drogi. Dopiero na granicy pojawiły się pierwsze problemy. Ale nawet tutaj strażnicy stwierdzili, iż rozsądniej będzie najpierw spytać kto zacz niż wpierw wyciągać miecze. Ludwik zabawił się w herolda i krzyknął groźnym głosem, że oto jedzie wysłannik namiestnika Mythen, Gerona van der Lorna na spotkanie z samą Merliolią. Był to dla setnika jak i dla jego żołnierzy wystarczający powód aby przepuścić ten podejrzany korowód. W każdym razie więcej pytań nie zadawali. Chamber podejrzewał, że gdyby okrzyknęli, że są pątnikami zmierzającymi ku górze Narodzin, pogranicznicy też nie robiliby im żadnych problemów.

– Jeźdźcy – stwierdził zdawkowo Barton przesłaniając oczy dłonią. Wciąż podążali na wschód czekając na wskazówki od Uzaverinna. Niestety astrolog zachowujący się jak alchemik wciąż milczał o czym ewidentnie świadczyła marsowa mina Nidaniza. – Kilku, może czterech. Raczej w ciężkich zbrojach bo wzbijają spory tuman kurzu mimo, iż wczoraj trochę pokropiło. Konie też pewnie są spore. Jadą dość szybko, tak jakby bardzo gdzieś się spieszyli.

– Tylna straż ustawić się w tyralierę po bokach traktu – rozkazał donośnym, choć spokojnym głosem Ludwik zbliżając się do Karla. – Awangarda niech otoczy wóz. Macie strzec Wielkiego Mistrza.

– Spokojnie, Ludwiku – Karl miał już dość tej przesadnej ostrożności. Odkąd wyruszyli z Jöhl już kilkanaście razy zakonnicy odstawiali podobne szopki. – To tylko kilku jeźdźców, może to nawet prawdziwi posłowie z Mythen. I tak już zwracamy na siebie zbyt dużą uwagę. Aby nasza wyprawa odniosła sukces muszę pozostać anonimowy a nie jest to łatwe kiedy ty wciąż wydzierasz się, że trzeba mnie chronić. Niedługo nie będę mógł w krzaki odejść bez eskorty.

– Przysięgałem chronić zakon i Wielkiego Mistrza – odrzekł chłodno Ludwik. – I właśnie to czynię. Jeżeli uważasz Lordzie, że popełniam błąd to wydaj mi stosowny rozkaz.

Karl z rezygnacją machnął ręką i zwrócił twarz w stronę szybko powiększającego się tumanu kurzu, w którym można już było dostrzec sylwetki jeźdźców. Barton miał wspaniały wzrok. Rzeczywiście było ich czterech. Pierwszy z nich jechał na przepięknej białej klaczy. Był to elf w myśliwskim stroju z mieczem przy boku. Długie, zielone włosy nosił splecione w warkocz. Pozostali trzej zakuci byli w ciężkie zbroje płytowe z pełnymi hełmami przez co nie było widać ich twarzy. Nie było też widać żadnych herbów czy też insygniów lub proporców. Nie było to jednak konieczne. Karl i Ludwik natychmiast rozpoznali elfa i jego towarzyszy.

– Alorik, bracie – krzyknął uradowany Ludwik i skinął na rycerzy aby zrobili przejazd. – Myślałem, żeś zginął w Willsburgu. Geron powiedział nam, że Pierwszy Miecz zdradził, i że jego głowa zawisła na haku.

– To co mówi Geron, to przeważnie pustosłowia – odparł dźwięcznym głosem Alorik nie zsiadając z konia. – Tym bardziej, że o tobie krążą podobne pogłoski. Długo was szukałem, aż wreszcie natknęliśmy się na dwie zasadzki, w które wy wcześniej też wpadliście. Trop urwał się w Jöhl, ale miałem wizję, że zdążacie na wchód – zakpił Alorik z tajemniczym uśmiechem.

– Coś mi tu śmierdzi – warknął Chamber bezceremonialnie wyjmując topór spod kozła co ostatnio miał w zwyczaju robić na każde powitanie nagabujących ich uchodźców. – Wizja, tak? A ja kiedyś byłem śliczną elfką z wielkimi…

– Nie interesują nas szczegóły twojej przeszłości – przerwał krasnoludowi Karl piorunując towarzysza spojrzeniem. – Alorik ma pewne zdolności, które już niejednokrotnie ocaliły naszych braci. Zygfryd twierdził, że jest obdarzony szóstym zmysłem. Jak do tej pory nie miałem powodów by wątpić w prawdziwość tego osądu.

– Witaj, Karl – Alorik lekko skłonił się młodemu rycerzowi. – Lub raczej bądź pozdrowiony Wielki Mistrzu.

– Skąd wiesz, że jestem…? – zapytał zdziwiony Karl bezwiednie dotykając Łzy Gathara, którą nosił na serdecznym palcu wciąż odwróconą kamieniem do dołu.

– Jak już raczyłeś wspomnieć mam pewne zdolności i to właśnie one pozwoliły mi ciebie odszukać. Tak naprawdę odnalazłem nie was, ale pierścień, który tak skrzętnie skrywasz. Jestem z nim w pewien sposób… połączony.

– Jak już pewnie wiesz Zygfryd nie żyje – rozpoczął chłodno Karl na co Alorik przytaknął głową. – Wciąż stoi mi przed oczami twój pierwszy przyjazd do zakonu. Zygfryd wtedy zniknął na prawie sześć miesięcy a kiedy wrócił towarzyszył mu zielonowłosy elf. Jednak najdziwniejsze było to, iż jeszcze tego samego wieczoru otrzymałeś bezpośrednio od niego nominację i mimo, iż stanowisko Pierwszego Miecza jest tylko nieoficjalnym tytułem honorowym to zawsze pełnił je osobisty strażnik Wielkiego Mistrza. Nawet Rada Kapturowa nie miała w tej kwestii nic do powiedzenia. Nie wspomnę już o tym, że jesteś pierwszym elfem w naszych szeregach – tu Karl na chwilę zwiesił głos. – Niestety Zygfryd nie żyje a powinnością jego następcy jest znać prawdę o tym co pchnęło cię ku naszemu bractwu. Myślę, że nadszedł właściwy czas abyśmy osądzili pobudki, które sprawiły, iż stałeś się naszym bratem. Przyszło nam żyć w niebezpiecznych czasach. Nie obraź się, ale nie stać mnie na przywilej zaufania.

– Próbujesz podważać decyzje Zygfryda, Karl – odparł spokojnie Alorik. – Ale doskonale rozumiem twoje pobudki. Uwierz mi jednak, że moja obecność w zakonie nie jest tylko symbolem przychylności Starszego Ludu. Nie kierują też mną ambicje, które obciążają ludzkie sumienia. Moja misja Wielki Mistrzu ma zupełnie inny charakter i jeżeli pragniesz poznać prawdę o swym Pierwszym Mieczu musisz mi zaufać. Odjedźmy przed orszak bo prawdę, którą pragnę ci przekazać mogą usłyszeć tylko twoje uszy. Wolałbym też aby wasz mag nie próbował żadnych sztuczek bo i tak jestem na nie odporny.

Ludwik jeszcze bardziej spochmurniał o ile było to możliwe, bo do tej pory wyglądał niczym chmura burzowa. Musiał wybierać pomiędzy bezpieczeństwem Karla a zaufaniem do Alorika. Barton niby to od niechcenia wyciągną łuk i oparł o kolano. Krasnolud rzucił mu szybkie spojrzenie po czym obaj dyskretnie skinęli głowami.

– Myślę Karl – stwierdził Chamber Berkaz beztrosko rozpierając się w koźle. – Że powinieneś wysłuchać naszego elfiego rycerzyka. W końcu chce odpowiedzieć na pytanie, które sam mu zadałeś. Może ta wiedza w jakiś sposób przyczyni się do odnalezienia księcia a to jest już wystarczający powód by zaryzykować. Poza tym nic ci nie grozi. Będę miał z kłusownikiem oko na tego cwaniaczka w zielonej peruce.

Alorik z lekkim uśmiechem skłonił się krasnoludowi puszczając mimo uszu zaczepkę i odjechał stępa wymijając otaczających wóz zakonników. Jego trzej towarzysze ustawili się w równym szeregu za Nidanizem. Karl spojrzał jeszcze niepewnie na Ludwika, ale ten tylko coś burknął pod nosem i kazał swoim ludziom wrócić na wcześniejsze pozycje. Orszak ruszył powoli do przodu a Karl spiął konia ostrogami i dogonił Alorika.

– Wiem, że masz do mnie wiele pytań Wielki Mistrzu – zaczął elf wbijając zamyślone spojrzenie w przydrożne drzewa. – Ale pozwól abym ja najpierw zadał jedno tobie. Czy mogę?

– Pytaj.

– Jak zginął Zygfryd? – Karl nie ukrywał, że to pytanie lekko go zdziwiło, ale odparł bez zastanowienia:

– Tak jak żył, w walce i z honorem. Stawił czoła najemnikom aby osłonić odwrót mój i księcia Eliana. Co najmniej połowę z napastników zabrał ze sobą.

– To był wyjątkowy człowiek. Nigdy nie znałem odważniejszego wojownika. Był ulepiony z tej samej gliny co Gathar.

– Znałeś Ardvena Gathara?! – spytał z niedowierzaniem Karl bezwiednie przy tym otwierając usta. – Przecież on nie żyje od ponad dwóch tysięcy lat…

– Tak, miałem ten honor. Była to co prawda bardzo krótka znajomość, ale zaważyła na całym moim późniejszym życiu. Jestem strażnikiem, Karl. Powierzono mej pieczy pierścień, który jest symbolem władzy zakonu. Nie mogę zdradzić ci nic więcej, ale ten klejnot nie może dostać się w niepowołane ręce gdyż mógłby wtedy odmienić losy naszego świata.  Zapewniam cię, że nie na lepsze. Wtedy gdy przybyłem z Zygfrydem, to był zew pierścienia. Na świecie, Karl zdarzyły się straszne rzeczy. Krew, która zostanie wkrótce przelana zbruka nić przeznaczenia, która związana jest z twoim losem a także z losem księcia. Wiem, że wyruszyliście na krucjatę przeciw wrogom Mythen i chcecie odnaleźć księcia Eliana. Z całego serca chcę wam w tej wyprawie towarzyszyć. Na koniec chciałbym tylko przypomnieć ci, że to właśnie Zygfryd wybrał ciebie na swego następcę tak jak i mnie właśnie on zobowiązał do tego abym strzegł Łzy Gathara i co się z tym wiąże także powiernika pierścienia. To wszystko co mam ci do powiedzenia, Wielki Mistrzu. Czy taka odpowiedź cię satysfakcjonuje?

Karl przez długą chwilę wpatrywał się w twarz Alorika.

– Wracajmy do orszaku, Pierwszy Mieczu – odparł zdecydowanie młody rycerz ostro zawracając konia.

Barton powoli zdjął strzałę z cięciwy i znów zaczął rzuć liść mięty. Ich drużyna powiększyła się o kolejnych zakonników.

– Wyrobił się ten nasz rycerzyk – mruknął do niego Chamber kiwając głową i z lekko zawiedzioną miną odłożył topór pod ławkę. – Jak tak dalej pójdzie to zanim odnajdziemy tego młokosa każe nam sobie panować.

– Niedoczekanie – parsknął Barton zamaszyście spluwając przez ramię. – Prędzej przyzwyczaję się do twojego smrodu niż do jego tytułu.

– Pożyjemy, zobaczymy, kłusowniku – skwitował krasnolud i cmoknął na kuce. – Mamy takie powiedzenie. Młoda stal się łamie a stara się gnie. Pożyjemy, zobaczymy – powtórzył Chamber i plasną lejcami.

 

***

 

Sheer’Ghar powoli przemierzał rynek Histern. Minęło już kilka dni odkąd rozstał się z rudobrodym olbrzymem. Elf wyczuwał w Sigurdzie tajemnicę, zgniliznę, która toczyła jego serce. W końcu każdy ma jakiś sekret, ciemną lub jasną stronę swej natury, którą ukrywał przed światem. Sheer’Ghar większość swojego życia spędził w mrokach osnuwających jego drugą naturę. Stracił już zbyt wiele by zadać sobie trud pojmowania sensu życia. Jednak teraz został zdradzony, wykorzystany. Ktoś nim manipulował, ktoś zrobił z niego ofiarę na stosie całopalnym Mythen. A tego zabójca nie mógł znieść ani tym bardziej nie mógł o tym zapomnieć. Elhard, dumny król, którego zgubiła szlachetność i zaufanie do swych poddanych… Sheer’Ghar wciąż miał przed oczyma posągowe oblicze monarchy. Wiedział, że śmierć po niego idzie. Lecz mimo to zachował zimną krew i do końca kalkulował. Oddał swoje życie w zamian za przyszłość swego syna. Bezwartościowe dziecko, pozbawione, rodziny, przyjaciół i przyszłości… Elf wciąż rozpamiętywał ostatnie słowa Elharda. W końcu postanowił, że odnajdzie młodego księcia a wtedy podejmie ostateczną decyzję. Miał nadzieję, że syn okaże się godzien poświęcenia ojca. Wtedy być może pożyje dostatecznie długo, żeby tego dowieść. A jeżeli nie to lepiej skrócić jego męki w szybki i bezbolesny sposób. Przynajmniej tyle mógł mu zaoferować. Jednak teraz musiał poukładać swoje obecne życie. W jego uporządkowany świat przemocą wdarł się chaos, który zburzył wewnętrzny spokój i przynajmniej chwilowe poczucie stabilizacji. Zabójca poczuł się tak jakby ktoś skradł mu cząstkę duszy i brutalnie ograbił umysł z najskrytszych wspomnień. Oblicze złodzieja wciąż miało twarz Fritza Lubowitza, królewskiego kanclerza i kata swego władcy. Sheer’Ghar był przekonany, iż Fritz był tylko narzędziem a prawdziwym zagrożeniem był ukrywający się za nim cień. A do tego jeszcze Feallan. Był pewien, że obecność tego elfa w zatoce nie była przypadkowa. Ktoś się nim bawił, lekce szafował sobie przeznaczeniem. Choć po prawdzie zabójca w przeznaczenie nie wierzył. Dla niego był to tylko ludzki wymysł, zrodzone ze strachu przed śmiercią przekonanie o swej własnej ważności. Zbyt wiele w tym było naiwności i słabości. Człowiek zawsze znajdował wytłumaczenie nawet dla swoich najgorszych czynów. A przeznaczenie było tylko mylnym drogowskazem nie wskazującym właściwej drogi. W bogów elf też nie wierzył choć nie raz już odczuł ich obecność. Dla niego Livan’Dir była matką, której nigdy nie poznał. Przyjaciółką i powierniczką, której mógł powierzyć najskrytsze myśli. Sheer’Ghar otrząsnął się z zadumy i uważnie rozejrzał się po rynkowym placu po czym skierował swe kroki ku wschodniej części dzielnicy. Zatrzymał się przed wielkim ceglanym budynkiem z szyldem Kompania Zachodnio Mytheńska – oddział XVII w Histern. Poprawił wiszące na plecach szable i zdecydowanie wszedł do środka. Hol był szeroki i bardzo krótki, zwieńczony trzema okienkami, nad którymi dumnie wisiały tabliczki z napisem Kasa. Teraz czynne było tylko to środkowe. Sheer’Ghar podszedł do okrągłego otworu wyciętego w białym szkle i wbił spojrzenie w niziołka, który garbił się na wysokim krześle. Kasjer z zapamiętaniem przeliczał na liczydle wartości zapisane na szarym papierze. Różnokolorowe krążki uderzały o siebie z siłą i wściekłością gradu.

– Chyba nie lubisz tego liczydła? – zapytał ze zblazowanym uśmiechem. Niziołek wciąż ostentacyjnie nie zwracał na niego uwagi. – To jest napadł, kurduplu – warknął elf uderzając dłonią w drewnianą ladę. – Dawaj wszystko co masz w kasie albo wypruję ci flaki.

Kasjer dopiero teraz raczył na niego spojrzeć, ale groźna mina elfa nie zrobiła na nim żadnego wrażenia.

– Skargi i zażalenia proszę składać przy okienku z napisem Informacja, skargi i zażalenia – wyjaśnił spokojnie nie przestając pastwić się nad liczydłem. – Ale dopiero jutro będzie czynne. Proszę przyjść przed południem, wtedy ktoś pana obsłuży. Teraz nie mam czasu na niezadowolonych klientów.

– A napady, rabunki i gwałty kiedy obsługujecie? – zapytała z niewinną miną zabójca.

Niziołek wzruszył ramionami, ale w końcu przestał liczyć.

– Jeżeli chce pan popełnić samobójstwo to szybciej i mniej boleśnie byłoby gdyby się pan rzucił pod powóz wyładowany burakami. Tudzież ewentualnie sugerowałbym jeszcze skok z wysokiej wieży. Mamy tu obok ratusza miejskiego wieżę astrologiczną i gdyby był pan chętny to serdecznie zapraszamy. Zdaje się, że w zeszłym miesiącu nasz astrolog trochę za bardzo się wychylił podczas podpatrywania przez teleskop żony gmera. Do tej pory go zeskrobują z bruku. Sposób sprawdzony i dość szybki. Chociaż on pewnie podczas lotu dostał zawału. I wylewu pewnie też…

– Niezwykle pan uprzejmy, ale chyba nie skorzystam – przerwał mu Sheer’Ghar i westchnął z rezygnacją. – Chciałbym porozmawiać z pańskim przełożonym.

– Pan Buloin jest dzisiaj na inspekcji w Mysich Browarach. Rozumie pan musimy sprawdzać czy klient jest wypłacalny. Na szczęście nasze procedury windykacyjne są prawie, że doskonałe więc z ewentualnym odzyskaniem pożyczonej sumy nigdy nie ma większych problemów – widząc jednak coraz chłodniejsze spojrzenie elfa niziołek szybko dodał. – Zresztą po co ja o tym mówię. Ale jest panienka Stefii, córka kierownika Buloin a zarazem jego wspólniczka w interesach. Jest też naszą strażniczką, że się tak wyrażę. Zechce pan chwilkę zaczekać, spytam się tylko czy panienka pana przyjmie. I proszę niczego nie dotykać. Zaraz wracam.

Niziołek skoczył niczym żbik ku ciężkim dębowym drzwiom i zniknął za nimi prawie, że niepostrzeżenie. I całe szczęście bo cierpliwość zabójcy była już na wyczerpaniu. Po chwili w otwartych na oścież drzwiach pojawił się lekko pobladły na twarzy niziołek dający znak elfowi, że może przejść. Sheer’Ghar wszedł do przestronnego salonu nawet nie spojrzawszy na kasjera, który natychmiast zamknął za nim drzwi. W salonie na miękkiej sofie siedziała Stefii, córka Buloina. Choć elf tylko po piersiach poznał, że ma do czynienia z kobietą. Potężnych rozmiarów, żeńskie monstrum było dwa razy większe od niego. Ba, miała nawet wąsy i zaczątki brody na twarzy a dość spora kanapa uginała się pod nią i trzeszczała rozpaczliwie przy każdym ruchu. Jednak najgorsze było to, iż zabójca nie dostrzegł na jej ciele najmniejszej fałdki tłuszczu. Rzeczywiście bank nie potrzebował żadnych dodatkowych strażników. Córeczka pana Buloina wystarczała za cały garnizon.

– Witaj panie napadaczu na bank – przywitała gościa gromkim barytonem. – Ils mówił, że chcesz pogadać z szefem. Niestety papcia teraz nie ma więc musisz się zadowolić mną.

– Jestem przekonany, że wystarczy mi to w zupełności, pani – odparł z lekkim ukłonem Sheer’Ghar i usiadł w fotelu naprzeciw babo-chłopa. – Chciałbym zrealizować wypłatę na słowo.

– Na słowo powiadasz – znów zagrzmiała Stefii. – Ale wiesz, że takie transakcje mają klauzulę tajności, i że musisz podać dwunastocyfrowy kod, i że musisz dać do zbadania swoje piękne oczko, i że później musisz podać jeszcze swój unikatowy identyfikator, i że to trochę potrwa.

– Na czasie akurat zależy mi najbardziej więc możemy zacząć natychmiast.

– Wedle życzenia, przystojniaku – Stefii uraczyła go anielskim uśmiechem po czym głośno smarknęła i sięgnęła do sekretarzyka. Z jednej, z szuflad wyciągnęła niewielkie pudełko z soczewką na wieczku i rzuciła je elfowi. – Mów kod a później rzuć oczkiem na soczewkę. Tylko nie pomyl kolejności.

Sheer’Ghar wyszeptał coś cicho do pudełka po czym spojrzał na soczewkę. Po chwili w jednych z dwojga drzwi za plecami Stefii brzdęknął mechanizm zamkowy.

– A niech mnie krowa wychędorzy, pierwszy raz się udało. To znaczy chciałam powiedzieć byk, zresztą nieważne – olbrzymka wstała o mało co nie wgniatając przy tym sofy w podłogę i podeszła do owalnych drzwi. Kiedy pociągnęła za kołatkę oczom elfa ukazała się sala od podłogi po powałę wypełniona identycznymi, metalowymi szufladami. Były ich steki.

– Co miałaś na myśli mówiąc po raz pierwszy?

– Od jakiegoś roku nikt kto chciał skorzystać z wypłaty słownej nie przeszedł pomyślnie próby z soczewką. Nie masz pojęcia jak nas polubił miejscowy konował. No i oddaliśmy ją z papciem przed księżycem do naprawy. Tylko nie byliśmy pewni czy nie skrewili roboty. Ale fama się już po mieście rozniosła i nikt nie chciał skorzystać z wypłaty słownej. Ty byłeś pierwszym, który przeżył identyfikację – wyjaśniła kiwając przy tym głową. – Trzeba to będzie nagłośnić co by odzyskać zaufanie klientów i takie tam dyrdymały.

– Uwierz mi, że jestem rad w równym stopniu co i ty – odrzekł Sheer’Ghar próbując zachować zimną krew. – Mój identyfikator to 1998, a hasło to Róża.

– Już szukam panie. Zechciej uzbroić się w cierpliwość – kobiece monstrum zniknęło w środku pokoju i zaczęło uważnie przyglądać się numerom na szufladach. – Wiesz już umiem rozróżniać trójkę od dziewiątki. Mój bakałarz mówi, że robię spore postępy.

– Ta, niewątpliwie – warknął poirytowany elf.

– Mam! – doszedł go po dłuższej chwili dumny okrzyk Stefii. – Co prawda ta dziewiątka trochę mnie zmyliła, ale to na pewno twoja skrytka. O cholera!

– Co, o cholera?

– Tu jest jakaś kartka – kobieta z trudem przepchnęła wielkie cielsko przez futrynę i zaczęła sylabizować. – Niniejszym osoba, która będzie rościć sobie prawo do zawartych w tej skrytce dóbr materialnych ma niezwłocznie zostać zatrzymana i przekazana władzom. Podpisano, Wielki Kanclerz Koronny. No i pieczęć też jakby królewska. Czy ty sobie aby nie rościsz praw do tych dóbr materialnych? – zapytała z podejrzliwą miną marszcząc przy tym grube brwi.

– Ja? A skąd. Te dobra są moją własnością więc nie muszę sobie rościć do nich żadnych praw.

– To całe szczęście bo i tak nie wiem co to znaczy – odparł z ulgą Stefii i podała mu kasetkę. – To wszystko. Mam nadzieję, iż jest pan zadowolony z obsługi.

Sheer’Ghar sam nie wierzył we własne szczęście. Dziękował nieistniejącym bogom za głupotę tego babo-chłopa. Kierownik Buloin załatwiłby to bardziej dyskretnie. Zabójca nie wątpił w to, iż jakoś by sobie poradził, ale w końcu darowanemu koniowi nie zagląda się pod ogon.

– Dziękuję, Stefii. Twoja pomoc była wprost nieoceniona.

Kobiece monstrum wyraźnie pokraśniało słysząc te słowa.

– Zapraszam ponownie, przystojniaku – powiedziała na pożegnanie z uwodzicielskim uśmiechem otwierając drzwi.

Elf skłonił się i śpiesznie wyszedł nawet nie spojrzawszy na wciąż pastwiącego się nad liczydłem niziołka.

 

*

 

Sheer’Ghar wynajął pokój w obskurnej oberży przy ulicy Ogórkowej. Na karczmie widniał szyld niemożliwy do odczytania, jedynie koślawy kufel zwieńczony brudną pianą zdradzał co to za lokal. W środku nie było żadnych gości a karczmarz, przysadzisty łysielec nie zadawał żadnych pytań co z resztą bardzo elfowi odpowiadało. W pokoju był mocny skobel, który po przestąpieniu progu natychmiast za sobą zatrzasnął. Usiadł na schludnej, drewnianej pryczy i wysypał całą zawartość szkatuły na mocno przetarty już siennik. Nie było tego zbyt wiele, ale na najpotrzebniejsze wydatki powinno wystarczyć. Wśród srebrnych i złotych monet zajaśniał bielą plik zrolowanych papierów. Były to weksle in blanco na okaziciela i trochę obligacji skarbowych Mythen, które niestety były teraz warte mniej niż zeschłe liście. Sheer’Ghar znów pogrążył się w zadumie. Prześladowcy zdołali poznać jego prawdziwe imię. Do niedawna był przekonany, że jest to niemożliwe. Jego dom w Willsburgu i konta w Królewskim Banku też zapewne były już zablokowane albo co najmniej obserwowane. Zabójca nie miał żadnych przyjaciół, może prócz Halstera wydawcy Kuriera Mytheńskiego, w którym ukazywały się ogrodnicze ogłoszenia. Będę musiał złożyć przyjacielowi niespodziewaną wizytę. I wtedy go olśniło. Halster był człowiekiem, znali się od ponad pięćdziesięciu lat a on prawie wcale się nie zmienił. Jego oczy, oczy Fritza Lubowitcha… Zabójca zacisnął dłonie w pięści z taką siłą, że aż pobielały mu knykcie. W końcu poznał tajemnicę tego parszywego zdrajcy. Wiedział już kim lub raczej czym jest Królewski Kanclerz. Smith, kupujący kontrakt na Elharda, Halster, wydawca największej mytheńskiej gazety i Fritz to ta sama osoba. Zdradziły go oczy i to zimne wężowe spojrzenie. Odnajdę cię, zmiennokształtny sukinsynie choćbyś przybrał postać samego K’hana, odnajdę cię i zbiję. Płaszcz złości szybko opadł. Zabójca zaczął kalkulować. I znalazł rozwiązanie. Wiedział już od czego musi rozpocząć swoją wendettę. Elian, syn Elharda, jedyny następca tronu Mythen. Najpierw odnajdzie chłopca, który posłuży mu za przynętę w odszukaniu i sprowokowaniu tych, którzy szukają jego. Chłopak będzie doskonałym wabikiem na Fritza i stojących za nim spiskowców. Elf nie wątpił w to, iż zabójstwo Elharda nie było inicjatywą samego kanclerza. Od karczmarza dowiedział się o wojnie z Tylerią. Zawierucha wojenna mogła mu pomóc. Był przekonany, że jego wrogowie mają teraz dużo ważniejsze sprawy na głowie niż on. Fritz, który wcześniej był królewskim kanclerzem, teraz podobno został prawą ręką samego namiestnika, Gerona van der Lorna, nowego Wielkiego Mistrza zakonu Ardvent Gathar. Oberżysta za srebrną monetę zrobił się niezwykle rozmowny a do tego jego wiedza okazała się prawdziwą krynicą nowinek z szerokiego świata. Elf odgarnął włosy z czoła i lekko westchnął. Miał już swój cel… Fritz zastawił niezwykle misterną pułapkę. Zapewne we wszystkich oddziałach Kompanii Zachodnio Mytheńskiej czekała na niego podobna adnotacja i nie miał złudzeń, że następnym razem nie będzie miał tyle szczęścia. Teraz musi jak najszybciej opuścić tę zapadłą dziurę. Zanim ktokolwiek wpadnie na pomysł aby powiadomić o tym incydencie szpiegów Fritza. Zabójca wsypał swoją małą fortunę do sakwy, którą schował za koszulą i wyszedł z pokoju. Musiał kupić konia, prowiant na drogę i jakieś porządne ubranie bo wszy zaczynały go już doprowadzać do furii. I oczywiście broń. Ale najpierw kąpiel, długa i gorąca. Tak, to był świetny pomysł. Najlepszy na jaki wpadł od bardzo dawna. Sheer’Ghar z lekkim uśmiechem podszedł do opierającego się o kontuar oberżysty.

 

*

 

Konia kupił od miejscowego kowala. Celowo wybrał spokojnego wałacha. Nie przepadał za tymi zwierzętami, tym bardziej, że było to uczucie w pełni odwzajemnione. Poza tym był raczej kiepskim jeźdźcem. Kiedyś na widok jego jazdy jakiś szlachetka krzyknął, że to zoofilia. Obtłukiwanie tylnych części ciała w siodle zdecydowanie nie należało do jego ulubionych rozrywek. Nie miał jednak innego wyjścia. Niestety kowal wykuwał dość toporne miecze. Przeważnie były to długie ostrza, do tego niezbyt dobrze wyważone i przyciężkawe. Sheer’Ghar zsiadł z karego wierzchowca i spojrzał na szyld, Faktoria handlowa Skarbnica – tylko najwyższa jakość. Oberżysta za dodatkowego srebrnika zdradził że w tym miejscu można kupić wszystko. Oczywiście jeżeli ma się czym zapłacić. Elf wszedł do sklepu, który rzeczywiście okazał się istną skarbnicą wszelakiego oręża, zbroi i pancerzy. Sprzedawcą okazał się wysoki mężczyzna ubrany na modłę tyleryjską w ciemny surdut obszywany srebrnymi nićmi, lamowaną koszulę barwy słonecznika i obcisłe, wełniane spodnie wpuszczone w lekkie buty z cielęcej skóry.

– Czym mogę służyć, czcigodny panie? – zapytał uniżenie kupiec prawie śliniąc się na widok nowego klienta.

Sheer’Ghar wcześniej odwiedził sukiennice i najlepszego krawca jakiego tam znalazł. Cały przyodziany był w czerń, ubranie wykonano z przędzy feeys, pochodzącej z południowych krain Biaary. Był to niezwykle zwiewny a przy tym mocny materiał, który prawie nigdy się nie wycierał. Miał też jeszcze jedną właściwość, doskonale utrzymywał ciepło ciała przez co sama koszula była dużo cieplejsza niż sweter z owczej wełny. Płaszcz z kapturem wykonany z tego samego materiału zwinął i przytroczył do siodła. Buty, które wybrał elf pochodziły z dalekiej północy, ze Złych Ziem i mimo, iż jest to kraj wiecznie skuty lodem buty nie były podszyte żadnym futrem, z grubą podeszwą i mocnymi sznurowaniami. Buty dla odmiany także były czarne. Takiego obuwia używali berzerscy wojownicy. Podobno chodzili oni w jednej parze aż do śmierci. Wbrew pozorom było to możliwe, gdyż nie żyli oni zbyt długo.

– Potrzebuję dwóch bliźniaczych mieczy, najlepiej żeby to była elficka robota – zaczął Sheer’Ghar wbijając uważne spojrzenie w sprzedawcę. – Jelce i rękojeść powinny być proste. Garda na styl Sirr. Środek ciężkości najlepiej w trzech czwartych. Głownie muszą być lekkie, ze zbroczami i lekko zakrzywione. Sztych obusieczny. Cena nie gra roli – zakończył mając nadzieję, że kupiec nie okaże się lichwiarzem, i że chociaż w części sprosta zamówieniu.

Sprzedawca przywdział na twarz zblazowaną minę licząc już w myślach zarobione monety.

– Twoje wymagania panie są dość niezwykłe nawet jak na moje możliwości.

– W takim razie poszukam kogoś innego – skwitował Sheer’Ghar odwracając się do drzwi.

– Spokojnie, spokojnie – zatrzymał go kupiec podnosząc dłonie w obronnym geście. – Nie powiedziałem przecież, że nic się nie znajdzie. Poza tym w promieniu stu mil nie znajdziesz lepiej wyposażonej faktorii. Proszę za mną. Pokażę szanownemu panu moją prywatną kolekcję. Ale ostrzegam, że nie będzie to tani zakup.

– Gdybym szukał taniej tandety to kupiłbym sobie widły.

– Trafna uwaga panie – odparł trochę uspokojony sprzedawca. – Nazywam się Girr. Zapraszam.

Mężczyzna wskazał na drzwi prowadzące na zaplecze i pierwszy w nich zniknął. Sheer’Ghar zauważył w dwóch szparach pomiędzy deskami co najmniej cztery pary oczu. Jeżeli kupca było stać na tylu strażników to rzeczywiście musiał mieć przedni towar. Ruszył za nim. Przeszli długi hol i niewielki pokój, w którym znajdowała się kasa i kolejnych dwóch strażników. Gir otworzył ciężkie drzwi z solidnymi okuciami i znaleźli się w sporym pomieszczenia. Elf musiał przyznać, iż prywatna kolekcja kupca jest imponująca. Na ścianach wisiały chyba wszystkie rodzaje broni jakie zabójca widział w swoim długim życiu. Od dwuręcznych buzdyganów i młotów bojowych po czakrany i niewielkie ostrza do rzucania. Dostrzegł nawet zakrzywiony nóż merii, którego używały do składania rytualnych ofiar kapłanki Balaiaretha. Na sześciu stołach o szerokich blatach leżały różnej wielkości skrzynie i kufry. Kilka większych skrzyń stało pod ścianami. Girr od razu zaprowadził go do najdalej wysuniętego stołu i otworzył długą, wąską skrzynię. W środku jak się okazało leżały zawinięte w naoliwione szmaty dwa miecze o lekko zakrzywionych ostrzach. Tuż przy gardzie każdego z nich wybity był dziwny znak przypominający kwiat róży. Elf aż zadrżał na ten widok.

– Skąd masz tę broń? – zapytał cichym głosem.

– A stąd i zowąd – odparł beztrosko kupiec przezornie stając po drugiej stronie stołu kurczowo zaciskając w dłoniach srebrny dzwoneczek zapewne wzywający strażników. – Ta broń podobno pochodzi z Inoren de’Sellar i jak mówią te znaki…

– Wiem co mówią te znaki – przerwał mu zabójca ostrym tonem. – Miecze zostały poświęcone na Ołtarzu Pożogi. Żaden elf nie sprzedałby takiej broni. Więc ich właściciel zapewne nie żyje a ten towar aż cuchnie kradzieżą.

– Ależ panie, po co od razu używać tak brutalnych słów. Powiedzmy, że te unikaty odbyły bardzo długą drogę aby trafić do wtórnej redystrybucji.

– Podaj mi je.

– Jeżeli wiesz panie co to za broń to wiesz także, iż tylko dzieci Livan’Dir mogą nią władać – zauważył z lekkim uśmiechem Girr przesuwając skrzynię w stronę elfa. – Kiedyś pewien pechowy złodziejaszek próbował przywłaszczyć sobie te miecze. Rankiem znaleźliśmy go z paskudnie pociętymi dłońmi. Wykrwawił się na śmierć, bo nie zdołał otworzyć drzwi. Broń co prawda pochodzi jeszcze z czasów Trzecich Narodzin, ale już wtedy robione świetnie zabezpieczenia. W rękojeści i jelcach znajdują się ukryte ostrza, które wystrzelą, jeżeli nie wciśnie się małej zapadki ukrytej tuż pod krzyżem. Z tego co wiem tymi mieczami władał prawdziwy mistrz, jeden z wybrańców Jasnej Pani. Niestety jego imię zatarło się w pomroce dziejów. Czy zdołałem zaspokoić twoje oczekiwania?

Sheer’Ghar bez słowa skinął głową i ujął obydwa miecze. Wcześniej oczywiście zablokował zapadki. Były wspaniale wykonane. Mimo, iż poprzedni właściciel dość intensywnie korzystał z tej wspaniałej broni, ostrza zachowały swoją naturalną sprężystość. Elf złożył się do finty Ish. Szlachetna stal rozdarła powietrze z przenikliwym świstem. Sheer’Ghar wyczuwał w melodii mieczy ukrytą magię. Broń warta była majątek.

– Ile? – zapytał nie odrywając wzroku od ciemnych kling.

– Dwieście złotych lurenów – odparł bez zastanowienia kupiec. Wolał od razu podać najwyższą cenę.

– Sto pięćdziesiąt. Pewnie jestem jedynym klientem, który w ogóle zainteresował się tym orężem. Nikomu innemu ich nie sprzedaż. Poza tym to trefny towar.

– Sto osiemdziesiąt i dorzucę do nich uprząż z pochwami do zawieszenia na plecach – targował się Gir.

– Sto siedemdziesiąt i dodasz skórzane rękawice z garotą.

– Sto siedemdziesiąt pięć i dorzucę jeszcze ten sztylet – kupiec wskazał na leżący obok skrzyni długi nóż o wąskim ostrzu.

– Nich będzie – zgodził się Sheer’Ghar i odliczył ustaloną sumę. Wydał prawie cały swój majątek, ale zakup był tego wart. Kupiec drżącymi dłońmi zagarnął pokaźny stosik złotych i srebrnych monet. – To spory majątek mam więc nadzieję, że mogę liczyć na twoją dyskrecję, Girr.

– Będę milczał jak krasnoludzki kurhan, panie.

– Trzymam cię za słowo. A gdzie ta uprząż?

Kiedy opuścił sklep czuł na plecach miły ciężar dwóch ostrzy. Uprząż była kunsztowna, wykonana z czarnej skóry nabijanej srebrnymi ćwiekami. Nóż zatknął za cholewę buta i włożył nowiutkie rękawice z cielęcej skóry garbowane na czarno. W lewej ukryta była długa na półtorej stopy garota. Zabójca raźno wskoczył na kulbakę i ruszył w stronę zachodniej bramy miasta. Teraz mógł spokojnie opuścić Histern i wyruszyć na poszukiwanie Eliana. Miał przeczucie, że powinien zacząć na wybrzeżu. Sheer’Ghar poprawił jeszcze miecze i sprawdził czy łatwo wychodzą z pochew. Straż miejska prowadziła właśnie środkiem ulicy zakutego w kajdany więźnia. Na widok rudej brody i potężnej sylwetki twarz elfa stężała. Więźniem był Sigurd. Wałach nagle szarpnięty wędzidłem zaczął się boczyć i stanął dęba. Zabójca spadł z konia wywołując tym salwę śmiechu wśród nielicznych przechodniów. Na szczęście zdążył wysunąć stopy ze strzemion i miękko wylądował na ziemi. Szybko wyprostował się i posłał spokojnemu już zwierzęciu nienawistne spojrzenie po czym stanął na środku brukowanej ulicy. Tłumek momentalnie gdzieś zniknął. Sierżant straży, który prowadził siedmioosobowy oddział spojrzał na niego spode łba, lecz zatrzymał się dając swym ludziom znak aby uczynili to samo.

– Co zrobił ten więzień? – zagaił spokojnie Sheer’Ghar krzyżując ręce na piersiach.

– Kim jesteś aby zadawać mi pytania? – odpowiedział pytaniem na pytanie sierżant widząc jednak lód w oczach swego rozmówcy a także jego nowe i zapewne okropnie drogie ubranie dodał. – Wybacz panie, ale taki jest rozkaz grododzierżcy. Mamy aresztować wszystkich osobników, którzy nie zdołają się opowiedzieć co tu robią, kim są i skąd pochodzą. Przed kilkoma dniami z kamieniołomów, w których pracowali skazańcy zbiegło kilku zbirów. A my wciąż tropimy uciekinierów. Ten sukinsyn poturbował sześciu moich ludzi i złamał kark kapralowi zanim zakuliśmy go w kajdany.

– Widzę, że sporo mnie ominęło – stwierdził z ironicznym uśmiechem zabójca wbijając spojrzenie w Sigurda, którego twarz mieniła się sino-czerwonymi pręgami a do tego ślicznie nabrzmiała. – Masz do wyboru dwie możliwości, sierżancie. Pierwsza to wypuścisz wolno tego człowieka. Wtedy obejdzie się bez wypruwania flaków i odcinania kończyn. Druga… Cóż ta opcja pewnie ci się nie spodoba. Co ty na to?

Sierżant wyraźnie pokraśniał na twarzy. Rzucił okiem na swoich ludzi, było ich ośmiu przeciwko temu nadętemu pankowi a więc z jego obliczeń wynikało, że miał sporą przewagę. Wyciągnął miecz, pozostali strażnicy uczynili to samo. Dwóch przyłożyło sztychy do piersi Sigurda.

– Nie wiem skąd pochodzisz pociotku zająca, ale tutaj rozkazy straży miejskiej wydaje tylko nasz kapitan. Zejdź mi z drogi albo zakujemy cię w kajdany razem z tym poparpańcem.

– A więc opcja druga – westchnął Sheer’Ghar i wzruszył ramionami. – Ostrzegałem cię.

Kiedy wypowiedział ostatnie zdanie zaśpiewały wyciągnięte z pochew miecze. Elf skoczył szybciej niźli myśl w stronę strażników. Przebiegł obok sierżanta i nie zatrzymując się uderzył go płazem w nieosłoniętą głowę. Żołnierz padł bez ruchu na bruk niczym worek zboża. Zabójca był już pomiędzy pierwszą parą strażników, którzy jednocześnie próbowali go pchnąć poziomymi sztychami w pierś. Niestety mieli pecha bo obaj byli praworęczni. Elf przeturlał się pod ich ostrzami a żołnierze trafili się jednocześnie w okolicach brzucha. Obaj upadli na ziemię z takim samym wyrazem niedowierzania na twarzach. Pozostałych dwóch cofnęło się nieporadnie dwa kroki do tyłu. Ich sierżant leżał bez czucia, a elf wydawał się jakimś cholernym cyrkowcem. Nie mieli z nim żadnych szans. Dwa miecze jednocześnie zabrzęczały na bruku. W tym samym momencie Sigurd bez większego wysiłku zerwał krępujące go okowy, złapał swych dwóch opiekunów i uderzył nimi o siebie aż trzasnęły czaszki. Obaj padli bez czucia na ziemię.

– Zmykajcie – rzucił do ocalałej dwójki Sheer’Ghar chowając broń. Strażnicy nie dali się jeszcze raz prosić.

– Wszyscy powinni wyżyć – stwierdził zabójca przyglądając się żołnierzom. – To dobrze bo przynajmniej nie będą nas zbyt ochoczo ścigać. Weź jakąś kobyłę i spadamy z tego zadupia.

– Sam bym sobie poradził, Nikt – zaperzył się Sigurd po czym wyrwał wodze jakiemuś struchlałemu szlachcicowi. Elf wgramolił się na wałacha kiedy olbrzym wypełnił siodło swoją zwalistą sylwetką. Biedne zwierzę spojrzało na niego z niemym wyrzutem. Sigurd ważył ponad trzy cetnary i do tego był jeszcze gorszym jeźdźcem niż jego towarzysz.

– Wyjedziemy przez zachodnią bramę – zadecydował Sheer’Ghar. – Później traktem w stronę wybrzeża. Jak chcesz możesz mi towarzyszyć.

– Też wybieram się w tamtą stronę – odburknął Sigurd bezskutecznie próbując nakłonić swego wierzchowca do szybszego biegu. – Wiesz co? Chyba pierwszy raz cieszę się na widok tej twojej paskudnej gęby.

Zabójca wzruszył obojętnie ramionami, ale po chwili odparł:

– Twój dług rośnie berzegu. Mam nadzieję, że nie zapomnisz go spłacić.

– Berzegowie to pamiętliwy naród, elfie.

– Nie boję się o twoją pamięć tylko o to czy pożyjesz wystarczająco długo aby zrobić z niej użytek.

– Pożyjemy, zobaczymy – burknął rozzłoszczony Sigurd i wbił pięty w boki konia co o mało nie skończyło się zejściem biednego zwierzęcia z tego świata.

 

***

 

Biały zbliżył się do stojącego tuż obok kuźni chłopca, który pierwszy raz odważył się opuścić chatę bez towarzystwa Nii.

– To Gutrun, nasz kowal – zagaił berzeg. Chłopak na dźwięk obcego głosu nerwowo obejrzał się za siebie. – Tylko jemu ufam – dodał Biały choć sam nie wiedział dlaczego.

Chłopak znów spojrzał na krasnoludzkiego kowala, który cały mokry od potu niezmordowanie uderzał młotem w rozgrzany do czerwoności, żelazny pręt.

– Kiedyś znałem kogoś podobnego – odrzekł cicho chłopak łamiącym się głosem. – Kiedyś podobny krasnolud ocalił mi życie.

– To bardzo… – zaczął Biały nie mógł jednak znaleźć odpowiedniego słowa. – Szlachetny uczynek.

– Później ten sam krasnolud zostawił mnie w przytułku dla sierot. Podobno dla mojego własnego dobra.

– Może nie miał innego wyboru – lekko zaskoczony berzeg wzruszył ramionami. – W życiu tak bywa. Dzieci nie zawsze pojmują zamiary dorosłych.

– Nie jestem dzieckiem! – zaperzył się chłopak z błyskiem w oczach. – Jestem… Z resztą to nieważne kim jestem. Uciekłem z przytułku jeszcze tego samego dnia.

Biały milczał wyraźnie zakłopotany. Chłopak był od niego sporo młodszy, ale jak na swój wiek był bardzo bystry. Widać też było, że wiele przeszedł.

– Kiedyś byłem dzieckiem i był to najwspanialszy okres w moim życiu – mimo, iż Biały chciał nadać swemu głosowi twarde brzmienie to zagrała w nim nuta wzruszenia. – Później przybyli zakonnicy Siltana i w krótką chwilę straciłem wszystko co kochałem. Kiedy trafiłem do piratów nie było lepiej. Kopali mnie i bili kiedy tylko przyszła im na to ochota. Jadłem razem z psami. Gdyby nie Gutrun pewnie by mnie zamęczyli na śmierć. Krasnolud zrobił mnie swoim pomocnikiem, nauczył mnie kowalstwa. I dał mi nadzieję. Nie jest ważne to co zmienia nasze życie, ale to jak sobie radzimy z tymi zmianami. Może nie jestem zbyt mądry, ale dla mnie najważniejsza jest wolność i kiedyś stąd ucieknę. Później tu wrócę i pomszczę swoje krzywdy. A wtedy nie będzie już ważne nic…

Biały skończył i opuścił głowę na piersi. Nawet nie zauważył, że bezwiednie zacisnął dłonie w pięści. Po policzkach berzega popłynęły łzy wściekłości i bezradności. Znów stanął mu przed oczami obraz siostry gwałconej przez zakonnika, zamkniętego w klatce Wintera, twarze znęcających się nad nim piratów. Nagle na jego pięści zacisnęła się ciepła dłoń.

– Jestem Elian – powiedział chłopak drżącym głosem. – I wiedz, że tak naprawdę wcale się nie różnimy. Też straciłem wszystko co było mi najdroższe, ale będę walczył aby odzyskać choć cząstkę utraconych wspomnień. Zawsze możesz na mnie polegać, berzegu.

Biały wbił w niego mokre spojrzenie. Był zły na siebie, że rozczula się przed chłopakiem, którego wcale nie zna. Czuł jednak, że znajdzie w tym wyrostku bratnią duszę.

– Ty na mnie też możesz polegać, Elianie – zapewnił oddając uścisk. – Skąd wiesz o tym, że jestem berzegiem? – zapytał pomocnik kowala szybko ocierając kułakiem policzki. – Normalnie się tak nie rozczulam…

– Wierzę – zapewnił uśmiechnięty Elian. – Nia mi powiedziała, że nim jesteś. Słyszałem też jak ten Kirgo czasami cię przeklina i mówi ten cholerny berzeg. Co to znaczy?

– Samo słowo znaczy w naszym języku tyle co Mściciel.

– I ty jesteś takim mścicielem?

– Kiedyś nim będę – odrzekł twardym głosem Biały. – Nasz lud pochodzi z dalekiej północy, ze Złych Ziem. Od wieków walczymy z zakonnikami Siltana, którzy niszczą nasze osady i mordują mój lud. Przed dziesięcioma laty berzegów poprowadził do walki Beowulf Niepokonany. My nazywaliśmy go Płomieniem Północy. U jego boku stanął jego brat krwi, sleyqueer, najpotężniejszy wojownik jaki kiedykolwiek stąpał po ziemi. Starsi powiadali, że tacy jak on rodzą się co tysiąc lat a w ich żyłach płynie krew demona. Nie wiem ile było w tych opowiadaniach prawdy, ale niestety przegraliśmy. Beowulf podobno zginął w walce o Perłowy Jar z przeważającymi siłami Siltanitów a sleygueer wkrótce potem zaginął. Nasi wojownicy rozproszyli się, ale wciąż walczą. Nigdy nie odłożymy miecza, tylko śmierć może wytrącić oręż z ręki berzega. Tylko śmierć – zakończył z mocą Biały.

Elian ze zrozumieniem przytaknął głową.

– Może ja też kiedyś opowiem ci swoją historię, berzegu. A co to znaczy brat krwi?

– Tylko bracia w mieczu mogą zostać braćmi krwi – zaczął wyjaśniać Biały przeczesując dłonią orzechowe włosy. – Kiedyś był to rytuał obrzędowy, w którym wojownicy walczący ramię przy ramieniu stawali się braćmi. Czasami. kiedy ratowali sobie życie w walce też stawali się braćmi. Wtedy nie były potrzebne żadne rytuały. Aby stać się bratem w krwi trzeba zmieszać krew i złożyć przysięgę. Tylko prawdziwi przyjaciele mogą się nimi stać.

– A czy ty będziesz moim przyjacielem? – zapytał cicho zmieszany Elian. Sam nie wiedział dlaczego zadał takie pytanie zupełnie nieznanemu człowiekowi. Czuł jednak, że postąpił właściwie.

Biały na potwierdzenie jego myśli poważnie skinął głową.

– Masz moją przyjaźń, Elianie.

– A ty moją, Biały.

Obaj chłopcy uścisnęli sobie nadgarstki.

– Czy nie obrazisz się jak o coś zapytam? – spytał Elian na co Biały wzruszył tylko ramionami. – Jak masz naprawdę na imię?

Biały przez chwilę wpatrywał się w swego nowego towarzysza. W końcu powiedział ze smutkiem w głosie:

– Nie pamiętam swego pierwszego imienia a tak nazwali mnie piraci. Podobno kiedy porwali mnie z rozbitego statku byłem blady jak śmierć. Ale berzeg swoje prawdziwe imię zdobywa dopiero w walce. Ja czekam na swoją walkę, Elianie. Wtedy zdobędę imię i dokonam zemsty.

Obydwaj chłopcy nie zwrócili uwagi na to, że od jakiegoś czasu umilkły rytmiczne odgłosy młota uderzającego w kowadło.

– Podejdźcie tu, obaj – przerwał im dalszą dysputę Gutrun wycierając spocone dłonie o brudną szmatę a kiedy chłopcy zbliżyli się powiedział. – Nie powinniście rozmawiać o takich rzeczach i to do tego w taki sposób. Nie tutaj. Jeżeli Kirgo dowie się o tym to pourywa wam łby. Zmiatajcie do swoich zajęć. Ty Biały nanieś mi drzewa do kuźni a ty chłopcze zaczekaj jeszcze chwilę. No już – kowal ponaglił ociągającego się berzega.

– Masz na imię Elian? – spytał krasnolud uważnie przyglądając się twarzy chłopca. – A czy wiesz młokosie co oznacza to imię?

– Nie, panie – odparł zaciekawiony Elian.

– Nie mów do mnie pan, jestem Gutrun. A twoje imię jest bardzo rzadkie. W starszej mowie słowo Ell’Ian oznacza Nadzieję, odkupioną, dawno utraconą wiarę.

Elian aż się zachłysnął z wrażenia. Jego imię, nie wiedział, że jest takie… fajne.

– Ale skąd ty, Gutrun o tym wiesz? Przecież jesteś krasnoludem a starszą mową władają tylko elfy.

– Bystry jesteś, mały. Widzisz ja nie zawsze byłem kowalem. Nie oznacza to co prawda, że kiedyś byłem elfem – zażartował. – Wielu z nas zna starszą mowę jeszcze z czasów kiedy nie było na tych ziemiach ludzi. Ale nie będę cię zanudzał naszą historią. Dam ci jeszcze jedną radę. Wiem, że sam hrabia Undovir pozwolił ci zatrzymać ten elficki mieczyk. Pamiętaj aby nikomu go nie pokazywać. Strzeż go bardziej niż oka w głowie. Ten miecz nazywa się Żal i jest bardzo stary. Starszy nawet ode mnie – dodał z uśmiechem kowal wrzucając szmatę do płomieni, która głośno zaskwierczała i zwinęła się w ogniu jak uschnięty liść.

– Ale skąd…

– Już ci mówiłem, że nie zawsze byłem kowalem – przerwał mu krasnolud. – A teraz zmiataj stąd mały bo Kirgo może zacząć cię szukać – zakończył Gutrun i wrócił do kucia żelaza.

Elian odszedł z bijącym sercem, które trzepało się w jego piersi niczym ptak w klatce. Ten Gutrun był rzeczywiści taki jak Chamber. Chłopak pognał do Nii. Tyle pytań cisnęło mu się na usta a do tego nie wiedział, od którego zacząć. Muszę znów zobaczyć miecz. Żal i Nadzieja. W głowie chłopca rozkwitła szaleńcza myśl. Nadzieja.

 

*

 

Nia właśnie weszła w obręb obozowiska piratów. Co dzień wychodziła do lasu gdzie zbierała zioła i owoce. Mogła opuszczać obóz kiedy tylko chciała i to z błahego powodu. Kryjówka piratów otoczona była mokradłami a od północy strzegło jej morze. Podobno przez bagna można było przejść jednak Nia nawet nie starała się spróbować. Mokradła nosiły nazwę Błoto Księżyca i to nie dlatego, że pięknie wyglądały w blasku Miesiąca, ale dlatego, że aby je pokonać trzeba by iść co najmniej jeden księżyc. Oczywiście podróż trwała miesiąc jeżeli znało się ukryte ścieżki i bezpieczne przejścia. Nia nie łudziła się nawet przez chwilę i wolała nie myśleć o czyhających na bagnach niebezpieczeństwach. Dziewczyna szła powoli wydeptaną ścieżką tak jakby była tu zupełnie sama. Korsarze jak zawsze patrzyli na nią wygłodniałymi spojrzeniami jednak żaden nie odważył się na zaczepkę. Odkąd kilka dni temu Kirgo skrócił o głowę Szlama, jednego z jej niedoszłych adoratorów, Nia mogła w końcu spokojnie poruszać się po obozie a przede wszystkim poza nim. Ten Szlam był równie obrzydliwy co i jego imię, a co najgorsze był na tyle bezczelny, że w ogóle nie krył się ze swoimi zamiarami. Kiedy pięć dni temu wracała z lasu tą samą drogą pirat złapał ją za włosy i zaczął ciągnąć w krzaki w wiadomych zamiarach. Dziewczyna nie zdołała nawet krzyknąć, żadne słowo nie mogło przejść przez zmartwiałe ze strachu gardło. Na szczęście pojawił się Kirgo. Szlam nawet nie wiedział co go zabiło. Wyraz niedowierzania jaki zastygł na twarzy pirata w chwili śmierci do tej pory był dla niej źródłem zimnej satysfakcji. Od tej chwili Kirgo zakazał jej opuszczać obóz w pojedynkę. Nia dostała własny cień, korsarza imieniem Ralf. Był on kiedyś kłusownikiem, potrafił poruszać się bezszelestnie w leśnym gąszczu dzięki czemu dziewczyna nie czuła się skrępowana jego obecnością. Jak na pirata był nawet miły i choć nigdy się nie odzywał to miał ładny uśmiech. Nia nie raz przyłapała go na tym jak spoglądał na jej pośladki lub piersi. I nawet sprawiało jej to przyjemność. Nie wiedziała dlaczego jej myśli zawsze wtedy zmierzały w inną stronę. Biały. Ten chłopak bardzo ją intrygował. Mimo, iż był od niej niewiele młodszy to wyczuwała w nim brzemię starca. Musiał dużo przejść. Podobnie jak i Elian. Odkąd zamknęli ją razem z chłopcem na pirackim okręcie bardzo się polubili. Traktowała go jak starsza siostra brata i na swój sposób opiekowała się Elianem. Jednak prócz imienia nie chciał wyjawić nic więcej. Nie wiedziała skąd pochodzi, ale była pewna, że jest synem jakiegoś wpływowego człowieka. Piraci musieli trzymać go dla okupu. Na statku powiedziała korsarzom, że jest córką bogatego kupca z Biaary, i że jej ojciec bardzo hojnie się im odwdzięczy za dostarczenie żywej córki do domu. Słowo żywa podkreśliła dwukrotnie. Jednak Undovir, herszt piratów, którego niektórzy nazywali Hrabią tylko się na to zaśmiał. Później na pokładzie wybuchła sprzeczka pomiędzy nim a tym strasznym elfem z blizną na twarzy. Korsarz kazał powiesić na rejach wszystkich jego ludzi a samego elfa wyrzucił za burtę. Widok tych wykrzywionych przerażeniem twarzy prześladował ją do dziś, dziewczyna często budziła się w nocy z krzykiem. Nie wiedziała co się dzieje z jej ojcem, ale była pewna, że nie ustanie w poszukiwaniach. Miała tylko nadzieję, że nie zrobi nic nierozsądnego. Odkąd zmarła matka, Mustafa prawie nie spuszczał jej z oczu. Miał obsesję na punkcie bezpieczeństwa córki. Zdecydowanie był nadopiekuńczy. Wiele trudu kosztowało ją ukrycie tego, że uczęszcza na tajemne nauki czarolecznictwa. Studiowała medycynę, ale zbyt często była świadkiem ludzkiej niemocy. Tam gdzie nie mogły pomóc wiedza i doświadczenie medyka doskonale radziła sobie magia. Nagle ktoś położył na jej ramieniu dłoń wyrywając ją z zadumy. Dziewczyna odskoczyła w bok gotowa stawić czoła napastnikowi. Wykonała nogą całkiem zgrabny ruch zmierzający ku jego kroczu.

– Spokojnie dziewczyno, chciałbym jeszcze zrobić jakiejś babie bękarta a twoja piękna nóżka mogłaby mnie pozbawić tej przyjemności – powiedział Kirgo z obleśnym uśmiechem na szerokiej, pokrytej kilkudniowym zarostem twarzy. Nia pomyślała, że to byłaby tylko przysługa dla ludzkości, ale nie powiedziała tego na głos. Herszt piratów nie lubił jak ktoś z niego dworował. Jak zwykle ubrany był w skórzane spodnie i watowany kubrak, rozchełstany z przodu aby każdy mógł podziwiać trawnik na jego piersi. Przy pasie nosił kordelas i bardzo brzydki, zakrzywiony nóż.

– Mówiłem ci, żebyś nie oddalała się za daleko. Ralf powiedział mi, że chodzisz do Zaklętego Kręgu. Jak jeszcze raz tam pójdziesz to zamknę cię w chacie. Odpowiadam za ciebie przed Undovirem i nie chcę ryzykować, że następny kretyn myślący nie tą głową co powinien zacznie się do ciebie dobierać. Jasne?

– Jak letnie słońce, panie Podniecający się na Dźwięk Własnego Głosu – powiedziała Nia nie mogąc oprzeć się pokusie. Jednak zaraz tego pożałowała. Kirgo złapał ją za włosy i brutalnie przyciągnął do swojej twarzy. Ich policzki prawie się zetknęły. Okropnie cuchnął ginem i cebulą.

– Wolałabyś nie wiedzieć co mnie podnieca, dziewczyno – warknął i z obleśnym uśmiechem polizał ją po policzku. Nia z krzykiem wyrwała się z czułych objęć korsarza i pomknęła do chaty.

– Tak już lepiej – usłyszała jeszcze drwiący śmiech pirata.

– Pies na usługach gorszego od siebie – mruknęła ze złością i weszła z impetem do domku. Elian na jej widok mało nie upuścił trzymanego w rękach miecza.

– Co ty robisz? – warknęła na chłopaka widząc jednak zmieszaną minę towarzysza szybko dodała. – Przepraszam, miałam ciężki dzień… Dlaczego bawisz się mieczem? Przecież to niebezpieczne – powiedziała z wyrzutem rozkładając zawinięte w szmaty zioła na stoliku.

– Każdy mężczyzna musi nosić broń aby obronić swoją kobietę – odparł dumnie Elian jednak zaraz oblał się purpurą i wbił zawstydzone spojrzenie w drewnianą podłogę.

– A więc jestem twoją kobietą, tak? – spytała niewinnie Nia po czym posłała mu najsłodszy ze swoich uśmiechów. – Twoja kobieta prosi cię więc o wspaniały rycerzu abyś odłożył tę straszliwą broń i zachował ją na swych wrogów. Tudzież na zagrażających mej czci okrutników, chociażby takich jak ten muł Kirgo.

– Czy on coś ci zrobił?! – zapytał z ogniem w oczach Elian mocniej ściskając w dłoniach miecz. – Jeżeli tak to ja go zaraz tak pochlastam…

– Spokojnie, mój ty obrońco. Nic mi nie zrobił i nie zrobi. Jesteśmy jego honorowymi gośćmi. Przynajmniej na razie. Ale skąd ty, młody człowieku znasz takie słówka, hę? – zapytała wbijając w chłopaka groźne spojrzenie niebieskich oczu.

– Ehm… Biały tak kiedyś powiedział, że najchętniej to by pochlastał tych wszystkich… – Elian przezornie nie dokończył tego jak Biały nazwał piratów bo mimo, iż nie rozumiał co to słowo oznaczało to pewnie oberwałaby mu się za to następna bura.

– Ten berzeg ma na ciebie zdecydowanie zły wpływ. Chyba muszę sobie z nim poważnie porozmawiam.

– On jest moim przyjacielem. A kiedyś może zostaniemy braćmi krwi. Ale najpierw musielibyśmy wspólnie przelać naszą krew czy jakoś tam – trochę mu się to pokręciło, ale nie był w stanie pod wnikliwym spojrzeniem dziewczyny przypomnieć sobie wszystkiego co opowiedział mu Biały o braterstwie krwi.

– To jednak na pewno sobie z nim porozmawiam – skwitowała Nia rozpakowując sakwy.

– A wiesz, że mu się bardzo podobasz – próbował zmienić temat Elian. – Poza tym dowiedziałem się dzisiaj co znaczy moje imię. Od tego krasnoluda, Gutruna. Tego co jest kowalem. Powiedział mi, że Elian to w języku elfów Nadzieja, i że mój miecz to Żal. To znaczy tak się nazywa. Jak myślisz dlaczego mój miecz ma takie smutne imię? Gutrun powiedział, że jest bardzo stary. Starszy nawet od niego. Mówił też, że nie zawsze był kowalem. Jak myślisz kim był wcześniej? Zanim został kowalem?

Nia wpatrywał się w chłopca z coraz większym osłupieniem. Odkąd przybyli do obozu prawie się nie odzywał a teraz proszę, buzia mu się nie zamyka. Będę musiała podziękować temu berzegowi. Albo lepiej nic nie powiem bo jeszcze pomyśli sobie coś o czym myśleć nie powinien.

– Masz piękne imię – powiedziała po chwili podając mu jabłko, w którym chłopak z pasją zatopił zęby. – A ten twój miecz… Nie znam się na takich rzeczach. Może Biały…

– Zaniosę mu jabłko – krzyknął Elian po czym szybko zawiną miecz w szmatę, porwał następne jabłko i wybiegł na zewnątrz jakby goniła go wataha wilków.

– Bracia krwi, chyba jednak z nim porozmawiam – mruknęła Nia kiwając głową i zaczęła rozwieszać zioła na sznurku.

 

*

 

– Przepraszam – Elian prawie wpadł na wychodzącego z kuźni Gutruna. – Szukam Białego. Może wie, pan…

– Mówiłem ci już, że nie jestem żadnym panem – przerwał mu krasnolud z marsem na twarzy. – Wysłałem Białego po drewno do kuźni a ten obibok jeszcze nie wrócił. Pewnie znajdziesz go w brzozowym lasku na południe od obozu.

– Dziękuję, pa… Gutrun – wyjąkał chłopak. – Jesteś bardzo miły.

– Co? – zdziwił się krasnolud.

– Miły. Dzięki – odkrzyknął chłopak bo już pędził w stronę lasu.

Rzeczywiście Białego trudno było odnaleźć w tym gąszczu jednak kiedy Elian w końcu wpadł na polankę zamarł w bezruchu. Jego nowy przyjaciel w zapamiętaniu fechtował mieczem z niewidzialnymi przeciwnikami. Berzeg zadawał szybkie i mocne cięcia, robił uniki, parady, przerzucał miecz z jednej ręki do drugiej, zastawiał szerokie bloki i błyskawiczne zastawy. Jego pierś unosiła się w równym oddechu jednak z ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Po chłopaku spływały strugi potu a napięte do granic wytrzymałości mięśnie wskazywały na to, że ćwiczy już dość długo. W końcu Biały zadał serię kilkunastu ciosów i szybkim ruchem schował miecz do nieistniejącej pochwy przy pasie. Berzeg dopiero wtedy dostrzegł obserwującego go chłopaka.

– Długo tu stoisz? – wydyszał z wyraźnym wysiłkiem. – Śledziłeś mnie a ja cię uważałem za przyjaciela. Ty mały szpiegu.

Elian aż zaczerwienił się na tak okrutne oskarżenia.

– Nie śledziłem – skwapliwie zapewnił. – Zapytałem Gutruna gdzie jesteś i on powiedział gdzie mam cię szukać. Chciałem… – chłopak zająknął się, nie był pewien czy wciąż są przyjaciółmi. A z prośbą jaką miał do berzega mógł się zwrócić tylko do przyjaciela.

– Dobra, dobra. Żartowałem z tym szpiegiem – Biały dyszał już coraz mniej a jego oddech powoli się wyrównywał. – Dlaczego tu za mną przygnałeś?

– Ja też mam miecz – zaczął niezręcznie Elian zbliżając się do berzega. – Gutrun powiedział, że nazywa się Żal. Ten miecz jest bardzo stary a ja nigdy… Nie wiem jak mam go używać – wyrzucił z siebie, z głośnym westchnięciem.

– I chciałbyś, żeby ktoś cię tego nauczył? – zapytał z lekkim uśmiechem Biały udając, że nie domyśla się do czego Elian zmierza.

– Nie ktoś, tylko no wiesz, ty. Jesteś moim przyjacielem. I nawet nie sądziłem, że jesteś takim wspaniałym szermierzem.

– Nie wiem – Biały zrobił zamyśloną minę i udawał, że się zastanawia. – Jesteś za młody…

– Mam już prawie trzynaście lat! – wpadł mu w słowo Elian.

– A jak zrobię ci krzywdę… Jesteś ode mnie dużo słabszy i mniejszy. Kirgo by mnie wtedy zamknął w ptasiej klatce. Naprawdę nie wiem czy powinienem…

– Ale ja się szybko uczę – Elian nie dawał za wygraną. – I jestem szybki. Jestem też całkiem silny. Raz nawet podniosłem dwa wiadra naraz – zapewnił demonstrując napięte bicepsy.

– Musiałbym się zastanowić. Poza tym Nia by mnie obdarła ze skóry jakby się dowiedziała.

– Nie dowie się! Daję słowo.

– Będziesz miał siniaki, guzy, zadrapania i licho wie co jeszcze. Nie jest głupia, wcześniej lub później połapie się co razem robimy.

– Myślałem, że jesteś moim przyjacielem – krzyknął ze złością Elian. – Ty, ty… – nie mógł zrozumieć dlaczego Biały nie chce go uczyć. Z nerwów zaczął się jąkać szukając właściwego słowa na taką niegodziwość.

– Zgoda – odparł szybko Biały z uśmiechem na ustach. – Ale będziesz mnie słuchał i robił wszystko co każę.

– Wszyściutko! – zapewnił uradowany Elian podbiegając do Białego. – Od czego zaczniemy? – zapytał podnieconym głosem.

– Od zbierania drewna dla Gutruna – odparł spokojnie Biały owijając miecz w naoliwione szmaty i schował oręż do dziupli w drzewie.

– Co?!

– Słyszałeś. Nazbieramy drzewa. Musisz być silny. Poza tym wojownik musi też być pokorny jeżeli istnieje taka potrzeba. Jasne?

– Ale…

– Jeżeli nie będziesz mnie słuchał to nie mamy o czym gadać.

– No dobra – bąknął załamany Elian i ze zwieszoną głową poszedł za Białym, który zniknął już w gąszczu. – Czy teraz jestem już pokorny?

– Jesteś na dobrej drodze, ale jeszcze dużo wody upłynie zanim pojmiesz co to pokora wojownika. Ćwiczenia zaczniemy jutro. Będziemy walczyć drewnianymi mieczami, ale najpierw muszę je wystrugać. Punktualnie o świcie masz czekać na mnie na tej polanie.

– Tak jest! – krzyknął uradowany Elian.

– W co ja się wplątałem – mruknął Biały i podniósł spróchniałą kłodę. Za jego plecami rozległo się radosne pogwizdywanie Eliana. Berzeg jeszcze raz westchnął i zarzucił sobie bierwiono na ramię. To będzie trudne zadanie, ale zbieżne z jego zamysłem ucieczki. On, Nia i Elian. Dobrze, że chłopak choć trochę nauczy się walczyć. Jednak ćwiczenia mieczem a zabijanie mieczem to zupełnie inna sprawa. Niestety Elian niedługo sam się o tym przekona…

 

***

 

– To cholerne bydle jest jakimś zwierzęcym szowinistą – warknęła Siqurney i zamachnęła się długa rózgą. Jednak zanim witka dosięgła celu wielbłąd gwałtownie się zatrzymał. Elfka straciła równowagę, rózga wypadła z ręki dziewczyny a ona sama po raz nie wiadomo, który tego dnia zawisła na szyi dromadera. – Nienawidzę tego złośliwego śmierdziela! – krzyknęła do jadącego kilkanaście jardów przed nią Złotoustego.

– Takie słowa pasują do twych słodkich usta jak siodło do świni – odparł spokojnie karczmarz, który właśnie zatrzymał swojego wierzchowca na szczycie wydmy. – Ale muszę przyznać, że ten twój cięty języczek dodaje ci tylko urody, zielonooka.

– Przestań już chrzanić – burknęła elfka, która w końcu zdołała okiełznać wielbłąda i przekonać uparte zwierze do dalszego marszu. – Lepiej powiedz kiedy będziemy na miejscu.

– Wkrótce – odrzekł lakonicznie mężczyzna i zmusił dromadera do zjazdu w dół zbocza.

– Mówisz tak od pięciu dni – Siqurney miała już wszystkiego dość. Słońca, które paliło jej skórę, piasku wchodzącego wszędzie tam gdzie go być nie powinno, tego cholernego zwierzęcia, przez którego upór miała stłuczony tyłek i na koniec tajemniczego przewodnika-karczmarza, który wiódł ją na spotkanie z Kailigiem, jeszcze bardziej tajemniczym palantem, przez którego się tutaj znalazła. I to nie z własnej woli. Jeszcze ci za to podziękuję Miriam. Już kilkakrotnie pomyślała, że może ten cwaniak chce ją zawlec do osady jakiś pustynnych obdartusów i tam sprzedać do haremu. A może sam ma na mnie ochotę? Dlatego co chwilę profilaktycznie sprawdzała czy szabla jest tam gdzie być powinna i czy gładko wychodzi z pochwy.

– Czymże jest czas w porównaniu z prochem naszego istnienia – zauważył sentencjonalnie Złotousty i zniknął za piaszczystym wzniesieniem. – Bądź cierpliwa a na pewno Pustynny Wiatr odkryje przed nami odpowiednią ścieżkę.

– Co?! Nie znasz drogi?!

Siqurney w końcu dotarła na szczyt wydmy a widok, który ukazał się jej oczom sprawił, że chwilowo zapomniała o Kailigu, stłuczonym tyłku i innych mankamentach pięciodniowej wycieczki po pustyni. Zwieńczone niezliczonymi, złotymi kopułami miasto jakiego jeszcze nigdy w życiu nie widziała unoszące się na mglistym obłoku sprawiło, że serce przestało jej bić.

– To Al’Akadera – wyjaśnił Złotousty na widok jej miny. – Zaginione Miasto. Nikt go nie widział od tysiącleci. Podobno stamtąd nadejdzie ratunek dla śmiertelników kiedy mrok przesłoni słońce Biaary. A przynajmniej w to wierzą moi przodkowie. To co widzisz to tylko marne odbicie tej pradawnej metropolii. Miasto ma jeszcze jedną nazwę: Kurhan Słońca. W czasach Pierwszego Przebudzenia mieszkał tam dumny lud zwany przez tubylców Dziećmi Słońca. Zdominowali oni całą północną Biaarę w czasach kiedy twoi bracia dopiero uczyli się strzelać z łuków w Irillium Avaln. Moi przodkowie twierdzą, że Dzieci Słońca rzuciły wyzwanie jakiemuś pradawnemu bóstwu a ono zesłało na nich straszliwy kataklizm. Ale legenda kończy się dość optymistycznie, mówi o tym, że Dzieci Słońca powstaną aby rozproszyć ciemność, która nadejdzie ze wschodu – karczmarz przerwał opowieść i spojrzał na ciemną linię horyzontu. – Przed zmierzchem musimy dotrzeć do oazy. Dziś w najgłębszych cieniach Oka Smoka będzie tańczył Szary Wiatr.

– Czy mógłbyś do mnie mówić normalnie – Siqurney w końcu zdołała oderwać wzrok od mistycznej fatamorgany.

– W nocy będzie burza piaskowa a my musimy uzupełnić zapasy wody. Zostało jeszcze tylko półtorej mili.

– Niech cię szlak, Złotousty. I tak ci nie wierzę.

Karczmarz lekko się uśmiechnął poganiając dromadera do szybszego biegu.

– Może ze dwie mile. W końcu cóż to za różnica w…

– Złotousty.

– Tak?

– Zamknij się!

– Jak sobie życzysz, zielonooka.

 

*

 

Oaza okazała się przerzedzonym gąszczem krzewów i kilkunastu daktylowych palm a zamiast oczekiwanego przez Siqurney jeziora źródłem wody była wyschnięta, kamienna studnia.

– No to byłoby na tyle jeżeli chodzi o twoją znajomość źródeł wody na pustyni – stwierdziła uszczypliwie wrzucając do studni kamień, który niestety nie wywołał upragnionego plusku. – Za kilka dni nasze kości będą bieleć pod zwałami piasku. Cholera, jak kości mogą bieleć kiedy są zasypane piaskiem? – skonfudowała się elfka.

– To słońce, o prześliczna.

– Poza tym przecież zawsze możemy pić własny mocz albo krew tych marnych imitacji koni – zastanawiała się z nad wyraz poważną miną. – Ale w końcu to ty jesteś dzieckiem pustyni – zakończyła rzucając gromy z oczu.

– Ty zajmij się naszymi dzielnymi wierzchowcami – zadecydował spokojnie Złotousty. – A ja zajmę się wodą. Wy Odmieńcy nigdy nie zrozumiecie mowy pustyni. A ona szepcze i nagradza swoje dzieci za to, że potrafią wsłuchać się w jej pieśń.

Siqurney pokiwała tylko z politowaniem głową po czym zaczęła szarpać się z wielbłądami. Karczmarz powoli zszedł po niewielkich, kamiennych stopniach do wnętrza studni. Kiedy znalazł się na piaszczystym dnie zaczął pukać trzonkiem noża w zwietrzałe kamienie. Jeden z nich był wilgotny i wydawał głuchy odgłos. Złotousty szybko wyciągnął płaską, skórzaną miskę i położył ją przy samej ścianie studni po czym ostrzem wydłubał kamień. Po chwili z wilgotnego piasku zaczęła kapać mętna woda.

– A oto i nasza upragniona krynica – rzucił ze słabo maskowaną satysfakcją w głosie. – Rzuć mi swój bukłak.

– Mamy inny problem – doszedł go z góry beznamiętny głos.

– Zabiłaś wielbłądy? – zapytał bez zdziwienia karczmarz.

– Jeszcze nie. Te bydlaki uspokoiły się same kiedy przywiązałam je do jednej z palm. I nawet wiem dlaczego nagle zrobiły się takie potulne. One się boją.

– To normalne kiedy zbliża się burza piaskowa. Zwierzęta potrafią to wyczuć.

– Ale ja też się boję – tym razem w głosie Siqurney oprócz chłodu rzeczywiście przebrzmiał strach. – To co się zbliża to nie jest tylko piasek i wiatr.

Złotousty wyraźnie zaintrygowany podniósł głowę do góry.

– Przecież to ja jestem dzieckiem pustyni. Nie musisz się niczego obawiać.

– Znalazłam sporo kości.

– To całkiem naturalne. Większość zwierząt nie potrafi korzystać ze studni.

– To są ludzkie szczątki, Złotousty.

– Nie wszyscy ludzie potrafią wysłuchać szeptu pustyni, pięknooka.

– Ale tych pechowców było pewnie z dwustu.

Tym razem Złotousty nie powiedział nic. Wyskoczył ze studni szybciej niż spadał kamień wcześniej rzucony przez elfkę.

– Gdzie? – rzucił z dziwnym błyskiem w oczach.

– Tam – wskazała niewielki gaik, w którym rosło pięć palm. – Większość jest już przysypana przez piasek. Ale jakieś pięćdziesiąt szkieletów jest rozrzuconych po powierzchni. Co to było? – zapytała Siqurney mając nadzieję, że Złotousty powie, że to normalne.

– Zaczekaj tutaj – powiedział szybko karczmarz i pognał w stronę drzew.

Kiedy wrócił z jego twarzy nic nie można był odczytać.

– Ściągaj z wielbłąda wszystko co zdołasz udźwignąć – powiedział tak jakby rozmawiali o cenie daktyli. – Ale bierz tylko niezbędne rzeczy.

– Nie rozumiem.

– Rób co mówię bo skończysz jak oni – warknął Złotousty i zaczął wrzucać swój bagaż do studni. Siqurney zdała sobie sprawę, że odkąd się poznali karczmarz pierwszy raz podniósł na nią głos. Bez dalszych pytań wykonała polecenie.

– A teraz?

– Zejdź do studni – rozkazał Złotousty i podszedł do wielbłądów. Szybko odwiązał wyraźnie przerażone zwierzęta od drzew. Dromadery bez dodatkowej zachęty pognały po własnych śladach.

– Co ty robisz do cholery? – zapytała gniewnie elfka, której już tylko głowa wystawała sponad cembrowiny. – Bez nich zginiemy.

– Może zdołają uciec przed burzą – odparł spokojnie Złotousty. – Przecież nie wejdą z nami do studni.

– A po co my to robimy?

– A jak myślisz, zielonowłosa – na chwilę w jego oczach zagościł ten sam drwiący wyraz co zawsze. – Żeby przeżyć.

– To nie jest burza piaskowa? – spytała niepewnie Siqurney.

– Ależ jest – tym razem przez twarz Złotoustego przebiegł złowrogi cień. – Tylko ten piasek jest gorętszy niż łzy słońca.

– Nie rozumiem.

– Ja też – skwitował karczmarz. – Ale jeżeli chcesz żyć to zejdź w końcu do środka bo nie chcę sterczeć na zewnątrz kiedy nadejdzie Bon’Girad.

– Co? – zapytała Siqurney niknąc w otworze studni.

– Ognisty Szkwał, pięknooka – odparł spokojnie karczmarz schodząc tuż za nią. – Aha, jakbyśmy jednak nie przeżyli to od tej pory możesz mnie nazywać Kailigiem.

Przez długą chwilę w studni panowała głucha cisza przerywana jedynie odgłosem kropel uderzających w dno skórzanej miski.

– Ty sukinsynie! – zdołała w końcu wykrztusić .– Przez cały ten czas…

– Nie powinnaś obrażać mojej matki. To była wielce cnotliwa kobieta i te wyuzdane pomówienia…

– Kailig, zamknij się! – warknęła Siqurney i w studni znów zapanowała cisza. – Nadzieja umiera ostatnia – wypowiedziała po chwili hasło, które przekazał jej Miariam zgrzytając przy tym zębami.

Ale jej dzieci żyją wiecznie – odzew niestety był prawidłowy. Siqurney żałowała, że Złotousty okazał się Kailgiem bo w myślach posiekała już tego sukinsyna na tysiące kawałeczków.

Nagle z oddali doszedł ich nieludzki ryk i powietrze zrobiło się straszliwie ciężkie od żaru.

– Zaczyna się – powiedział Złotousty i przykrył się kocem.

Tym razem Siqurney bez słowa uczyniła to samo.

 

***

 

Zamczysko Gargöth w dolinie Ylliver nie było zbyt przyjemnym miejscem nawet dla skrywających się w jego podziemiach cieni. Już sam wygląd starożytnej fortecy skutecznie odstraszał przypadkowych podróżnych, awanturników zwących się łowcami przygód i zwyczajnych złodziei zwących się poszukiwaczami skarbów. Trzy wysokie baszty na wpół zrujnowane podczas bitwy z magami sprzed trzystu lat wyciągały swe martwe kikuty ku niebu. Mury wyglądały nie lepiej choć uważny obserwator doszukałby się licznych śladów napraw umocnień. Brama, która zawsze stała otworem zwodniczo nęciła do przekroczenia podwojów równie przekonująco co rozwarta paszcza lewiatana. Samo zamczysko wzniesione zostało na szczycie bezimiennej, skalistej góry i niepodzielnie królowało nad całą doliną. Do twierdzy można było dostać się tylko jedną drogą – wąwozem Stu Kroków. I także tylko tędy można się było z Gargöth wydostać. Nazwa wąwozu rzeczywiście pochodziła od jego długości i mimo, iż było to tylko sto kroków to dla tych, którzy chcieli się tu dostać nieproszeni był to niezwykle śmiercionośny dystans. Pionowo wznoszące się ściany wąwozu były przeszkodą nie do sforsowania nawet dla górskich kozic. A co najistotniejsze wąwóz był nieustannie strzeżony. Sześciu łuczników rozmieszczonych na niewidocznych z dołu graniach miało wspaniałe pole rażenia. A okazji do udowodnienia swego kunsztu było całkiem sporo. Irillven, elf o jasnych włosach, stojący na niewielkiej półce w środkowej części wąwozu bez większego zainteresowania wbijał spojrzenie kocich oczu w osłonięty całunem nocy parów. Irillven dołączył do Bloisa prawie osiem wiosen temu. Kiedyś, jeszcze w poprzednim życiu, w pojedynkę wybił kompanię mytheńskich gwardzistów, którzy pozbawili życia jego brata i siostrę. Podążał śladem królewskich przez osiem księżyców. Wciąż kąsał i każdy atak kończył się śmiercią. Przez pierwsze kilka dni żołnierze próbowali zastawiać zasadzki. Wkrótce ich taktyka zmieniła się w bezładną ucieczkę. Irillven dopadł każdego z nich. W sumie trzydziesty sześciu ludzi. Ocalał tylko kapitan, który zdołał schronić się w Jöhl. Irillven czatował następnych sześć księżyców, krążąc niczym wygłodniały wilk w pobliżu miasta. W końcu kapitan opuścił miasto na czele nowej kompanii. Elf ruszył za oddziałem niczym złowrogi cień. Ale niestety miał pecha. W kompani był jeden z Szarych Magów i Irillven wpadł w skrzętnie zastawioną pułapkę. Kapitan własnoręcznie przywiązał go do przydrożnego drzewa po czym okładał pałką do chwili aż ciało elfa zaczęło przypominać bezkształtną masę. Tak go zostawili, ochłap mięsa przywiązany do drzewa. Na szczęście przed zmierzchem zjawiło się dwóch jeźdźców, którzy wyrwali go z objęć śmierci. Byli to Blois i Worst, najemnicy w służbie Wilhelma Storma. Odtąd Irillven związał z nimi swój los. Podczas nieobecności Bloisa w Gargöth to właśnie Irillven pełnił obowiązki dowódcy. Tutaj nazywano go Szepczącą Śmiercią i chyba tylko jemu oprócz Bloisa najemnicy okazywali jawny szacunek. Nagle uwagę elfa przykuł prawie niewidoczny ruch w dnie wąwozu. Ktoś próbował zbiec z twierdzy i Irillven musiał przyznać, że poczynał sobie całkiem nieźle. Może nawet zdołałby tego dokonać gdyby nie migotliwy blask księżyca. Uciekinier miał na sobie płaszcz maskujący i doskonale zlewał się z otaczającą go ciemnością. Elf odrzucił kaptur i bez pośpiechu nałożył strzałę na cięciwę refleksyjnego łuku. Była to wspaniała siedemdziesięciofuntówka wykonana z kompozytu żelaznego drewna, szabli tyleryjskiego dzika i okuć szarego metalu z wysp Posągów. Czarna cięciwa spleciona była z włókien feri i dostał na nią od biaarskiego kupca dożywotnią gwarancję. Irillven wymierzył spokojnie w środek korpusu. Jęknęła spuszczana cięciwa. W dole rozległ się krzyk trafionego mężczyzny, który poderwał się do biegu próbując nieporadnie wyrwać strzałę tkwiącą między lędźwiami.

– Jest mój! – krzyknął Irillven do pozostałych strażników i nałożył na cięciwę kolejną szypę. Ranny biegł zygzakiem obficie brocząc krwią. W blasku księżyca wyglądał jak jakiś leśny stwór. I tak pewnie umarłby z upływu krwi, ale elf nie lubił pozostawiać niczego przypadkowi. Kiedy uciekinier znalazł się zaledwie o krok od wylotu wąwozu i ostatkiem sił skoczył w bok ku zbawiennej szczelinie powietrze rozdarł brązowy pocisk i nieomylnie trafił mężczyznę w skroń rozłupując czaszkę.

Zaczęło mżyć. Irillven nałożył kaptur na głowę. Wąwóz Stu Kroków pogrążył się w spokojnym śnie. Tylko odległe pohukiwanie sowy mąciło nocną ciszę.

 

*

 

– Czego chcesz o tej porze? – warknął Worst naprędce naciągając koszulę na świeżo podrapany kobiecymi paznokciami tors. – Czy ty w ogóle sypiasz?

Blois odczekał z odpowiedzią dopóki jedna z Cór Zuriana nie umknęła chyłkiem z pokoju Worsta.

– I tak nie spałeś. Poza tym widzę, że udzielasz prywatnych lekcji – powiedział z drwiną. – A wiesz, że zabraniam naszym ludziom takich… stosunków.

– Ja to nie twoi ludzie – odburknął Worst wprawnie zapinając sprzączki przy spodniach.

– Musimy świecić przykładem bo stracą do nas szacunek – powiedział do brata po raz nie wiadomo który Blois. – Najtragiczniejsze jest to, iż mówiąc o przykładzie mam na myśli wszystko to czego ty nie robisz.

– No cóż, w każdej rodzinie musi się znaleźć jakaś czarna owieczka. Jeżeli przyszedłeś o tej porze tylko po to żeby mi tu moralizować to nie chciałbym być niegrzeczny, ale…

– K’han jest już dwadzieścia mil od Willsburga – przerwał mu Blois odwracając się w stronę drzwi. – Jak tylko uporasz się ze sobą to mam nadzieję, że raczysz wpaść do mnie na naradę.

Worst nie zdążył odpowiedzieć bo Blois wyszedł na korytarz. Szybko chwycił buty w jedną rękę, onuce w drugą i wybiegł za bratem.

– Szybki z niego sukinsyn – wydyszał gdy tylko się z zrównali. – A co na to Wielki Kretyn Zakonny Geron?

– Stwierdził, że zakon musi za wszelką cenę strzec stolicy i nie będzie rozpraszał swoich sił na nieistotne strategicznie placówki. Trochę w tym racji jest. Ale gdyby wcześniej zarządził mobilizację i wyruszył K’hanowi naprzeciw to mógłby na Wąskim Mości powstrzymać tyleryjczyków. Ten wąwóz to jedyna droga, którą tak potężna armia może przejść przez Góry Koronne. Mógłby ich tam zatrzymać dopóki koalicja nie przysłałaby odsieczy. Teraz jest już prawie pewne, że Mythen padnie a koalicja zamiast radzić woli się kłócić. Do tego wszystkiego jeszcze Wilhelm nie daje żadnego znaku życia – Blois na chwilę przerwał głośno wciągając powietrze nosem. – Cholera czy ty kiedykolwiek zmieniasz te onuce?

– Razem z butami co pięć lat – odparł z uroczym uśmiechem Worst. – Mam nadzieję, że masz jakieś wino bo ta kocica całkowicie mnie wykończyła. Zresztą poprzednie dwie też były niezgorsze. A ty nie masz ochoty na tę ich szefową? Ta tygrysica aż się ślini na twój widok. No braciszku, czas już zapomnieć o tym co było i przepadło. Ona nie miała takich zahamowań…

– Zamknij się – warknął Blois obrzucając Worsta wściekłym spojrzeniem. – Nikt nie będzie mi mówił z kim mam sypiać a już na pewno nie ty. Rób co chcesz ze swoim życiem. Zresztą tylko tak dalej a zeżre cię kiła albo jakieś inne cholerstwo.

– No cóż, nie ma róży bez kolców – odparł sentencjonalnie najemnik i klepnął brata w ramię.

 

*

 

Olaf Katerback i Jon czekali na braci w pokoju Bloisa. Elficki czarodziej rozłożył się za biurkiem i najspokojniej w świecie drzemał z nogami na stole. Karminowa szata kontrastująca z zielonymi włosami elfa zdawała się lekko falować jakby coś pod jej połą stale się poruszało. Olaf, który stał oparty o stół wbił uważne spojrzenie w przybyłych właśnie braci Nizickich. Stary żołnierz jedną ręką energicznie podkręcał sumiastego wąsa a drugą odruchowo położył na rękojeści miecza.

– K’han jest już prawie u bram stolicy – zaczął Blois zatrzymując się o dwa kroki przed Olafem. – Koalicja właściwie się rozpadła a zakony wciąż czekają.

– Kiedyś posłańców przynoszących złe nowiny nabijano na pal aby mogli sobie dokładnie przemyśleć swoją zuchwałość. Ale ponieważ nie leży to w mojej naturze to tym razem cię oszczędzę – zażartował dźwięcznym głosem Jon. O tym, że się obudził świadczyły tylko lekko uniesione powieki. – Chyba nadszedł czas na nasz ruch – Jadeitowe spojrzenie kocich oczu zdawało się hipnotyzować niczym wzrok węża Kirr, który usypiał swoje ofiary przed wstrzyknięciem śmiercionośnej trucizny.

– Ludzie są już gotowi – zgodził się z nim Olaf. – Dobrze ich wybrałeś – nawet jeżeli miała to być pochwała pod adresem Bloisa to stary żołnierz nie dał tego po sobie poznać. – Nauczyłem ich mowy bitewnej, szyfru saperów, potrafią też się okopać i zamaskować. Wyryłem im mapę krain Avar al’Aden w pamięci. Znają na wyrywki punkty kontaktowe i łączników. Popracowałem też nad kondycją i lojalnością tych darmozjadów. Większość z nich posiada wiele innych, nie mniej przydatnych talentów. Warto by było jednak sprawdzić ich umiejętności w praktyce.

– Takiej zgrai zabijaków świat jeszcze nie widział – wtrącił Worst, który zdążył już wzuć buty. – W końcu trochę się rozerwiemy, co nie braciszku?

– Tutaj właśnie jest pies pogrzebany – powiedział Blois siadając w miękkim fotelu z oparciem obitym zielonym pluszem. – Wilhelm nie daje znaków życia. To on miał wydać odpowiednie rozkazy. Ja miałem zorganizować nabór a Olaf przeprowadzić szkolenie. Jesteśmy tylko narzędziem Bractwa tak jak i Milczący. Musimy czekać.

– Na co?! – Worst znów był sobą. – Aż nam się dobiorą do dupy i zrobią sobie z niej spluwaczkę?

– I co masz zamiar zrobić? – Olaf spojrzał na młodszego z braci Nizickich rozgniewanym spojrzeniem.

– No… – zająknął się Worst. – Powinniśmy załatwić kilku cwaniaczków.

– Ale co to zmieni? – Jon ściągnął nogi ze stołu.

– Ano to, że po świecie będzie łazić o kilku dupków mniej – warknął Worst i całą złość przelał na odkorkowywanie butelki wina. – Czy to ważne? – zapytał wzruszając ramionami i przytykając szyjkę do ust.

– Jak zawsze… – Blois miał już wygarnąć bratu, ale nagle drzwi do pokoju stanęły otworem i pojawił się w nich Irillven.

– Ktoś próbował zbiec z zamku – w głosie łucznika nie było nawet krztyny emocji. – Mógłbyś mi nalać?

Worst bez słowa podał mu opróżnioną w jednej czwartej butelkę. Elficki przepatrywacz pociągnął spory łyk i spojrzał na Bloisa.

– Wiedziałeś o tym – bardziej stwierdził niż zapytał.

– Od jakiegoś czasu podejrzewałem, że jest wśród nas szpicel Feallana – potwierdził domysły elfa Blois obojętnie wzruszając ramionami. – Niestety znów się nie pomyliłem.

– Kto to? – spytał Olaf znacząco spoglądając na Jona.

– Wypadek, ten były saper z aspeńskiej piechoty – odparł Irillven i usiadł w wolnym fotelu.

– Niech to szlak – Olaf wysupłał z rękawa złotą monetę i rzucił ją Jonowi. – A ja obstawiałem te dziwki Zuriana.

– One wcale nie są dziwkami – wtrącił Wiorst, ale gdy wszystkie spojrzenia skierowały się na niego parsknął śmiechem. – One tylko mają kurwiki w oczach, taka natura. No co, nie wzięły ode mnie nawet złamanego miedziaka.

– Założyliście się o to kto jest szpiclem? – Irillven z rezygnacją pokręcił głową. – Może jednak następnym razem raczycie mnie powiadomić o waszych podejrzeniach? A gdyby umknął?

Jon spojrzał na swego pobratymca ze skruszoną miną jednak nikt tego nie skomentował.

– Musimy podjąć jakąś decyzję – Blois wbił uważne spojrzenie w Olafa. – Ale to nie będzie decyzja Wilhelma. Ktoś powinien udać się do Kręgu i sprawdzić co się dzieje.

– W końcu się trochę przewietrzę – stwierdził z obłudnym uśmiechem Worst. – Zgłaszam się na ochotnika.

– Ciebie nie wysłałbym samego nawet po wino bo zamiast butelki przyniósłbyś pantalony karczmarki. Jon pojedziesz z tym imbecylem – Blois przez chwilę się zastanawiał. – Weźmiecie dziesięciu ludzi. Tylko pamiętaj, że nie możecie rzucać się w oczy i omijajcie główne trakty. Uważajcie też na żołnierzy i maruderów. Aha, i żeby w tej dziesiątce nie było żadnej kobiety. Czy to jasne?

– No co ty brat, drzewo do lasu wozić – skontrował Worst i ostentacyjnie dopiął sprzączkę rozporka. – To będzie wspaniała przygoda. Co nie elfiak?

– Mogę go zabić już teraz? – spytał z lekkim uśmiechem Jon a w jego dłoni niewiadomo skąd zmaterializowała się lekko połyskująca kula płomieni.

– Rób co chcesz tylko żebyś nie narażał misji – Blois wzruszył ramionami. – Musicie dowiedzieć się co porabia Wilhelm i pozostali. Niech Storm zadecyduje co dalej.

– No to komu w drogę, temu ostrogi – Worst szybko wyszedł z pokoju. – Ruszaj tę swoją pedalską dupę Jon bo koniki już czekają – krzykną jeszcze z korytarza młodszy z braci Nizickich.

Wszyscy zgromadzeni w pokoju mężczyźni pokiwali z politowaniem głowami. Worst nigdy się nie zmieni. I mimo, iż zachowywał pozory ograniczonego umysłowo lekkoducha, myślącego tylko tą mniejszą z głów to wszyscy znali go na tyle dobrze aby nie lekceważyć jego prawdziwej natury. Worst był nieustraszonym wojownikiem i mimo swych raczej niekonwencjonalnych metod zawsze odnosił sukcesy tam gdzie zawodzili inni. Irillven wypił jeszcze jeden łyk wina po czym schował butelkę za połę płaszcza i nie żegnając się z nikim wyszedł z komnaty. Blois spojrzał na Jona.

– Uważaj na niego, w końcu to mój brat. Mam nieprzyjemne przeczucie, że już nie zobaczymy Wilhelma…

– Bez obaw – odparł czarodziej zwinnie wstając zza stołu. – Ujarzmiałem już bardziej narowiste rumaki niż Worst. Bywajcie, chłopaki.

– Powodzenia – pożegnał go Blois.

– Bywaj zdrów. Ja doszlifuję jeszcze tych naszych najemników. Za księżyc możemy zaczynać harce nawet z K’hanem – Olaf wyszedł z pokoju jako ostatni.

Blois długo jeszcze siedział pogrążony w zadumie. Nie powiedział im wszystkiego. Jednak to co zachował tylko dla siebie paliło go od środka jak rozżarzony pręt. Pozostawała mu tylko nadziej, że nadchodząca przyszłość nie ziści jego najgorszych przypuszczeń.

 

***

 

Na’Zirr nie poganiał mułów. Wybrał te zwierzęta bo były wytrzymalsze od koni i mniej wrażliwe na skutki długiej, wycieńczającej podróży jaką musiał odbyć. Księżniczka Vinnona spała przykryta kocem na pace niewielkiej kołówki. Nożownik wyjechał z Aliow o świcie tak jak rozkazał K’han. Minęło już południe a księżniczka wciąż nie odzyskiwała przytomności. Hissari. Teraz ona jest jego Panią we Krwi. Ta dziewczynka nawet nie zdaje sobie sprawy z tego jaką ma nade mną władzę. Gdyby taka była jej wola pchnąłbym się nożem z uśmiechem na ustach. Nożownik miał nadzieję, że księżniczka okaże się bardziej wyrozumiała od swego wuja. K’han był twardy i bezwzględny jednak na swój sposób był sprawiedliwy. Przestrzegał prawa w równej mierze co wymagał jego egzekwowania. Na’Zirr zgadzał się z tym, że tylko twarde narzucenie woli innym królestwom zaprowadzi w krainach Avar al’Aden ład i porządek. Nożownik nigdy nie rozumiał polityki i intryg snutych na królewskich dworach. Dlatego zawsze tylko wyrażał wolę swej rodziny. Był każącą ręką sprawiedliwości Wielkiego Domu Xijang co w uproszczeniu oznaczało, że był narzędziem w rękach Rady Rodu. Trudno było mu pojąć, że został bez skrupułów wykorzystany do zabójstwa Jin ko Senia, Błękitnego Płomienia, zasiadającego na czele Rady Trzech Rzek w księstwie Makograhu. Przez całe życie wpajano mu doktryny Siedmiu Kroków: Walki, Sprytu, Siły, Wiedzy, Posłuszeństwa, Sprawiedliwości i Śmierci. Dopiero K’han uświadomił mu kim był naprawdę. Zwyczajnym mordercą, szakalem żywiącym się padliną swych zbrodni. Ten, którego uważał za swego największego wroga okazał się jedynym człowiekiem, który otworzył mu oczy. Ukazał mu drogę, po której mógł kroczyć z podniesioną głową. Dopiero teraz zrozumiał powagę sytuacji w jakiej się znalazł. K’han zrobił go hissari księżniczki bo tylko jemu całkowicie ufał. Wiedział, że Nożownik nigdy nie zawiedzie tego zaufania. To co na początku wydało mu się obrazą teraz było dla niego zaszczytem i napawało dumą. Będzie hissari Vinnony i tylko śmierć, ostatni z Siedmiu Kroków, którego już się nie lękał może go z tej funkcji odwołać. Tylko śmierć…

 

*

 

Księżniczka przebudziła się późnym popołudniem, gdy zjechali ze wschodniego traktu i zaczęli kierować się ku południowym księstwom. Najpierw wpatrywała się zagubionym spojrzeniem w Nożownika, później kazała mu się zatrzymać, jeszcze później zaczęła krzyczeć aż w końcu już tylko szlochała powtarzając szeptem imię zmarłego ojca. Na’Zirr nie przemówił do niej ani razu. Wolał poczekać aż się uspokoi. Cieszył się, że Vinnona dobrze go znała. Kiedyś nawet pokazał jej jeden ze swych noży gdy mała zagroziła, że w przeciwnym razie każe go wychłostać. Dziewczynka miała charakterek i lubiła wykorzystywać przywilej swego statusu. Niestety teraz wszystko się dla niej zmieni, przynajmniej na jakiś czas. Nożownik szczelniej owinął się płaszczem bo wieczory były już bardzo chłodne. Księżniczka siedziała opatulona ciepłym kocem na tyle dwukółki zakrytej grubym brezentem. Na’Zirr odczekał kilkanaście uderzeń serca aż Vinnona przestanie chlipać i powiedział nie odwracając się do tyłu:

– Zdążamy na dalekie południe do twierdzy Pasikonika. Tam czeka na nas przyjaciel, który się tobą zaopiekuje. Taki był rozkaz K’hana. Nie chce aby stała ci się krzywda – skwitował z nadzieją, że księżniczka pojmie intencje nowego namiestnika Tylerii.

– To dlaczego nie wziął mnie ze sobą? – pisnęła Vinnona uderzając dłońmi o koc. – Przy nim byłabym najbezpieczniejsza. Mój tatko… odszedł. Zostałam sama na świecie. Sama… I nawet nie wiem gdzie jestem. Zostaw mnie w spokoju! – księżniczka wtuliła twarz w ramiona i znów się rozpłakała.

Nożownik z przyjemnością wypełnił ten rozkaz. Więcej już się do niej nie odezwał. Gdy zatrzymali się na wieczorny popas na niewielkiej polance, przez którą płynął strumyk, Na’Zirr wypakował ich skromny dobytek i zaczął rozpalać ogień.

– I dokąd pójdziesz? – spytał głośno Nożownik nie odrywając wzroku od hubki i krzesiwa.

Księżniczka na te słowa zatrzymała się w pół kroku. Bała się tego strasznego mężczyzny z krzywymi oczami. Ale tylko ucieczka przychodziła jej do głowy. Do granicy drzew zostało zaledwie kilka kroków.

– Jesteśmy szmat drogi od Aliow – kontynuował Na’Zirr rozdmuchując ogień. – Okolica jest dzika i niebezpieczna. Sama zginiesz tu jeszcze przed północą.

A może on tylko kłamał. Słyszała kiedyś od taty, że jak ktoś czegoś chce to czasem mówi nie prawdę i to się wtedy nazywa kłamstwo.

– Kłamiesz! – krzyknęła i zrobiła kolejne dwa kroki w kierunku drzew. – Wujek by mnie nie zostawił!

– Masz rację, on cię nie zostawił – Nożownik wstał i odwrócił się do dziewczynki. Długi warkocz zakończony małym ostrzem lekko odwinął się z szyi niczym ogon skorpiona. – Powierzył cię mojej pieczy. A teraz przestań robić głupstwa i wracaj. Rozpaliłem ogień a za chwilę zrobię coś ciepłego do zjedzenie. Oczywiście zawsze możesz spędzić noc o pustym żołądku w objęciach jakiś leśnych stworów.

– Zamknij się! – krzyknęła ze złością, ale odwróciła się do niego twarzą. Wolała nie wiedzieć o jakich leśnych stworzeniach mówił. – Masz mnie słuchać! Jestem księżniczką!

– Tak, to prawda, jesteś księżniczką – głos Nożownika lekko stwardniał. – Ale takie zachowanie księżniczce nie przystoi. Teraz bardziej przypominasz rozwydrzonego bachora niż córkę swego ojca. Jak chcesz to siadaj przy ognisku. Ja poszukam suszu na opał.

Na’Zirr nic więcej nie mówiąc zniknął w mrocznym gąszczu. Vinnona przez chwilę rozważała wszystkie za i przeciw, ale w końcu strach wziął górę nad dumą i pokornie wróciła do ogniska. Muły pasły się spokojnie skubiąc trawę. Gdzieś w lesie zawył wilk. Zaniepokojone zwierzęta podniosły łby i zaczęły nerwowo strzyc uszami. Vinnona bliżej przysunęła się do niewielkiego płomienia. Nagle dziewczynka wyczuła za sobą czyjąś obecność i głośno krzyknęła. Na’Zirr rzucił polana na stos. Jedno z nich wsadził do ogniska. Posypały się złote iskry.

– Skoro boisz się nawet mojego cienia to jak zamierzasz nie umrzeć ze strachu w dziczy? – zapytał z drwiącym uśmiechem.

– Nienawidzę cię! – pisnęła księżniczka i znów się rozpłakała.

Nożownik wzruszył tylko ramionami i wyciągnął z wozu żeliwny rondel. Zapowiadało się, że podróż, którą miał przebyć będzie dużo atrakcyjniejsza niż przypuszczał. Na’Zirr jeszcze raz potrząsną głową i poszedł napełnić garnek wodą. W leśnej gęstwinie znów zabrzmiał wilczy zew. Jednak tym razem odpowiedziały mu też inne drapieżniki. Vinnona zadrżała i mocniej objęła kolana dłońmi. Czuła się taka samotna. Nawet nie wiedziała kiedy zasnęła a na jej mokrej od łez twarzy odbijało się blade światło księżyca. Zapadła noc.

 

*

 

Rankiem Vinnona z trudem rozprostowała obolałe członki. Nie była przyzwyczajona do spania pod gołym niebem. Na szczęście Na’Zirr przykrył ją grubym, wełnianym kocem. Jednak zamiast być mu za to wdzięczna jeszcze bardziej go znienawidziła. Próbuje mi się przypodobać – przemknęło jej przez myśl. – Nigdy mu się to nie uda. Księżniczka wstała i zaczęła się gimnastykować. Tak jak każdego ranka. Kiedyś zawsze ojciec jej o tym przypominał. Teraz po prostu czuła taką potrzebę. To była namiastka normalności w jej nowym życiu. Poczuła, że krew zaczyna coraz szybciej krążyć w żyłach. Zrobiło jej się też dużo cieplej. Nagle nie wiadomo skąd stanął przed nią jej straszliwy ciemiężyciel.

– Pora ruszać – powiedział tym swoim gardłowym głosem z dziwnym akcentem. – Zapowiada się piękny dzień a to dopiero początek naszej podróży.

– A gdzie jest ten pasikonik? – spytała podejrzliwie dziewczynka. – Daleko stąd?

– Bardzo daleko – odparł zgodnie z prawdą Na’Zirr wpatrując się w rozpoczynające swą wędrówkę słońce. – Twierdza leży w jednym z południowych księstw. Ale jak powiadali moi przodkowie nawet najdłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku.

– Co to znaczy? – zainteresowała się Vinnona na chwilę zapominając o odrazie do tego człowieka.

– To, że musimy już ruszać – wyjaśnił z lekkim uśmiechem Nożownik i bez skrupułów posadził dziewczynę na koźle obok siebie.

– Nienawidzę cię! – pisnęła Vinnona robiąc naburmuszoną minę. – Ta ławka jest niewygodna. I twarda.

– Widzę, że jednak się wyspałaś i wszystko wróciło do normalności – zadrwił Nożownik cmokając na muły, które raźno ruszyły do przodu. – Niestety będziesz musiała przyzwyczaić się do niewygód a nawet do jeszcze gorszych rzeczy.

– Nienawidzę cię… A co może mnie jeszcze gorszego spotkać prócz ciebie?

Na’Zirr lekko się uśmiechnął.

– Tu akurat masz rację z tą tylko różnicą, że ja jestem po twojej stronie.

– I tak cię nienawidzę – księżniczka ostentacyjnie odwróciła głowę w drugą stronę. – Jesteś tylko zwyczajnym – przez chwilę szukała odpowiednio obraźliwego słowa aż w końcu skończyła ze zjadliwym tryumfem. – Sługusem.

– I tu niestety też muszę się z tobą zgodzić – odparł spokojnie Nożownik. – Jesteś jednak mądrą dziewczynką – dodał z ujmującą ironią w głosie.

Vinnona sądziła, że się rozgniewa albo, że chociaż się obrazi. Nie spodziewała się takiej obojętnej reakcji.

– Mam cię dość – pisnęła. W tym samym momencie koło wozu najechało na przydrożny kamień i gdyby nie uchwyt Nożownika dziewczynka spadłaby z kozła.

– Puść mnie! – krzyknęła w podzięce. – Nigdy więcej mnie nie dotykaj! Bo każę obciąć ci dłoń. Rozumiesz?

– Tak, księżniczko.

Jednak już wkrótce Vinnona pożałowała swych słów. Podczas przeprawy przez niewielki bród znów straciła równowagę i wpadła do płytkiej wody. Tym razem Nożownik jej nie pomógł. Musiała sama z powrotem wdrapać się na wóz. Dalszą drogę aż do wieczora odbyła na pace kołówki trzęsąc się z zimna pod kocem. Na’Zirr rozwiesił ubranie dziewczyny na plandece aby jak najszybciej wyschło. Księżniczka w myślach powtarzała sobie jak bardzo go nienawidzi. Obiecała sobie, że jak już znowu będzie księżniczką to każe go wychłostać a później ciągnąć za koniem po całym dziedzińcu. Udobruchana tak przyjemnie rysującą się przyszłością zapadła w niespokojny sen. Gdy tylko oddech dziewczyny stał się równy i miarowy Nożownik odwrócił się i długo wpatrywał się w jej młodą twarz. Kiedyś będzie piękną kobietą. Skołtunione włosy w nieładzie opadły na blade policzka. Vinnona zmarszczyła przez sen nos co spowodowało, że usta Nożownika rozciągnęły się w grymasie, który mógłby uchodzić nawet za uśmiech. Mężczyzna poprawił włosy księżniczki a w jego sercu nagle zagrało dziwne uczucie. Przez krótką chwilę Na’Zirr, jedyny z żywych, który od dziesięciu pokoleń pokonał Ścieżkę Siedmiu Kroków był tylko słabym chłopcem pragnącym odnaleźć zagubioną część samego siebie. Nożownik szybko otrząsnął się z odrętwienia. Był hissari tej dziewczynki i nic tego nie zmieni. Tylko śmierć…

 

***

 

Zyga ostrożnie zbliżył się do opartego o balustradę Feallana. Elf długo już wpatrywał się w blask czerwonej łuny unoszącej się złowieszczo ponad wschodnim horyzontem. K’han był coraz bliżej. Jeszcze kilkanaście dni i tyleryjskie wojska staną pod murami Willsburga. Feallan musiał działać szybko przez co porzucił ostrożność, z którą zawsze organizował zebrania z przywódcami zakonów. Następne spotkanie odbędzie się za kilka chwil w niewielkim dworku na obrzeżach Willsburga. Posiadłość była pilnowana przez pięćdziesięciu najemników. Wszystkich bardzo starannie wybrał sam Feallan.

– Goście już przybyli, panie – zaanonsował Zyga bez wymuszonej uniżoności.

Feallan westchnął i odwrócił się do olbrzyma.

– Po spotkaniu ruszymy na południe – w dźwięcznym głosie elfa nawet tępy oprawca jakim był Zyga zdołał wychwycić ponurą nutę. – Będzie nam towarzyszyć kilkudziesięciu ludzi. Wszyscy są magami. Masz mieć na nich oko. Niech każdy z nich dostanie swój osobisty cień, który w razie czego szybko wbije sztylet lub wypuści strzałę. Czy to jasne?

– Tak, panie – Zyga nawet nie zadał sobie trudu aby zastanowić się nad słowami elfa. Ślepo wierzył w jego nieomylność a praca u Feallana sprawiała mu niewypowiedzianą wprost satysfakcję. – Niezwłocznie przekażę nowe polecenie.

– Ruszaj więc – skwitował elf a sam zszedł na dół do przestronnej jadalni, w której czekali już przywódcy zakonów.

– Witajcie panowie – pozdrowił beztrosko Fealan wszystkich zebranych zasiadając u szczytu stołu. – Widzę, że stawiliście się na czas i do tego w komplecie. Wielcem rad, tym bardziej, że jest to już nasze ostatnie nieoficjalne spotkanie. Nadszedł czas aby precyzyjnie omówić wasze zadania.

– Streszczaj się więc mości elfie – powiedział jak zwykle skwaszonym tonem Gustaw Markonelli.

– Tak, nie chcielibyśmy, aby K’han przyłączył się do naszej dysputy – wtrącił zjadliwie Wylgota–Porseno z miłym uśmiechem żmii spoglądającej na swój kolejny posiłek. – Wojska Tylerii niedługo zapukają do bram Willsburga a wtedy nasza mała gra w końcu się rozpocznie. Jestem przekonany, że najbardziej na pośpiechu zależy nowemu Mistrzowi zakonu Pieczęci. Prawdaż Geronie?

Geron Van der Lorn gniewnie potrząsnął głową.

– Nie potrzebuję herolda do ogłaszania własnego zdania, Luther – odrzekł zimno przywódca Ardvent Gathar. – Stolica jest już gotowa do obrony. Moi rycerze wyczyścili Szambowisko i zajęli majątki co znamienitszych rodów. Oczywiście tylko na czas wojny – wyjaśnił z brzydkim grymasem na twarzy. – Zakon stanie murem w obronie wolności Mythen. Willsburg nie padnie dopóki w naszych sercach tętni życie.

– Ależ nikt nie wątpi w odwagę zakonu Pieczęci – Patriarcha kongregacji Sethariuszy w geście przeprosin lekko ukłonił się Geronowi. – To była tylko niefortunna gra słów, mój drogi.

– Mam nadzieję, że twoi kapłani zdołają przeprowadzić rytuał – powiedział Feallan wbijając zimne spojrzenie w Gerona. – Od tego w dużej mierze zależy powodzenie naszego planu jak i przyszłość twojego zakonu.

– Możesz być tego pewien – zapewnił spokojnie Geron i ostentacyjnie zwrócił się do elfa swym wspaniałym profilem. – Wszystkie przygotowania zostały już ukończone. Czekamy jeszcze tylko na widownię i gościa honorowego – K’hana.

– Moi wojownicy także czekają na rozkazy – powiedział z zapałem Swen Ul’Brishen, Mistrz zakonu Siltana i nowy jarl wysp Borgold. – Mamy co prawda chwilowe problemy z brzegami, ale zduszenie tego zarzewia to tylko kwestia czasu.

– Wcześniej zdaje się, że mówiłeś o buncie kilku chłopów – zauważył z drwiną Feallan. – Pamiętaj Swen, że tylko dzięki moim wpływom siedzisz teraz za tym stołem. Twoi ludzie mają zaprowadzić na wyspach spokój i nie obchodzi mnie ile będziesz musiał przelać krwi. Czy to jasne?

– Tak, panie – wybąkał Mistrz zakonu Siltana z poszarzałą twarzą.

– Nadszedł już czas – tu Feallan zwrócił się do Gilborna Białorękiego. – Aby wilki Ungera Srogiego wyruszyły na łowy. We Fiêren ma zapanować chaos. Niech wszyscy myślą, że to bunt nielicznych zakonników, którzy wciąż pamiętają o tym, że na tronie Fiêren powinien zasiadać najwyższy kapłan Ungera. A ty mości Gilborn osobiście zapewnisz księcia Regana, że poradzisz sobie z tą niesubordynacją. Jasnym też jest, że zamieszki będą trwały dopóty, dopóki K’han nie przekroczy granic Fiêren.

– Będzie jako rzeczesz – Gilborn posłał elfowi zimne spojrzenie i wygodniej rozsiadł się w krześle. – Wrony i kruki rozszarpią ciało tego młodocianego samozwańca zanim K’han nadzieje jego głowę na pal.

– Byłby to niezwykle fortunny zbieg okoliczności – Feallan skinął głową i skierował twarz ku Arthurdowi de Moise. – Ty panie dopilnujesz aby twoje wojska nie robiły nic. Zapewniaj Vetharda Mocnego, że zakon wesprze go swym orężem jak i skarbcem, ale zwlekaj z każdą pomocą. To samo tyczy się panów Luthera i Gustawa. Czekajcie. Wasza bierność będzie najskuteczniejszą bronią. Gdy nadejdzie odpowiednia chwila zmierzymy się z K’hanem i odmienimy losy tej wojny. A wtedy… Chyba nie muszę kończyć tego zdania. Bywajcie więc panowie i przestrzegajcie warunków umowy. Nowe polecenia dostarczą moi kurierzy. Jak to kiedyś powiedział pewien ludzki król pochylony nad grobem swego ojca: Kości zostały rzucone – zakończył Feallan wstając od stołu.

Przywódcy najpotężniejszych zakonów w krainach Avar al’Aden poszli za jego przykładem. Łuna na wschodzie wciąż przybierała na intensywności jednak prawdziwa pożoga miała dopiero nadejść.

 

***

 

Armia tyleryjska stanęła obozem na Wyżynie Wolności, z której widoczne były wieże Willsburga. Stolica Mythen oddalona była zaledwie o cztery mile od szpicy inwazyjnych wojsk. Wszystkie namioty rozstawione były w okręgach splatających się ze sobą w spirale. Kilkanaście tysięcy złowrogich, szpiczastych dachów przypominało zrogowaciałą narośl na skórze żywej istoty. Namiot naczelnego wodza niczym nie wyróżniał się od pozostałych. Mało kto wiedział, że w najbliżej otaczających go okręgach stacjonowali żołnierze z elitarnej gwardii przybocznej. W namiocie stał samotny K’han oparty o prosty dębowy stół, na którym leżała sporych rozmiarów mapa krain Avar al’Aden. Niebo na wschodzie powoli szarzało a gwiazdy na bezchmurnym nieboskłonie zaczęły już blednąć. Namiestnik zdawał się nie dostrzegać przemijającego czasu. Wciąż wbijał zamyślone spojrzenie w czarne figurki obrazujące rozmieszczenie tyleryjskich wojsk. Kilka małych, białych znaczków przedstawiało siły Mythen i koalicji. Nie było ich wiele i to właśnie najbardziej K’hana niepokoiło. Inwazja przebiegała sprawnie i według wcześniej założonych planów strategicznych wojny błyskawicznej. Jego armia nie napotkała na swej drodze żadnych oddziałów zakonnych a przecież bractwo Ardvent Gathar powołano przede wszystkim po to aby strzegło suwerenności Mythen. Armie Sokół i Orzeł natknęły się na niewielki choć zacięty opór i było to przede wszystkim pospolite ruszenie wspierane przez kilkanaście przygranicznych garnizonów. Szare Płaszcze hrabiny Kossel przyniosły pomyślne meldunki o tym, że armie Południe, Wschód i Kieł bez większych przeszkód prą naprzód. Kolejne miasta Mythen padają pod ciosami tyleryjskich mieczy. K’han był rozczarowany. Czekał na tą chwilę przez ostatnie dwadzieścia lat swego życia a zamiast epickiej opowieści o licznych przewagach spisanej przez rzesze historyków opiszą go co najwyżej w kilku nieważnych paszkwilach. Jego dotychczasowe podboje zasługiwały na razie co najwyżej na lekką balladę o zabarwieniu erotycznym bo dzięki tyleryjskim żołnierzom groza niżu demograficznego w Mythen została całkowicie odsunięta. Nie był to jednak temat na opowieść jaką chciałby usłyszeć K’han. Do namiotu wszedł szybkim krokiem Flad’Nag i pozdrowił władcę sztywnym skinieniem głowy. Zaraz za nim pojawił się bezgłośnie niczym duch przywódca Mieczowców Krzyża, Vezir is’Mither, Miecz Poranka. Białą zbroję płytową zakrył pozbawionym insygniów czarnym płaszczem. Vezir stanął naprzeciw K’hana po drugiej stronie stołu i zasalutował uderzając pięścią w napierśnik. Wódz wojenny lekko skinął głową po czym wskazał palcem na zaznaczoną czerwonym krzyżykiem stolicę Mythen.

– Willsburg musi paść – w głosie Dagoberta było tyle determinacji co zdecydowania w oczach Miecza Poranka.

– Jak każesz, namiestniku – Vezir znów zasalutował. – Przygotowałem plany oblężenia w oparciu o twoje sugestie, wodzu. Największy problem stanowią fortyfikacje i sam zamek.

– Tak, potrójne pierścienie murów – wtrącił Flad’Nag. – Wszystkie obłożone są potężnymi zaklęciami ochronnymi. Magia tu nic nie wskóra. Moi magowie wysądowali silne zawirowania energii. Jestem pewien, że zakonni kapłani przygotowują jakiś potężny rytuał.

– Bez obrazy Flad, ale wiesz, że nie znoszę magii.

– Dlatego właśnie masz mnie królu – odparł beznamiętnie czarnoksiężnik.

– W mieście stacjonują cztery stałe garnizony – zaczął K’han wciąż wbijając wzrok w mapę tak jakby właśnie tam ukryty był klucz do bram Willsburga. – Razem około dziesięciu tysięcy dobrze wyszkolonych gwardzistów. Co prawda od dawna nie zakosztowali smaku oręża, ale będą walczyć do końca. Zaciężnego wojska i najemników może być około pięciu tysięcy. Szlachta, mieszczanie, każdy kto zapragnie walczyć w obronie swojego domostwa, może z dwadzieścia tysięcy. Dwa oddziały kilońskich rajtarów, najlepszych jeźdźców w krainach. Cechy też wystawią swoje oddziały co łącznie z krasnoludami może dać około sześciuset dodatkowych najemników. Rycerstwo i ciężka konnica Vestii, następny tysiąc. I oczywiście zakon Pieczęci. Pięć tysięcy ciężkiej kawalerii, dziesięć tysięcy knechtów, lansjerów i pikinierów, dwa tysiące kuszników i cztery tysiące ciężkiej piechoty. Do tego kapłani Ardvena, około dwustu kleryków władających bitewną magią. Łącznie będzie to prawie sześćdziesiąt tysięcy obrońców z czego czterdzieści tysięcy to doborowe wojsko. Teraz my. Armia Zmierzch, trzydzieści tysięcy żołnierzy, saperzy, piechota, zwiadowcy, ciężka piechota, konnica. Pięciuset moich gwardzistów. Armia Zachód i Armia Północ, razem około pięćdziesięciu tysięcy. Armie Orzeł i Sokół to dodatkowe czterdzieści tysięcy. Kadra magów, pięciuset. Razem ponad sto dwadzieścia tysięcy co daje nam prawie dwukrotną przewagę. Niestety w przypadku oblężenia są to tylko liczby. Samą liczebnością wojsk nie zdobędziemy miasta.

K’han na chwilę zamilkł. Nikt nie ośmielił się przerwać ciszy.

– Musimy dostać się poza mury podstępem – kontynuował naczelny wódz znów zwieszając głos. – Wiem już jak tego dokonamy. Przygotuj swoich Mieczowców, Vezir.

– Tak, panie.

– Ty Flad’Nag wyruszysz z nimi.

– Ależ moje miejsce jest przy tobie namiestniku – próbował sprzeciwić się arcymag jednak zimne spojrzenie K’hana ucięło dalszą część jego przemowy. Czarownik posłusznie skinął głową.

– Teraz uważnie słuchajcie – K’han pozwolił sobie na lekki skurcz twarzy, który nawet w jego przypadku mógłby uchodzić za uśmiech. – Wiecie czym różni się kloaka od kanałów? Ano niczym. I tak właśnie dostaniecie się poza obręb murów. Kanałami wypływającymi z dzielnicy slamsów. Jest to jedyna niestrzeżona droga wejścia do miasta. To znaczy pozornie niestrzeżona. Przynajmniej nie przez ludzi. W kanałach żyją tylko szczury. Nie są to jednak zwyczajne gryzonie. Kiedyś widziałem jak dwa z nich wielkości psa rzuciły się na żebraka. Sprawiły się z nim szybko i fachowo, przegryzając biedakowi gardło. Zanim przybiegła straż szczury już zaciągnęły swój łup do kanału ściekowego. Strażnicy wyruszyli w pościg. Nie powrócił żaden z nich. Wiem, że nie będzie to zbyt przyjemna wędrówka, ale jest to jedyny sposób aby dostać się poza obręb murów bez długiego, wyniszczającego oblężenia, na które nie możemy sobie pozwolić. Podobno Królem Szczurów jest człowiek. I dlatego właśnie z Mieczowcami wyruszy Flad’Nag. Twoim zadaniem – tu K’han wbił nieodgadnione spojrzenie w arcymaga. – Jest odnalezienie tego Króla Szczurów. Dobijesz z nim targu. On pomoże nam dostać się poza mury w zamian za co my zostawimy w spokoju jego i te cholerne szczury. W przeciwnym razie kanałami popłynie morze ognia. Myślę Flad, że mała demonstracja nie zaszkodzi. Choć przekonany jestem, iż twoje umiejętności oratorskie okażą się wystarczającą argumentacją – tym razem w spojrzeniu głównodowodzącego zabłysły dziwne ogniki i po plecach arcymaga przeszedł zimny dreszcz. On wiedział, ten cwany sukinsyn wiedział, że Flad’Nag należy do loży Bractwa Kamienia.

– Możesz już uważać moją część planu za wykonaną – odrzekł pokornie czarownik kłaniając się przy tym aby namiestnik Tylerii nie zauważył jego pobladłej nagle twarzy. – Szczury będą po naszej stronie. I to nie tylko te kanałowe.

Przez czoło K’hana przebiegła pionowa bruzda, ale skinął potakująco głową.

– Twoi ludzie Vezir zajmą się bramami i strażą. Nie będę uczył cię jak masz to zrobić. Jak tylko uporacie się z bramą osobiście na czele całej konnicy uderzę na stolicę Mythen. To wszystko.

Gdy Flad’Nag i Miecz Poranka opuścili namiot, namiestnik znów popadł w zadumę. Wiedział, że jego najpotężniejszy mag ma wiele tajemnic, i że niezupełnie jest tym za kogo chciałby uchodzić. K’han pewien był jednak jego lojalności. Tak samo ja i Vezira. Ci dwaj byli jedynymi ludźmi, którym bez zmrużenia oka mógł powierzyć własne życie. Już tylko ci dwaj…

 

*

 

Miecz Poranka wybrał dwustu ludzi spośród swoich gwardzistów, na których czele stanął Barghut k’Sordo, Księżycowy Cień. Jego karmazynowa zbroja ożyła w bladych promieniach księżyca, które zdawały się pląsać w złowrogich, krwawych tanach na powierzchni pancerza. Księżycowy Cień wyjątkowo zamienił dwuręczny topór na półtoraręczny miecz o prostej i lekko zgiętej głowni. Przywódca Mieczowców Krzyża nie bez przyczyny wybrał właśnie Borghuta na dowódcę oddziału dywersyjnego. Księżycowy Cień zanim został Mieczowcem był skrytobójcą z gildii Milczących. Jego ponad przeciętne umiejętności sprawiły, że zaczęli się go obawiać nawet jego zwierzchnicy. Vezir is’Mither nigdy nie zapytał towarzysza o powód, dla którego opuścił on szeregi Milczących i dlaczego mu na to pozwolono. Domyślał się tylko, że ci którzy go stworzyli chcieli się pozbyć zbyt niebezpiecznego zabójcy. Po skazaniu na śmierć Krwawego Miecza zwanego też Krwiopuszem, poprzedniego przywódcę gwardzistów, Barghut mógł z powodzeniem zostać nowym dowódcą Mieczowców. Mimo to z własnej woli pokłonił się przed Vezirem. Miecz Poranka uczynił go swym zastępcą i prawą ręką. Barghut k’Sordo zatrzymał swój oddział podniesioną w górę ręką. Ciemny otwór ściekowego kanału zamajaczył przed nimi niczym paszcza olbrzymiego węża. Węża o bardzo nieświeżym oddechu. Flad’Nag podążający tuż za Barghutem wyprzedził wojownika o kilka kroków. Czarnoksiężnik odwrócił obie dłonie ku górze. Strumień magicznego ognia, który z nich wystrzelił wdarł się w trzewia kanałów niczym oddech smoka. W tunelach przebrzmiał straszliwy pisk palonych żywcem szczurów. Po chwili zapanowała głucha cisza. Mag odwrócił dłonie i ogień rozmył się w czarnej mgiełce. Barghut k’Sordo dał znać idącym dwójkami Mieczowcom aby weszli do kanału. Maziste błoto zmieszane z fekaliami, odpadkami i zwęglonymi truchłami szczurów lekko jeszcze parowało. Ich kroki przypominały plusk deszczu uderzającego o powierzchnię stawu. Flad’Nag szedł o krok za Barghutem uważnie sondując rozpościerające się przed nimi tunele. Rzeczywiście prócz tysięcy gryzoni nie było tu innych stworzeń. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie ich wielkość. Większość ze szczurów miała rozmiary tylerskich kotów, niektóre z nich dorównywały wielkością pasterskim psom. Jednak w najgłębszych czeluściach kanałów, tam gdzie schodziły się ujścia trzech tuneli tworząc sporą studnię arcymag odkrył kilkadziesiąt stworzeń wielkości górskich niedźwiedzi. Odkrył tam też ślad niezwykle silnej aury psychokinetycznej. To musiał być Król Szczurów, tajemniczy członek Bractwa Kamienia, którego nie widział nikt prócz Latarnika, nie mniej enigmatycznej persony w tym zasłużonym gronie. Koristo nigdy o nich nie wspominał, zbywał też wszelkie pytania dotyczące tej dwójki. Flad’Nag był pewien, że przywódcę loży i tę tajemniczą dwójkę łączyły jakiś zamierzchłe sekrety. Nigdy nie był jednak na tyle niedyskretny aby zapytać o to wprost. Wszczął więc swoje własne śledztwo o tyle niefortunne co ubogie w rezultatach. O Latarniku zdołał dowiedzieć się tylko tyle, że jest on bardzo starą nieumarłą istotą, która za życia musiała być jakimś potężnym magiem. Jednak Król Szczurów wciąż pozostawał dla niego niezgłębioną tajemnicą.

– Dalej pójdę sam – zadecydował Wielki Mag Tylerii i szybkim krokiem ruszył ku węzłowi zbiegających się tuneli. – Jeżeli nie wrócę przed świtem zawrócisz i przekażesz K’hanowi, że tędy do miasta nie wejdzie. Może też od razu obsadzić wakat Wielkiego Maga.

Księżycowy Cień poważnie skinął głową i dał swoim ludziom znać aby czekali w pogotowiu. Sam dobył miecza i wbił beznamiętne spojrzenie złotych oczu w niknącą w ciemnościach postać maga.

 

***

 

Rycerz Uve von Rost leżał w wysokiej trawie szczelnie przykryty szarym płaszczem. Gdy po raz pierwszy ujrzał rozciągający się przed nim obóz tylereyjskiej armii przytłoczył go on swym ogromem. Musiało tu być bez liku z pięć dziesiątek centurii. Albo i więcej. Samych koni w ogromnej zagrodzie było co najmniej z dwa razy po dziesięć tysięcy. Uve miał niewielką stanicę, na granicy z Tylerią. Kiedy rozpoczęła się wojenna ruchawka zdołał umknąć wraz ze swoim giermkiem do Willsburga by donieść namiestnikowi Geronowi o ruchach wrogich wojsk. Teraz Uve von Rost dowodził kilkunastoosobowym oddziałem zwiadowców, którzy bezustannie krążyli wokół tyleryjskich armii. Słońce zaczynało już przybierać barwę dojrzałej brzoskwini a jego ciemniejszy okrąg dotykał wierzchołków drzew na odległym horyzoncie. Zwiadowca stwierdził, iż zobaczył już wystarczająco dużo. Dzisiaj zaborcy nie uderzą na stolicę. Byli za daleko, prawie cztery mile od miasta a jakby liczyć starą miarą to będzie z dwadzieścia stai. Rycerz zaczął powoli odczołgiwać się ku oddalonym o kilkadziesiąt jardów wierzchowcom, których pilnował giermek Socha. Gdy znalazł się pod osłoną olszynowego gaiku z ciężkim sapnięciem wstał na nogi. Szybko otrzepał płaszcz z liści, trawy i mchu, po czym ruszył ku widocznym już wierzchowcom. Rycerz nigdzie nie dostrzegł giermka. Przez chwilę przejął go lodowaty chłód. Zwierzęta jednak pasły się spokojne. Gdyby to była zasadzka to bojowy rumak wyczułby zagrożenie. Ten huncwot Socha pewnie zaszył się w oczeretach za potrzebą. Już ja mu dam do słuchu – przemknęło rycerzowi przez myśl gdy tylko znalazł się przy swoim koniu. – Jak tylko dorwę tego leniwca… Rycerz Uve von Rost nie zdążył jednak zakończyć swych przemyśleń. Czarna brzechwa uderzyła z taką mocą w sam środek czoła, że grot wyszedł kilka cali z rozłupanej potylicy. Dowódca zwiadowców padł martwy w wysoką trawę. Leniwiec Socha bynajmniej nie poszedł za potrzebą. Jego zewłok leżał w oczeretach z taką samą strzałą tkwiącą w piersi. Zerhits v’Kirh, Ostrze Zmierzchu, jeden z trzech dowódców Vezira wychynął niczym cień zza bukowego pnia. Ten był szesnasty. Żaden ze zwiadowców nie powróci dziś do Willsburga. Zerthis nałożył kolejną strzałę na cięciwę łuku. Żałował koni, ale zaklęcia otumaniające zmysły przestawało już działać. Bojowe rumaki mogły się spłoszyć i umknąć do miasta. Jęknęła spuszczana cięciwa.

 

***

 

– Pośpieszaj Vezir – hrabina Kossel siedziała na pięknej karej klaczy niecierpliwie patrząc z góry na dowódcę Mieczowców. – Wszyscy konni muszą wyruszyć do Willsburga przed zmierzchem. Od tego zależy powodzenie ataku. Nie muszę ci chyba przypominać o tym, że jak się spóźnimy to Flad’Nag i ten twój Księżycowy Cień niechybnie zginą.

– Nie musisz – odparł chłodno Vezir nawet na nią nie spojrzawszy. Dowódca gwardzistów z wyraźnym zadowoleniem przyglądał się krzątaninie w obozowisku. Ciężka kawaleria była już w całości postawiona na nogi. Lekkie podjazdy wyjeżdżały z obozowiska. Mieczowcy Krzyża i kilkadziesiąt Szarych Płaszczy hrabiny oddalili się już o dobre pół mili od obozowiska, ale Vezir chciał jeszcze raz rzucić okiem na przygotowania, nad którymi czuwał Pokhrull ill’Sith, Smoczy Tancerz. Piechota także szykowała się do rychłego wymarszu. O świcie pod bramami Willsburga stanął tylko konne oddziały. Wcześniej musieli pozbyć się zwiadowców bezustannie krążących wokół nich jak wściekłe psy. Nikt w obleganym mieście nie mógł dowiedzieć się o pośpiesznych przygotowaniach. Konne oddziały tyleryjskich wojsk musiały przebyć pod osłoną nocy prawie cztery mile. Odległość była znaczna, ale K’han był pewien, że jego żołnierze tego dokonają. I nie mylił się. Vezir jeszcze raz spojrzał w stronę swego króla. K’han siedział już w siodle. Włosy jak i połę płaszcza namiestnika rozwiewał wieczorny wiatr. Widok był niezwykle epicki. Ale było też coś w naczelnym wodzu co budziło trwogę i lęk. Niezłomność i silna wola tego człowieka sprawiały, iż każdy z jego żołnierzy ochoczo szedł do walki za swego wodza. Mieczowcy otaczali K’hana kilkoma zwartymi pierścieniami. Najlepszym kompanem K’hana od zawsze była samotność. Vezir doskonale o tym wiedział dlatego wydał gwardzistom polecenia aby trzymali się w odpowiedniej odległości od władcy. Im bliżej było do stolicy Mythen tym częściej K’han popadał w zadumę i nostalgię. Niezbyt było to do niego podobne, ale Vezir nie ośmielił się zadawać jakichkolwiek pytań. Wystarczyło mu świadomość, że wódz doskonale prowadzi kampanię. Teraz był już pewien, że zdobędą Willsburg z zaskoczenia. Podstęp musiał się powieść. Dwustu gwardzistów otworzy bramy miasta tuż o świcie. O świcie też stanął pod murami niczego niespodziewającej się twierdzy wszystkie konne oddziały z czterech wielkich armii. Prawie czterdzieści tysięcy doświadczonych żołnierzy. Willsburg musi paść. Vezir odwrócił wzrok od obozu i płynnym ruchem wskoczył na wierzchowca tak jakby pełna zbroja płytowa nic nie ważyła.

– Jutro o świcie hrabino będziesz mogła udowodnić swą wartości w prawdziwym boju – powiedział do przywódczyni Szarych Płaszczy spinając konia ostrogami. – Mam nadzieję, że władasz mieczem równie biegle co językiem.

– O świcie się o tym przekonasz, krzyżaku – odparła hrabina jadowitym głosem z furią uderzając wierzchowca nahajką.

 

***

 

– Mówię ci Valkir, że dobrześmy zrobili pryskając z tego cholernego Szambowiska – gorączkował się szczupły zakapior o żabiej twarzy z namaszczaniem rozkładając ciężką kuszę. – Dalibyśmy głowę. To nie żaden afront jest cenić życie nade wszystko. Nawet ta, no Pani Poranka, Vis’coś tam rzecze, iż miłować bliźniego należy i życia jego strzec nade wszystko. No tośmy strzegli tego życia. Tak pewnie zasieklibyśmy kilku z tych biednych tyleryjczyków, ale to sama bogini nas natchnęła. No jak jej tam Vis’…

– Vis’Mevir.

– O dzięki Domina, tako właśnie się ona zwie. I tak oto ta Vis’coś tam postawiła na swoim dając nam znać byśmy brali dupę w troki i ratowali życie bliźnich naszą własną ucieczką.

– Nieźle to sobie wykoncypowałeś, Krzak – do rozmowy wtrącił się młody choć znacznie już naznaczony bliznami krasnolud, który z lubością na twarzy przeglądał się w wypolerowanym do połysku toporze. – Spierdolić przed wrogiem to i owszem czasem jest politycznie, ale żeby zatłuc tego biednego kupca co to nas opłacił, to już jest cholerne łajdactwo. Dobrze, że biedak miał przy sobie dość pękaty trzosik bo inaczej moja wrodzona szlachetność nie pozwoliłaby mi dopuścić do tak parszywej zbrodni. A wracając do tego trzosika – tu krasnolud dość wymownie spojrzał na siedzącego na uboczu mężczyznę z paskudną szramą na twarzy. – Wnoszę Valkir, żeś go gdzie po drodze nie zapodział, hę?

Najmici siedzieli wokół rozpalonego naprędce ogniska na polance oddalonej zaledwie o dwie staje od Willsburga. Zmierzchało już, ale nad stolicą Mythen unosiła się piękna i niezwykle malownicza łuna rozświetlająca okolicę niczym ogromna pochodnia. Najemników było sześcioro a ich potargane, osmolone i okrwawione ubrania wskazywały na to, iż dzionek upłynął im dość interesująco.

– Czyżbyś wątpił w moją uczciwość? Jak przyjdzie pora, Zan, zobaczysz swoją dolę – głos najemnika nazwanego Valkirem był równie paskudny co jego facjata. – Mamy teraz ważniejsze problemy na głowie. Musiałaś, kurwa jego mać, Niszka dźgać tego chędożonego w dupę klechę?! Teraz ci parszywi Mieczowcy za parszywy honor sobie wezmą aby nas dorwać i wysłać na parszywy stryczek.

– To nie był żaden klecha jeno wielki mag tyleryjskiej armii a zwie się Flad’Nag. Co się tak gapicie durne mordy? Znam go z lepszych czasów, w których nie musiałam łajdaczyć się z taką bandą jak chociażby wy – odparła wyniośle piękna elfka o krótko ściętych jasnych włosach. Spojrzenie dziewczyny dziwnie kontrastowało z bijącą od niej aurą niesamowitej urody. Było zimne i ostre niczym sztylety, którymi się od niechcenia bawiła. – Poza tym nazwał mnie dziwką co zresztą poniekąd prawdą jest, ale żaden cholerny mag nie będzie mi tego w twarz imputował. Musiałam bronić swej kobiecej czci bo wy jakoś się do tego nie kwapiliście.

– Trudno jest się do czegokolwiek kwapić dyndając głową w dół jakieś sześć stóp nad ziemią – warknął krasnolud kończąc oględziny twarzy. Przybyło dziś na niej kilka zadrapań, ale pleciona w warkoczyki broda świetnie je kamuflowała. Duma Zana nie ucierpiała prawie wcale. No, może prócz kilku osmolonych kępek. – Mogłaś chociaż poczekać aż nas ten wioskowy kuglarz sam opuści bo zdaje się, że miał wielką ochotę ku temu kiedy mu przyłożyłaś szpile do krocza. Ale ty oczywiście nie, uparte babsko, musiałaś wszystko zrobić po swojemu.

– I co z tym zrobisz kurduplu? – syknęła Niszka rzucając mu prowokacyjne spojrzenie. – Miałam czekać aż porazi go blask twojego topora? Zdążyłam w ostatniej chwili bo szykował się do rzucenia zaklęcia pirokinezy. A czy ty wiesz zakuta pało co to jest zaklęcie pirokinezy? Ano wiedz, że smażyłbyś się powolutku jak ten udziec nad ogniem dopóty skóra nie zaczęłaby skwierczeć a swąd palonego mięsa mieszałby się z wonią twoich własnych wymiocin i gówna także.

– Cisza – przerwał spór zimnym głosem, choć niezbyt głośno Valkir. Ale Valkir zwany przez niektórych wtajemniczonych Krwiopuszem nie musiał podnosić głosu aby zwrócić na siebie uwagę. – Zawrzyjcie jadaczki bo zaraz wam jęzory powyrywam. Niszka dobrze uczyniła choć niezbyt subtelnie, ale uratowała wasze bezwartościowe dupska. I o tym już wystarczy. Musimy zdecydować gdzie ruszamy dalej. Mówcie.

– Wojska Tylerii – pierwszy raz w debacie wziął udział potężnych rozmiarów, starszy już mężczyzna. Ogolona do gołej skóry głowa i wytatuowany na niej orzeł trzymający w szponach klucz świadczyły o tym, że był on niegdyś kapłanem zakonu Ardvent Gathar. – Po zdobyciu stolicy ruszą dalej na zachód. Pozostawią co prawda w miastach swoje garnizony, ale większość wojsk pośpieszy rozstrzygnąć sprawę Koalicjantów. Suponuję, iż najrozsądniej byłoby pozostać w Mythen i odwiedzić kilku co zamożniejszych kupców, tudzież właścicieli ziemskich. Południe będzie doskonałym wprost kierunkiem. Pełno tam winnic a i zarzewie wojny ominęło je bokiem. Ludzie się boją, ale przecie żyć muszą. Łatwe to będą łupy. Poza tym K’han na pewno wyśle swoich kolektorów aby ściągali podatki na wojsko idące. Możemy się razik czy dwa zasadzić i przejąć tę chłopów krwawicę. Ot co ja o tym myślę.

– No co ty, Mentor – parsknął z obłudnym uśmiechem Krzak a jego żabia twarz jeszcze bardziej się wykrzywiła. – Okradać złodziei byś zamierzał? Toż to co najmniej jest skurwysyństwo bezecne. Ale niech mnie piorun razi jeśli to nie jest przednia ta, no konpluzja.

– Konkluzja – ponownie poprawiła go smukła kobieta w powłóczystej szacie koloru gaju oliwnego.

– Dzięki, Domina – Krzak właśnie skończył rozkładać kuszę i zabrał się do czyszczenie każdego z jej elementów. Na pierwszy ogień poszła usmarowana błockiem kolba. – A więc kopluzja jest znamienita i ja jestem za. My, dobrzy złodzieje będziem okradać inszych złodziei, tych złych.

– Rzeczywiście Mentor jak zawsze mówi do rzeczy i całkiem rozsądnie – poparła byłego kapłana Niszka niezbyt dystyngowanie spluwając do ogniska. – A przy tym zapowiada się dość ekscytująca przygoda. Będziemy okradać bogatych i oddawać biednym. Jak w bajce.

– Co ty bredzisz, Niszka – Zan pokiwał z politowaniem głową. – Jakim biednym do cholery? Kto to widział, żeby ciężko zarobione pieniądze komuś oddawać z własnej woli. Weź no ty się elfka opanuj bo cię Rombajłą – tu krasnolud czule poklepał leżący u jego boku topór. – Zdzielę przez łeb. Może wtedy klepki ci wrócą na miejsce.

– E tam, kutasa jej brakuje toć plecie pierdoły. Jak chcesz Niszka to ja ci służę swoim w każdej chwili – zaoferował się życzliwie Krzak z obleśnym uśmiechem.

– Wy durne pały, to była metafora – warknęła Niszka celując w towarzyszy ostrzami sztyletów. – Biednym czyli nam. Dlaczego ja muszę przebywać w towarzystwie takich ograniczonych profanów i półgłówków? Czy wy zawsze myślicie nie tą głową co potrzeba? Czy tylko mam takiego pecha, że trafiłam akurat na wyróżniające się z ogółu samcze elementy?

– Ty, niunia – Krzak z mocą zmarszczył czoło przez co jego żabia twarz zaczynała coraz bardziej przypominać… żabią twarz. – Ty mnie tu nie wyzywaj od jakiś porfanów. A co do chędzożenia to co w tym złego? Człek się po tym uspokaja, serce się raduje a i świat robi się jakiś taki…

– Zamknijcie się! – tym razem Valkir wstał i wbił nieprzyjemne spojrzenie w Krzaka, który natychmiast wrócił ze świeżym zapałem do czyszczeni kuszy. – Plan Mentora uważam za dobry i jednogłośnie go zatwierdzam. Jak ktoś ma z tym problem to niech lepiej zachowa to dla siebie. O świcie ruszamy na południe.

– Dobrze, że żyjemy w wolnym kraju – mruknęła pod nosem Domina posyłając Valkirowi znużony uśmiech. – Ty tu rządzisz, Krwiopusz.

– A więc postanowione – Mentor poprawił nieźle już nadwyrężone przez czas sprzączki łuskowej zbroi. – O świcie.

 

***

 

Takie oto spisane zostały słowa na stronicach księgi Historii Nowożytnej choć także i zamierzchłej pióra Alfonsa Mądrego zwanego takoż przez niektórych złośliwców, Krnąbrnym.

 

I tak oto padł Willsburg, potęga wśród potęg niezmierzonych, klejnot w koronie państw koalicji, ostoja wolności wyznań, słowa a nawet ras. A oto i prawdziwa historyja jego tragicznego upadku. Gdy zmierzchem bladym straż się zmieniała ruchawka się uczyniła pod Bramą Wisielca oficjalnie zwaną Bramą Ostrą. Jakowyś napastnicy uderzyli na dzielnych żołnierzy mytheńskich, którzy mimo mężnej obrony ulegli sile wroga znacznej. Brama padła a wraz z nią i można by rzec stolica. Napastników pozostało niewielu na straży aby bronić zdobycznego przyczółka. A wśród nich był czarnoksiężnik straszliwy, zapewne sługa samego Balaiaretha. Pozostali runęli na dwie następne bramy osadzone w dwóch następnych murach obronnych. Zatenczas wielkie larum się w mieście podniosło i niezliczona ciżba obrońców jęła Bramę Ostrą odbijać. A mimo, iż przewagi ich były liczne to straszliwy sługa ciemności, czarownik potępiony rozpętał burzę ognistą i wezwał straszliwe istoty, demony ogromne, niewrażliwe na miecze dzielnych obrońców. A pozostali z tych napadaczy i szubrawców zdołali zdobyć i dwie kolejne bramy. I tak oto brama tudzież bramy do miasta otworem stanęły. I wtedy to dzielni obrońcy wylegli na mury a to co ujrzeli nie było niestety iluzją straszliwą i ucapiło ich mężne serca w żelazne kleszcze strachu, którego wcześniej nie znali. Bo oto niezmierzone morze tyleryjskiej jazdy przez bramę zwaną też Bramą Wisielca wlewać się jęło poza mury. A tego co się rozpętało na zatenczas nie sposób opisać piórem nijak obrazem ukazać. Od świtu do zmierzchu, od zmierzchu do świtu śmierć tańczyła w Willsburgu zapanbrat z ogniem. Niewinna gawiedź oszczędzon została choć wiele z dziewek musiało świadczyć podbojcom usługi wszelakie. A i co kraśniejsi chłopcy takoż zostali pohańbieni. A największą tajemnicą jest zniknięcie wszystkich zakonników z Ardvent Gathar. Musiał to być jakowyś straszliwy i potężny w swej nieprawej mocy czar, jaki rzucili czarni magowie z Tylerii. Zakon zniknął a wraz z nim i nadzieja pokonanych. A drugą tajemnicą nieprzejrzaną było to jak się dostali do wnętrza miasta kaci naszej wolności. Ano zapewne te same czary co i do zniknięcia zakonu użyte tutaj zostały. Choć pono ktoś widział jak na skrzydłach straszliwego smoka zostali oni do miasta wwiezieni. Powiadam wam nadchodzą czasy zła i mroku a cienie będą spowijać światło i prawość. Ludzie nie najdą już spokoju ani dla duszy ani dla ciała. Willsburg padł pod mieczem tyleryjskiego kata, K’hanem zwanym, ale prawi i waleczni woje bez skazy i zmazy z honorem i z dumą w sercach swoich nie ugną nigdy karku przed tym bluźnierczym pomiotem. Jeszcze wolność nie zginęła póki my żyjemy… Do broni bracia…

Dalsze zapiski niestety nieczytelne były bo krwią przesiąkły pono samego autora światłego, który nie zdążył ukończyć wiekopomnego dzieła przez co historyczna spuścizna onego zubożała. Co i może dla potomności okazało się dobrodziejstwem nieocenionym…

 

***

 

– Jak to się mogło stać! – ryknął rozwścieczony K’han zsiadając z wierzchowca. Kolczugę miał pogiętą i brudną od krwi. Był wściekły. Obserwował atak z oddalonego o jedną staję wzgórza, kiedy nie wiadomo skąd runęła na nich pancerna rota z naszywkami mytheńskiego szwadronu Gryfa. Była to najgroźniejsza konnica jaką dysponowało Mythen. Na szczęście napastników nie było więcej niż setka i tyleryjscy gwardziści dość szybko roznieśli ich na mieczach. Mimo to zginęło ponad sześćdziesięciu żołnierzy z przybocznej gwardii namiestnika. K’han solennie sobie przyrzekł, że porozmawia z hrabiną Kossel o przeprowadzonym przez nią wcześniej rekonesansie okolicy. K’han nie mógł wiedzieć, że na czele pancernego hufca, z którym się starł stał kapitan Gartend. Legendarny dowódca mytheńskich dragonów zbiegł z Willsburga po śmierci Elharda aby uniknąć cichej śmierci z rąk skrytobójców nasłanych przez nowego namiestnika. Gartend wraz ze swoją rotą zaszył się w lasach otaczających stolicę. Jego zwiadowca przypadkiem natrafił na obserwującego bitwę wysokiego rangą wrogiego oficera, w którym rozpoznał K’hana. Gartend runął na tyleryjskiego wodza z nadzieją, że zdoła go zabić a wtedy impet inwazji mógłby stracić na sile dając sprzymierzeńcom więcej czasu na odsiecz. Niestety mytheński kapitan nie docenił umiejętności i poświęcenia broniących K’hana Mieczowców. Zginęli wszyscy pancerniacy, jednak prawie każdy z mytheńczyków pociągnął za sobą gwardzistę. Sam K’han starł się z kilkoma przeciwnikami. To właśnie Gartend zrzucił go z konia uderzeniem dwuręcznego miecza. Tylko dzięki poświęceniu wiernych gwardzistów K’han wyniósł z utarczki życie. – Gdzie oni się podziali?! Jak może zniknąć dwadzieścia tysięcy ludzi? Wytłumaczcie mi to do ciężkiej cholery. I gdzie jest Flad’Nag?!

Pytanie skierowane było do stojącego przy naczelnym wodzu Vezira is’Mithera, który w obronnym geście pokręcił głową.

– Wielki mag został raniony przez skrytobójcę, ale jest pod nadzorem uzdrowicieli, namiestniku.

– Mów jak było – K’han powiódł rozognionym spojrzeniem po krużgankach klasztornego donżonu.

– Tuż przed świtem tak jak ustaliliśmy, Flad’Nag wystrzelił w niebo czerwony słup ognia. Natychmiast wydałem rozkaz do ataku. Kiedy dotarliśmy do bramy Mieczowcy właśnie ją odbili. Mimo przeważających sił wroga zdołali podnieść kratę i opuścili zwodzony most. Uderzyliśmy natychmiast i zepchnęliśmy obrońców na przedmieścia. Do południa walczyliśmy o każdy kamień. Prawie wszyscy z Mieczowców biorących udział w sabocie zginęli bohaterską śmiercią. Mytheńczycy walczyli z ogromną determinacją. Nie braliśmy jeńców. Konnica w wąskich zaułkach nie miała żadnych szans z piechotą i łucznikami, którzy obsadzili budynki po obu stronach ulicy. Po zdobyciu Placu Wolności musiałem przegrupować ludzi. Większość sformowałem w piesze oddziały. Dzięki magom zniszczyliśmy cztery największe barykady. Zablokowaliśmy też węższe z uliczek. Straciłem w tych starciach prawie pięć tysięcy żołnierzy a drugie tyle nie było zdolnych do walki. Ruszyliśmy dwoma równoległymi alejami prowadzącymi prosto ku pałacowym bramom. Gdy przebiliśmy się do górnego miasta wiadome już było, że zakonnicy zasadzili się w samym klasztorze. Nigdzie nie napotkaliśmy rycerzy Pieczęci. Szybko przegrupowaliśmy siły i dziesięć tysięcy pod moim dowództwem ruszyło na Kamienną Twierdzę, siedzibę zakonu Ardvent Gathar. Walki były krwawe, ale obrońcy popadli w popłoch. Stanęliśmy przed Twierdzą tuż po zmroku. Rozstawiłem magów i kazałem im zniszczyć mury a wtedy nad klasztorem i samą warownią rozbłysła niebieska łuna. Ogromna magiczna kopuła wyrosła z serca twierdzy obejmując cały donżon. A gdy pochłonęła mury pękła bez huku, tylko powietrze zadrżało i zrobiło się strasznie duszno. Wszyscy nasi czarodzieje legli bez czucia, kilku z nich nie odzyskało już nigdy przytomności. Musiałem rozbić bramę w sposób konwencjonalny. Nikt nas jednak nie próbował zatrzymywać. Dostaliśmy się aż do klasztornego dziedzińca nie napotkawszy oporu. Nigdzie nie było żywego ducha. Rozesłałem gwardzistów aby przeszukali twierdzę, klasztor a nawet katakumby. Nic. Obawiam się wodzu, że zakon Ardvent Gathar zniknął. Po prostu przestał istnieć…

– To pewnie ten rytuał, o którym mówił Flad’Nag – K’han nagle doznał olśnienia. – Oni musieli to planować od początku. Jak Geron mógł pozostawić miasto na pastwę wrogich wojsk… To niepojęte jak zakon mógł upaść tak nisko. Ardven, gdyby żył spaliłby się ze wstydu a teraz pewnie przewraca się w grobie. Musimy dowiedzieć się gdzie są teraz zakonnicy. Odnajdziesz Flad’Naga i przekażesz mu aby ustalił gdzie przepadł zakon Pieczęci. To jest teraz najważniejsze.

– Będzie jak rozkażesz wodzu. Siła i honor – powiedział Vezir i uderzył pięścią w napierśnik.

– Siła i honor – K’han oddał salut i z wściekłością odwrócił twarz ku opustoszałej siedzibie zakonu.

Naczelny wódz wojsk tyleryjskich wciąż nie mógł i nie chciał uwierzyć w to do czego posunął się Geron. Jak oni mogli uczynić coś takiego? Jak mogli tak splamić honor zakonu? K’han miał bardzo złe przeczucia. Łuna nad Willsburgiem zaczynała już przygasać a w chłodnym powietrzu rozniósł się cierpki odór śmierci. Jednak w sercu K’hana miast upojenia zwycięstwem zrodził się zimny niepokój…

 

***

 

Przyczajony Niedźwiedź wpatrywał się w czerwoną kulę słońca powoli wznoszącą się ponad zieloną taflą jeziora Snów. Odkąd pochował syna stał się jeszcze bardziej milczący i zamknięty w sobie. Grot Śmierci, pogromca jednego z Karthogr stał nieopodal oparty o pień drzewa. On także błądził myślami daleko na północy. Ich plemię strawił gniew Balaiaretha, nie mieli już po co wracać na Wyżynę Hagaroth. Pozostała tylko dalsza peregrynacja na południe ku Dolinie Zgromadzeń.

– Niech Lavoun Makhar wyruszy na polowanie – przerwał ciszę Ptak o Wielu Twarzach. – Potrzebujemy świeżego mięsa aby wzmocnić ciała przed dalszą wędrówką.

Młody myśliwy bez słowa chwycił łuk i zniknął w kniei. Szaman bezszelestnie zbliżył się do Przyczajonego Niedźwiedzia.

– Twój ból jest także i moim przyjacielu. Orli Pazur był dla mnie jak syn, którego nigdy nie miałem. Jego wędrówka dopiero się rozpoczęła…

– On nie żyje – przerwał mu ostro wódz wojenny. – Taka była wola Trójcy. Moją powinnością jest pomścić jego śmierć.

– Nie możesz teraz ulec słabości zemsty – Ptak o Wielu Twarzach położył towarzyszowi dłoń na ramieniu. – Musimy wypełnić naszą posługę. Jeszcze nadejdzie czas pomsty.

– Jestem wojownikiem, całe życie nim byłem – ból w głosie Przyczajonego Niedźwiedzia jeszcze bardziej przytłoczył szamana. – Potrafię tylko walczyć. Nie potrafię wybaczać.

– W czasie wojny ojcowie często chowają swych synów i nie nam jest dane o tym decydować. Orli Pazur zginął bohaterską śmiercią tak jak na wojownika przystało. Oddał życie za swego brata. Największą dumą wojownika jest pogarda dla śmierci. Twój syn nie tylko wzgardził śmiercią, on pokazał nam, że nawet wola bogów nie jest ostateczna.

Przyczajony Niedźwiedź z uwagą spojrzał na Ptaka o Wielu Twarzach.

– Wiesz dlaczego Karthoghry wciąż krążą po naszym świecie?

Wódz wojenny w milczeniu zaprzeczył ruchem głowy.

– Każdy kto zabije Bestię Cienia staje się… Karthoghrem. To jest właśnie największe przekleństwo Balaiaretha. Jego najzacieklejsi wrogowie stają się jego najwierniejszymi sługami. Jednak Grot Śmierci wciąż jest człowiekiem, klątwa Krwawego Boga jeszcze go nie dosięgła. Ktoś walczy z Balaiarethem, jest on także i naszym sojusznikiem. Myślę, że to sam Exomonniqus obdarzył Lavoun Makhara swoją łaską. Ten chłopak nie przypadkowo zabił bestię. Orli Pazur ratując jego życie wypełnił wolę bogów. Twój syn został wybrany przez Trójcę. Grot Śmierci stał się naczyniem, w które jeden z bogów przelał cząstkę swej mocy. Nie wiemy jednak, który z nich go wybrał i w jakim celu. Musimy strzec Lavoun Makhara, być może nawet przed nim samym. Miej na niego baczenie przyjacielu i gdyby to okazało się konieczne zabij go zanim uczyni to ukryta w jego sercu bestia.

Przez długą chwilę panowało głuche milczenie.

– Twoje słowa szamanie nie do końca są dla mnie jasne jednak będę posłuszny woli duchów przemawiających przez twoje usta. Jeżeli uznam, że Grot Śmierci uległ złej woli mój topór napije się jego krwi.

– To jedyne co możemy teraz dla niego uczynić – Ptak o Wielu Twarzach powiódł spojrzeniem po Wodnej Równinie. – Gdy pokonamy leżące w dole jeziora w końcu staniemy u celu naszej wędrówki. Królowa Wygnanych wysłucha naszych słów i wypełnią się słowa wyroczni albo zginiemy przekazując wolę bogów. Już niedługo znów będziemy z naszymi bliskimi przyjacielu. Już niedługo…

Przyczajony Niedźwiedź jeszcze raz spojrzał w czerwoną kulę Słońca rozlewającą swój blask na tafli jeziora Snów.

– Idę do ciebie synu. Krwawym szlakiem naszych przodków – w głosie wodza wojennego plemienia Ludzi-Łosi przebrzmiała groza zrodzona z najgłębszego cierpienia. – Gdy tylko Królowa Wygnanych nas wysłucha uczczę twą pamięć krwią naszych wrogów. Postanowiłem! – zakończył Przyczajony Niedźwiedź i wzniósł wojenny okrzyk swego plemienia. Odpowiedział mu tylko daleki skowyt samotnego wilka.

 

 

 

Leave a Reply