Księga I : Wieża Mgieł (Rozdział VIII: Zdrada)

Michał „Shergar” Tronina                                                                                Rozpoczęto pisanie w roku 1999.

 

Almanach Zapomnianych czyli przypowieść o zmierzchu magii.

Księga I : Wieża Mgieł.

Wszystkim elfom i krasnoludom żyjącym wśród nas.


Rozdział VIII: Zdrada.

 

Karl von Midenchoffen popadł w zadumę. Odkąd opuścili Jőhl zdarzało mu się to nader często. Był teraz Wielkim Mistrzem zakonu Pieczęci. A przynajmniej wierzyli w to wszyscy prócz niego samego. Nawet Alorik, Pierwszy Miecz zakonu wybrał jego a nie Gerona. Choć elf miał jeszcze jeden powód i Karl nie łudził się nawet przez chwilę, który z nich przeważył szalę. Młody rycerz bał się zawieść oczekiwań i zaufania, które w nim pokładali. Już raz kogoś zawiódł i ciężko mu było żyć ze świadomością, iż mogłoby się to powtórzyć. Zawiódł Zygfryda, swego mistrza. Dał parol, iż zaopiekuje się młodym księciem. Najpierw zginął Zygfryd, później zaginął Elian. Karl czuł, że ciąży nad nim fatum, klątwa krwi prześladująca jego rodzinę. Nagle jadący w kordegardzie Ludwik dał znak do zatrzymania orszaku. Karl podniósł wzrok a to co ujrzał sprawiło, że serce zamarło mu w piersi. Na trakcie, na ciemnym niczym noc koniu siedział czarny rycerz okryty płaszczem, pod którym uwidaczniały się owale zbroi. Głowę zakrywał mu kaptur, ale Karl znał tę sylwetkę, tę władczą pozę. Spiął konia ostrogami i chciał pocwałować w stronę przybysza gdy Alorik złapał za uzdę jego wierzchowca i osadził na miejscu.

– Wybacz, Lordzie – głos Pierwszego Miecza był jak zawsze beznamiętny i pozbawiony jakichkolwiek uczuć. – Ale to co widzą twe oczy nie jest prawdą, którą zobaczyć powinny.

– Puść mnie – warknął poirytowany Karl bezskutecznie wyrywając się Alorikowi. – Ja znam tego człowieka. To…

– Zło, które próbuje cię omamić, Wielki Mistrzu – przerwał mu stanowczo Alorik. – On czeka tutaj właśnie na ciebie. Chce zasiać ziarno zwątpienia w twym sercu. Nie pozwól mu na to.

Dziwny ton w prośbie elfa sprawił, że Karl przyjrzał się uważniej czarnemu rycerzowi. Może rzeczywiście mylił się, może to była kolejna pułapka Gerona. Jednak serce podpowiadało mu coś innego. Karl dumnie uniósł głowę i spojrzał z góry na Alorika.

– Winieneś okazać posłuszeństwo Mistrzowi Zakonu. Odstąp, taka jest ma wola.

– Moim obowiązkiem jest strzec twego życia – Alorik spojrzał znacząco na pierścień Karla. – Jestem strażnikiem Pieczęci, która znajduje się teraz w twoim posiadaniu Wielki Mistrzu. Wybacz, ale nie mogę wypełnić tego rozkazu. Jako Pierwszy Miecz zakonu muszę dbać o bezpieczeństwo Wielkiego Mistrza. Przede wszystkim o nie. Pierwszy wyjadę na spotkanie twojego przeznaczenia.

– Alorik ma rację, Karl – wtrącił Ludwik nie odrywając spojrzenia od zastępującego im drogę nieznajomego. – To znaczy, Lordzie. Przepuścić Alorika i strzec Wielkiego Mistrza – zakonnicy natychmiast otoczyli Karla ciasnym kordonem, szczęknęły wydobyte miecze.

– A więc taki ze mnie Wielki Mistrz – warknął rozwścieczony Karl. – Moje polecenia są jak słowa rzucane na wiatr. Jestem tylko cholernym pośrednikiem z pierścieniem. Czy insygnia władzy zakonnej nic już nie znaczą?

– Jesteś Wielkim Mistrzem – zapewnił ze stanowczością Ludwik odwracając się do Karla i składając mu pokłon. – A naszą powinnością jest strzec Wielkiego Mistrza. Czasami nawet przed nim samym.

– Niech cię szlak trafi! – burknął Karl, ale dał za wygraną i z rezygnacją oklapł w siodle.

– Chłopaki mają rację – wyjątkowo zgodził się z Ludwikiem Chamber trzymając topór w dłoniach. – Ten jeździec nie jest tym za kogo chciałby uchodzić. Wyczuwam w nim jakiś osobliwy chłód. Sam nie wiem… Ale wystarczy spojrzeć na topór – rzeczywiście glify na broni krasnoluda żarzyły się niebieskim blaskiem. – Jeszcze nigdy runy nie reagowały tak gwałtownie. Coś mi tu śmierdzi i bynajmniej nie są to onuce kłusownika.

– Mam tego skurczybyka jak na dłoni – wtrącił z pewnością w głosie Barton mierząc do czarnego rycerza. – Niech tylko mrugnie powieką to wrażę mu strzałę w oko.

Karl nie powiedział nic. Znów spojrzał na czarnego rycerza, do którego powoli zbliżał się Alorik. Nagle po plecach przeszedł mu zimny dreszcz a to co wydarzyło się później sprawiło, że krew w żyłach Mistrza zakonu Ardvent Gathar zamarzła. Alorik błyskawicznie dobył miecza i uderzył z wypadu czarnego rycerza. Karl nigdy nie widział aby ktoś tak szybko złożył się do dolnego sztychu. Jednak w dłoni rycerza nie wiadomo skąd pojawiło się czarne ostrze półtoraręcznego miecza. Gdy obydwa miecze uderzyły o siebie klinga Alorika rozprysła się niczym sopel lodu. Miecz czarnego rycerza prawie rozpłatał elfa wpół. Jęknęła wypuszczona z cięciwy strzała, którą napastnik odbił prawie niewidocznym ruchem ostrza. Ludwik i sześciu zakonników ruszyli na Czarnego Rycerza. Karl naliczył tylko trzy uderzenia serca. Tyle czasu potrzebował Czarny Rycerz aby zabić siedmiu zakonnych rycerzy całe życie szkolonych do walki. Ludwik zginął jako ostatni, przebity czarnym ostrzem. Tylko on zdołał choć raz sparować uderzenie czarnej klingi. Napastnik wciąż stał w bezruchu, w tym samym miejscu tylko z zakrzywionego ostrza kapała na kamienisty trakt czerwona posoka. Wierzchowce martwych zakonników pognały gościńcem z głośnym rżeniem. Chamber siarczyście zaklął i zeskoczył z wozu.

– To mi zalatuje magią i to tą czarną – warknął przeciskając się przez kordon pozostałych rycerzy. – A magia do kurwy nędzy jest zakazana!

– Stój – mimo, iż słowa ledwo przeszły Karlowi przez gardło Łowca Czarownic posłusznie zatrzymał się w miejscu. – On chce tylko mnie. Pojadę sam. Wy tutaj zostaniecie. Taki jest rozkaz Wielkiego Mistrza. Jeżeli zginę dopilnujecie – tu Karl zwrócił się do rycerzy. – Aby żaden z tej trójki nie zaatakował Czarnego Rycerza.

– Będzie jak rozkażesz, Lordzie – odparł posłusznie jeden z zakonników. Pozostali karnie skinęli głowami.

– Działasz w gniewie – wtrącił Nidaniz. – Nie rób tego Karl.

– To cholerna głupota – warknął krasnolud, ale znów wdrapał się na kozioł. – Zginiesz chłopcze.

– Rób co chcesz rycerzyku – głos Bartona jak i jego dłonie lekko drżały kiedy zdejmował kolejną strzałę z cięciwy. – Jak tak bardzo chcesz umrzeć to po co to wszystko? Po co ta cholerna wędrówka i po co te wszystkie słowa? Dla krotochwili? Nie zapominaj, że twoje życie nie należy już do ciebie rycerzyku.

– Tak musi być – szepnął Karl i powoli ruszył w stronę Czarnego Rycerza.

Zatrzymał się sześć stóp przed nieznajomym. Jednak nawet z tej odległości kaptur nie pozwalał rozpoznać rysów twarzy. Koń Wielkiego Mistrza boczył się i szarpał, ale Karl zdołał nad nim zapanować.

– Zabiłeś moich przyjaciół – w głosie młodzieńca przebrzmiała gniewna nuta, która całkowicie stłumiała strach. – Jeżeli to po mnie przybyłeś to nie zwlekaj. Wiedz jednak zabójco, że zginę z honorem.

Karl wyciągnął miecz i wymierzył sztych w stronę przybysza.

– Tylko głupcy giną dla honoru – głos Czarnego Rycerza zdawał się dochodzić z głębi cembrowiny. – I tylko głupcy wierzą w to, że poświęcając swe życie czynią słusznie. Krnąbrnyś młodzieńcze sądząc, że jesteś godzien mej uwagi. Choć muszę przyznać, że odwagi ci nie brak. Ale dobrze odgadłeś. Jestem tu po to aby coś ci przekazać.

Czarny Rycerz na chwilę zamilkł. Karl czuł na sobie zimne spojrzenie, które wbijało się niczym lodowe sztylety w jego umysł. Miecz wypadł ze zmartwiałej dłoni. Zakonnik czuł, że traci kontrolę nad własnym ciałem. Głos Czarnego Rycerza zdawał się dobiegać do niego z bardzo daleka.

– Nie drżyj tak chłopcze. Wbrew pozorom ja też byłem kiedyś człowiekiem. Śmiertelną istotą jaką i ty jesteś. Pamiętaj, że życie bez strachu pozbawione jest prawdy. A ty tą właśnie prawdę musisz w sobie odnaleźć. Tak, to będzie bardzo bolesne doświadczenie – Czarny Rycerz złowrogo się zaśmiał. – Ale pamiętaj, że gdy przestajesz odczuwać ból, przestajesz żyć. Musisz odmienić swoje przeznaczenie, chłopcze. Bo inaczej staniesz się taki jak ja. A ja jestem śmiercią i mrokiem… Niedługo będziesz musiał wybrać, a tak naprawdę tylko przez dokonywanie wyborów stajemy się w pełni wolni. Pamiętaj, że odwaga i duma to słabości każdego wojownika. Liczy się tylko życie i śmierć. Liczy się tylko przetrwanie za każdą cenę. Nawet za cenę własnego życia. Może kiedyś to zrozumiesz… To czego szukasz jest już blisko. Pamiętaj, jesteś panem swego przeznaczenia. Nie daj się omamić zwodniczym podszeptom. Żyj dla siebie chłopcze a już nigdy się nie spotkamy. Tylko wtedy się ode mnie uwolnisz. Tylko wtedy…

Przerażony Karl ujrzał jak ostrze czarnego miecza przeszyło mu serce. Poczuł chłód i straszliwy smutek wypływające z oręża. Chłopak wiedział, że właśnie te uczucia targają Czarnym Rycerzem. Gasnącym spojrzeniem dostrzegł, że Czarny Rycerz już zniknął. Karl z krzykiem przerażenia odpłynął w mroźny mrok nicości.

 

*

 

– Obudź się! – krzyknął Nidaniz mocno potrząsając przyjacielem. – Karl wróć do nas! Słyszysz mnie. To się nie dzieje naprawdę. Zapadłeś w jakiś trans. Obudź się do cholery!

– Sen mara, bóg wiara – warknął Chamber i uderzył Karla na odlew w twarz.

Efekt był natychmiastowy. Młody rycerz ocknął się i zaczerpnął powietrza niczym pływak wypływający z odmętów na bezpieczną powierzchnię. Powiódł dookoła półprzytomnym spojrzeniem.

– Gdzie ja jestem? Ty przecież nie żyjesz – stwierdził drżącym głosem do pochylającego się nad nim Alorika. – Ty i Ludwik byliście martwi… Zabił was Czarny Rycerz. To było takie prawdziwe. A później zabił i mnie…

– To nie był tylko sen – Pierwszy Miecz zakonu Ardvent Gathar pokiwał głową. – Kiedyś nazywano to Widzeniem Wyboru. Podobno miał je też sam Ardven Gathar. To co ujrzałeś być może nigdy się nie wydarzy, ale było w twoim widzeniu przesłanie bogów. To było ostrzeżenie. Twoje przeznaczenie jeszcze się nie narodziło. Możesz sam decydować o własnym losie. To największy dar jaki może otrzymać śmiertelnik. Ale też przekleństwo, które będzie na tobie ciążyć do końca dni – gdy Alorik wypowiedział następne słowa jego wzrok stwardniał niczym bazaltowa skała. – Przysięgam lordzie Karl, że ja Alorik Sih’Mirrll, Pierwszy Miecz zakonu Pieczęci będę z tobą aż do końca.

– Przyrzekam, Wielki Mistrzu, że ja Ludwik de la Mefier, kleryk pierwszego stopnia zakonu Ardvent Gathar do ostatniej kropli krwi stał będę przy twoim boku. Dopóki starczy mi sił w ramieniu aby unieść miecz będę walczył o dobro zakonu w imię jego prawdziwego i jedynego Mistrza.

– Przyrzekamy! – ryknęli chórem pozostali zakonnicy uderzając stalowymi rękawicami w napierśniki.

Spłoszone wrony wzleciały ku zasnutemu chmurami niebu na chwilę przesłaniając słońce czarną chmurą.

– Pozostanę przy tobie Karl dopóki sam nie zadecydujesz o tym czy moja osoba zasługuje na twoje towarzystwo – zapewnił z niezwykłą powagą Nidaniz. – Ale póki co wiem już gdzie powinniśmy rozpocząć poszukiwania księcia. Kiedy spałeś Uzaverinn przekazał mi położenie pirackiego obozu, w którym przetrzymywany jest Elian. To zaledwie dwadzieścia mil na północ. W pobliżu znajduje się osada rybacka zwana Kleber.

– Na co więc czekamy? – krasnolud żwawym krokiem skierował się w stronę swojego wehikułu. – Ruszcie te swoje opasłe dupska i wsadźcie je w kulbaki. Nasze książątko nie będzie czekać wiecznie.

– Pozwól Karl abym wyruszył przodem – Barton stanął przed młodym rycerzem kiedy Alorik i Ludwik pomogli Wielkiemu Mistrzowi podnieść się z posłania. – Odnajdę obóz piratów i zorientuję się w sytuacji. Jeżeli dokładnie poznamy położenie obozu i rozmieszczenie straży łatwiej będzie wypracować plan odbicia księcia.

– Niech tak będzie przyjacielu – Karl położył kłusownikowi dłoń na ramieniu. – Nie chcesz aby ktoś ci towarzyszył? Tak byłoby bezpieczniej.

– Potrafię być niewidoczny kiedy zechcę – Barton lekko się uśmiechnął. – Może to poświadczyć niejeden ojciec panien, do których zakradałem się nocą. Poza tym jeden jeździec nie będzie tak rzucał się w oczy co kilku konnych. Wyruszę sam. I pamiętajcie aby ominąć tę osadę. Piraci mogą opłacać rybaków aby ci informowali ich o obcych kręcących się w pobliżu kryjówki. Odnajdę was kiedy przybędziecie na miejsce.

Kłusownik mocniej dopiął popręg, wskoczył na konia i bez słowa pożegnania pognał na północ traktem Psa.

– Gotować się do drogi – wydał komendę Ludwik. – Przygotować broń i sprawdzić ekwipunek bo później może na to nie starczyć czasu.

Już wkrótce na niewielkiej polance pozostało tylko dymiące palenisko i stratowana trawa, jedyne znaki świadczące o tym, że ktoś tu obozował. Mimo, iż zapowiadał się słoneczny dzień od wschodu zawiał chłodny powiew.

 

***

 

– Dlaczego mi pomogłeś? – zapytał Sigurd nerwowo poprawiając się w siodle. Już drugi dzień bez wytchnienia gnali na północ. Konie były mokre od potu i robiły bokami. W szczególności ogier berzega nie był przyzwyczajony do dźwigania takich ciężarów. – Mogłeś pozwolić, żeby ci strażnicy zaciągnęli mnie do miejskich lochów. Skąd u ciebie ten gest dobrej woli, Nikt?

– Przydasz się – stwierdził chłodno Sheer’Ghar nie odwracając głowy.

– A już się przestraszyłem, że stałeś się jakimś cholernym dobroczyńcą. Czego więc ode mnie chcesz, panie Nikt?

– Widać po tobie, że znasz morze – zaczął zabójca zaszczycając berzega przelotnym spojrzeniem. – Może kiedyś byłeś nawet piratem, jak większość berzgów ma w zwyczaju. Ale to nie mój interes. Ty szukasz córki Mustafy…

– Ona ma imię, Nikt – warknął Sigurd rozcierając obolałą tylną część ciała. – Chyba nie zapomniałeś kto uratował twoje bezwartościowe życie na galerze ty niewdzięczny sukinsynie. Ma na imię Nia. I nie mów już o niej przy mnie bezosobowa. Jasne?

– Szukasz więc Nii – znów podjął Sheer’Ghar. – Ja mam też coś do załatwienia z oprychami, którzy ją przetrzymują. Ot cała filozofia. Ja pomagam tobie, ty pomagasz mi, razem pomagamy Nii. Trywialnie mówiąc jedziemy na tym samym wozie w tą samą stronę, ale z różnych powodów.

– Niech i tak będzie. Ale pod jednym warunkiem.

Sheer’Ghar znów odwrócił twarz w stronę berzega. Złote promienie słońca zatańczyły w kocich oczach.

– Bez obawy – uspokoił go Sigurd lekko rozbawiony reakcją towarzysza. – Nie chcę twojej sakiewki. Do tego nowe ciuszki i ta wspaniała broń. Musiałeś na nie wydać małą fortunę. Nie to mnie jednak interesuje. Po prostu znudziło mi się już nazywanie cię panem Nikt. Przyznasz sam, że to trochę idiotyczne. Chcę poznać twoje imię elfie. Nie musi być prawdziwe, wystarczy, że będzie… normalne.

– Możesz nazywać mnie, Elenthill – odparł po krótkiej chwili zabójca zwany Sheer’Gharem znów wbijając wzrok w rozciągające się przed nimi wzgórza.

– Witaj więc Elenthillu. Odtąd jesteś bratem moim w mieczu. Jam jest Beowulf, syn Thorna Śnieżnego. Zaprowadzę cię do obozowiska piratów, masz na to moje słowo. Wspólnie ocalimy Nię i mam nadzieję, że zdołasz także odnaleźć swego brata.

Słysząc ostatnie zdanie olbrzyma Sheer’Ghar zmrużył oczy i posłał mu uważne spojrzenie.

– Za te słowa powinienem cię zabić – mruknął lekko zakłopotany Elenthill, ale jakoś nie kwapił się ze spełnieniem swej groźby. – Widziałeś go – bardziej stwierdził niż spytał.

– Tak – potwierdził beznamiętnie Sigurd. – Tam na statku zauważyłem elfa, który zabił oszalałego z rozpaczy Mustafę. Mam dość dobry wzrok, ale nie od razu dostrzegłem łączące was podobieństwo. Wiesz, dla nas ludzi wszystkie elfy są takie same. Ale wy dwaj jesteście jak dzikie koty na łowach. Obu was otacza aura – berzeg przez chwilę szukał właściwego określenia. – Mroku. Nie zdradzę twej tajemnicy, Elenthill – w głosie olbrzyma zabrzmiała mocna nuta. – Zdradziłem ci swoje prawdziwe imię. Zaufałem ci. Od tej pory jesteśmy na siebie skazani. Ale byłbym ci wdzięczny gdybyś wciąż nazywał mnie Sigurdem. Zdążyłem już polubić to imię a tamto może się komuś źle skojarzyć.

– Czy obawiasz się, że ktoś cię rozpozna? – zapytał zabójca, ale nie doczekał się odpowiedzi. – Dobrze więc. Ja też poznałem twoją tajemnicę, berzegu. Ukrywasz ją pod brodą. Tatuaż Lewiatana, pana morskich głębin. Wiem kim naprawdę jesteś olbrzymie i jak brzmi przydomek nadany ci przez pobratymców. Kiedyś nawet widziałem twego brata krwi. Jak widać w sprawie tajemnic chyba na razie mamy pat.

Tym razem to twarz Sigurda wyraźnie stężała.

– Wyobraź sobie, że nawet taki arogancki dupek jak ja potrafi dochować tajemnicy – kontynuował Elenthill z błyskiem satysfakcji w oku. – Przynajmniej tak długo jak trzymanie tej tajemnicy w sekrecie jest dla mnie wygodne. Chyba obaj jesteśmy siebie warci, berzegu.

– Na to wygląda – skwitował Sigurd wciąż z uwagą wpatrując się w towarzysza.

– Skoro już zaspokoiłem twoją ciekawość a ty moją to może warto teraz trochę pomilczeć. To gadanie zaczyna mnie już nużyć.

– Jak sobie chcesz – powiedział Sigurd siląc się na spokój. – W obozowisku piratów staniemy za cztery dni. W pobliżu znajduje się jakaś osada rybacka. Jeśli bogowie będą dla nas łaskawi to odnajdziemy tam Nię i twojego… przyjaciela.

Elenthill pogonił konia przez co Sigurd chcąc nie chcąc też musiał przyspieszyć. Cztery dni dzieliły go od ukochanej. Berzeg długo zastanawiał się co powie kiedy już ją zobaczy. W końcu stwierdził, że będzie się tym przejmował później. Tak będzie prościej. Ciągle jednak brzmiały mu w głowie słowa elfa. Rzeczywiście obaj byli siebie warci. Obaj byli egoistami izolującymi się od świata, który ich odrzucił solidnie przy tym kopiąc w dupę. Obaj też byli skazani na samotność i zapomnienie. Z tą tylko różnicą, że berzeg w końcu odnalazł kogoś dla kogo mógłby żyć. Zapowiadał się piękny, słoneczny dzień. Tylko wschodni wiatr mącił spokój mroźnym powiewem.

 

***

 

Feallan podążał na czele czterystuosobowego oddziału. Obok niego na białej klaczy kłusował Garuman, pierwszy z Szarych Magów. Zaraz za dwójką przywódców wlókł się Zyga. Olbrzym nie spuszczał wzroku z maga jadącego strzemię w strzemię z jego panem. Dłoń zaciśnięta na rękojeści dwuręcznego falchiona i zacięty wyraz twarzy jasno mówiły, którego z magów upatrzył sobie ulubiony siepacz elfa. Nastroje wśród sojuszników z wyboru były niewiele lepsze od jawnej wrogości. Najemnicy bardzo dosłownie wzięli do siebie polecenie Feallana i każdy z magów miał podwójny cień, który tylko czyhał na jakiś podejrzany ruch.

– Jutro staniemy w Kamiennym Kręgu – zaczął Garuman swym nienaturalnym, metalicznym głosem zniekształconym przez sztuczną żuchwę. – Chciałbym przed bitwą zamienić z tobą słowo lub dwa. Na osobności ma się rozumieć – tutaj czarnoksiężnik wymownym ruchem głowy wskazał olbrzyma. – Domyślam się Feallanie jakie wydałeś rozkazy swoim ludziom. Rozumiem twoją podejrzliwość i zapewne gdybym znajdował się na twoim miejscu postąpiłbym podobnie. Nie o tym jednak chciałem porozmawiać.

Na chwilę pomiędzy dwoma jeźdźcami zapadła ciężka cisza. Twarz Feallana jakby stężała, ale w końcu skinął beznamiętnie głową.

– Słusznie czynisz nie ufając memu mistrzowi. W końcu tylko głupiec ufa głodnemu skorpionowi. O tym właśnie chciałbym z tobą porozmawiać. W naszym wspólnym interesie leży aby jutrzejsza bitwa zakończyła się zwycięstwem i abyś ty ją… przeżył.

Feallan obojętnie wzruszył ramionami wypluwając słomkę, którą trzymał w ustach.

– Widzę, że twoja odwaga nie ustępuje rozumowi – skwitował z grymasem na twarzy Garuman. – Nie będziesz tego żałował. Możesz być pewien, że skorzystamy na tym oboje. Suponuję nawet, iż twoje profity będą bardziej wymierne niż byś mógł przypuszczać – zakończył tajemniczo czarnoksiężnik po czym ściągnął wodze i zaczekał na kolumnę Szarych Magów.

 

*

 

Oberża Pod Skaczącym Jeleniem była sporych rozmiarów drewnianym barakiem wzniesionym na kamiennej podmurówce. Stajnia co prawda była niewielka, ale dobrze zaopatrzona w obrok i siano. Karczmarz, żylasty i bezzębny łysielec na widok nowych gości z wyrzutem spojrzał na stojącą na kontuarze niewielką rzeźbę przedstawiającą Vis’Mevir, Panią Poranka, boginię chroniącą przed chorobami, kataklizmami i nieszczęśliwymi wypadkami. Nieliczni goście na widok kawalkady jeźdźców czmychnęli w popłochu z głównej izby niczym stado zajęcy. Feallan zakazał swym ludziom burd więc nie ucierpiał żaden z uciekinierów. Nikt nie zwrócił uwagi na szczupłego mężczyznę w kapturze. Był to elf, jeden z wywiadowców Flomiriella, dowódcy elfickiej części garnizonu z Kamiennego Kręgu. Magowie zajęli wszystkie pokoje, łącznie z izbą gospodarza i stajnią. Najmici Feallana rozbili obozowisko wokół karczmy. Kilkunastu myśliwych wyruszyło na łowy, pozostali zajęli się gromadzeniem opału i rozpalaniem ognisk. Feallan wszedł do gospody. Magowie niechętnie rozstępowali się przed nim wyraźnie manifestując swoją odrazę. Wystarczył jeden nerwowy ruch aby najemnicy i czarownicy rzucili się sobie do gardeł.

– Butelkę najlepszego wina jakie masz w tej norze – warknął Feallan do roztrzęsionego oberżysty, który tak szybko wybiegł aby wypełnić jego rozkaz, że o mało co nie zabił się na wąskich schodach prowadzących do piwniczki.

Gdy elf otrzymał pękatą i oszronioną butelczynę dał znać Zydze, który jednym uderzeniem krótkiej, okutej pałki roztrzaskał głowę karczmarza.

– Piwniczka jest wasza, ale masz dopilnować, żeby jutro o świcie wszyscy byli trzeźwi jak kapłani Ridika – powiedział zimno Feallan do swojego zastępcy. – Pozbądź się też rodziny tego kmiota. Nie chcę żadnych świadków.

– A co z tymi co przed chwilą uciekli? – zapytał z brzydkim uśmiechem Zyga.

– Nie zadawaj głupich pytań. Wiesz co robić. Powinniście wyczyścić gospodę zanim do niej dojechaliśmy.

– Ale wcześniej zakazałeś nam burd…

– Nic się nie stanie Zyga jak czasami wykażesz się odrobiną nadgorliwości. To się nazywa inwencja twórcza.

– Jak sobie życzysz, panie. Nie mogli uciec daleko – powiedział olbrzym z okrutnym błyskiem w oczach i szybkim krokiem wyszedł na zewnątrz.

Po chwili rozległ się tętent kopyt. Elf skierował się do izby gospodarza, którą teraz zajął Garuman. Kiedy Feallan wszedł do środka mag zaczął inkantować jakieś zaklęcie. W tym samym momencie migotliwy blask świec odbił się na ostrzach obnażonych mieczy.

– Lepiej dobrze się zastanów zanim zrobisz jakieś głupstwo metalowa gębo – warknął Feallan krzyżując ostrza na szyi przywódcy Szarych Magów.

– To zaklęcie ochronne – odparł szybko mag głośno przełykając ślinę. – Nie ufam swoim ludziom w równym stopniu co ty nie ufasz mi. Nie chciałbym aby to co zostanie tu wypowiedziane doszło do uszu mojego mistrza. Czy mogę zakończyć inkantacje?

– Ależ oczywiście – odrzekł z drwiną elf. – Tylko jak się pomylisz to moje ostrza mogą niechcący ześliznąć się po twojej szyi.

Czarownik śpiesznie wyszeptał kilka słów. Powietrze w izbie zgęstniało, ale prócz tego nie wydarzyło się nic niepokojącego. Feallan rozsiadł się wygodnie na pryczy i położył obnażone miecze na kolanach.

– Mów magu i obyś nie marnował mojego czasu.

– Dobrze więc, przejdźmy do konkretów – Garuman usiadł na szerokim zydlu i lekko odchylił głowę do tyłu ukazując w całej krasie swoją sztuczną żuchwę. – Pandanor polecił mi abyś przypadkowo zginął w ferworze walki podczas ataku na Kamienny Krąg. Mam tego dopilnować osobiście. W przeciwnym wypadku dołączę do jego prywatnej kolekcji żywych trupów.

– Zaciekawiłeś mnie magu. Mów dalej.

– Powiedzmy jednak, że wspaniałomyślnie daruję ci życie a ty w zamian spełnisz moją malutką prośbę.

– Nie jestem złotą rybką, ale jak na razie brzmi dość ciekawie – odparł z uśmiechem bazyliszka Feallan czule gładząc ostrza mieczy.

– Pomożesz mi pokrzyżować plany Pandanora. Oczywiście sami nie zdołamy tego dokonać. Jednak twoja królowa ma wystarczającą władzę aby rozgnieść tego sukinsyna tak jak rozgniata się natrętnego karalucha.

– Dlaczego sądzisz, że byłaby tym zainteresowana? – spytał beznamiętnie elf wybijając szpunt z butelki.

– Bo Pandanor chce ją zdradzić i to w wielkim stylu. Swój wizerunek bezmyślnego psychopaty wykreował tylko na potrzeby Jasnej Pani. Zresztą nie tylko ją chce wykorzystać. Zakony także są tylko narzędziem w jego rękach. Nawet K’hana zwiódł swoim matactwem. Pandanor ma własny cel i wbrew pozorom nie jest to czysto egoistyczna żądza władzy. A przynajmniej nie bezpośrednio przez niego sprawowanej. Pandanor służy istocie dużo potężniejszej niż twoja Pani i uwierz mi, że nie chciałbyś poznać jego Mistrza osobiście. A taki los czeka właśnie mnie za zdradę.

– Dlaczego? – spytał krótko Feallan uważnie wpatrując się w pałające oczy maga.

– Dlaczego to robię? – Garuman zaśmiał się brzydkim metalicznym głosem. – Powiedzmy, że z pobudek czysto osobistych. Czy przekażesz moje słowa Jasnej Pani?

– A skąd mam mieć pewność, że to nie prowokacja? Może próbujesz mną manipulować, Garumanie. A może tylko postradałeś rozum do końca.

– Sam to ocenisz kiedy skończę swoją opowieść.

– Dobrze więc, mów. Ale najpierw wykaż gest dobrej woli.

– To znaczy?

– Powiedz mi, który z moich ludzi jest na twojej liście płac.

– Ależ skąd przyszły ci do głowy te bezpodstawne podejrzenia…

– Kamienny Krąg – wyjaśnił chłodno Feallan popijając wino. – Pandanor dowiedział się o położeniu siedziby Bractwa Kamienia dzień po tym jak ja zdradziłem lokalizację kryjówki Bractwa swoim dowódcom. Muszę przyznać, że to miał być test, taki niewinny sprawdzian lojalności. Od dłuższego czasu podejrzewałem, że któryś z moich zaufanych ludzi jest szpiclem.

Garuman lekko się uśmiechnął.

– Niech i tak będzie. Wykażę dobrą wolę. Ale pozwól, że najpierw rozpocznę opowieść.

Feallan skinął potakująco głową i wygodniej rozsiadł się na łożu karczmarza.

 

*

 

Feallan tuż przed północą opuścił izbę Garumana. To co usłyszał od przywódcy Szarych Magów sprawiło, że chyba pierwszy raz w życiu trzęsły mu się ręce. Jasna Pani musi się o tym dowiedzieć choć i tak jest już za późno na to aby zmieniła swoje zamiary lub pokrzyżowała plany Pandanora. Zyga stał przy kontuarze i bawił się glinianymi kubkami rozbijając je o ścianę karczmy.

– Ilu? – zapytał cicho Feallan zachodząc najemnika z boku.

– Siedmiu, panie.

Feallan uderzył olbrzyma na odlew tak, że aż plasnęło. Na policzku Zygi rozlał się pąsowy rumieniec.

– Karczmę opuściło osiem osób – warknął elf. Ogień w jego oczach sprawił, że olbrzym opuścił wzrok. – Masz czas do świtu aby przynieść mi głowę ósmego. Czy to jasne?

– Tak, panie – wychrypiał olbrzym i natychmiast odwrócił się na pięcie, ale głos Feallana zatrzymał go wpół kroku.

– I znajdziesz Rukara.

– Ale po co? – spytał zaniepokojony Zyga.

– Twój brat jest szpiclem – chłód w głosie Feallana sprawił, że przez plecy olbrzyma przeszedł zimny dreszcz. – Mam nadzieję, że to nie jest rodzinna przypadłość.

Zyga skwapliwie zaprzeczył ruchem głowy.

– Wiesz co robimy z takimi jak on.

– Wiem, panie – odparł grobowym tonem Zyga i lekko zataczając się wyszedł z karczmy.

Po krótkiej chwili w obozowisku rozległy się krzyki Rukara, którego Zyga powiesił za nogi na konarze drzewa i własnoręcznie obdzierał ze skóry. Krzyki umilkły bardzo szybko. Widać brat okazał się miłosierny. Wysłani przez Zygę najemnicy nie odnaleźli ósmego z uciekinierów. Nocne niebo zasnuły czarne chmury przesłaniające migoczące gwiazdy. Był pierwszy dzień miesiąca spadających liści, powoli nadchodziła zima a wraz z nią zapowiedź straszliwych czasów. Gdzieś na szczycie odległej góry nazwanej przez miejscowych Kapturem Wisielca zamajaczył blady płomień ogniska. Zwiadowca Flomiriella ostrzegał twierdzę o zbliżającym się nieprzyjacielu. Mroźna noc zapowiadała czyste niebo następnego dnia. Tylko księżyce otuliły się mgłą ciemności a ich blask przygasał niczym oczy, w których właśnie zgasło życie.

 

***

 

– I jak było. Jestem już wojownikiem? – zapytał podekscytowany Elian z czerwonymi wypiekami na twarzy. – Pierwszy raz nie wytrąciłeś mi miecza! – dodał z dumą.

– Bo się wcześniej przewróciłeś – skwitował z kpiną Biały. – Walka to nie zabawa. A te nasze harce to tylko zwyczajny trening. Gdybym był prawdziwym przeciwnikiem byłbyś już martwy.

– Ale przecież ćwiczę co dzień – nie poddawał się chłopak. – Pomagam Gutrunowi w noszeniu drzewa i jestem od tego coraz silniejszy.

– Chyba raczej patyków – znów zadrwił Biały widząc jednak zacięcie z jakim Elian zaczął wymachiwać mieczem ciężko westchnął i staną na lekko ugiętych nogach. Machnął raz mieczem i skierował sztych ku dołowi. – Dobra, zacznijmy jeszcze raz.

Trawa na polance był już prawie całkowicie wydeptana. Biały ćwiczył z Elianem każdego dnia o świcie i późnym popołudniem. Chłopak rzeczywiście robił postępy bo przynajmniej wiedział już, którym końcem miecza powinno się dźgać przeciwnika. Mimo, iż ostrze Eliana było prawdziwym arcydziełem elfickiego kowalstwa to miecz ten był dla niego za ciężki i przydługawy. Dlatego Biały musiał nauczyć chłopca aby walczył nim tak jak mieczem półtoraręcznym. I tutaj pojawiał się pierwszy problem bo środek ciężkości klingi nie był zbyt dobrze rozłożony do takiej techniki. Następną komplikacją było to, że Elian musiał uderzać trzymając rękojeść w obydwu dłoniach a ta była na to zbyt krótka. W końcu Biały wymyślił żeby chłopak tylko przy parowaniu i sztychach dodawał drugą rękę a cięcia próbował wykonywać jednorącz. Trochę to pomogło, ale Elian wciąż machał mieczem jak cepem.

– Popatrz na mnie – berzeg niespodziewanie skoczył do przodu z szybkim wypadem w górę, następnie półpiruetem uciekł w bok i ciął płasko w okolicy kolan. Dwa kroki w tył, szeroka parada zakończona wypadem, kilka poprzecznych ciosów dla zmylenia i szybki sztych z przyklęku mierzony w pachwinę. Znów pozorowany odwrót, parada i błyskawiczna finta z boku. Blok, boczny piruet, delikatne cięcie samym sztychem, parada i wypad. Biały zakończył dumnym salutem i spojrzał na Eliana, któremu aż żuchwa opadła ze zdziwienia. – To był taniec z mieczem. Nazwałem tę technikę Drogą Ośmiu Kroków. Nie wybałuszaj tak na mnie oczu bo ci wypadną a w tej trawie ciężko będzie je znaleźć. To proste. Wystarczy sobie tylko wyobrazić wrogów i z nimi walczyć. Ale pamiętaj o tym, iż prawdziwy przeciwnik będzie miał swój własny styl, inną broń, technikę, większą siłę i zręczność. Sam trening to tylko przygotowanie do prawdziwej walki. Dzięki temu wyrobisz sobie instynkt szermierza i prawidłowe odruchy. W niektórych sytuacjach zareagujesz spontanicznie. Ale najważniejsza jest technika. Musisz stworzyć własny styl walki, w którym wykorzystasz swoje zalety i ukryjesz wady. Musisz wybrać własną drogę miecza, ale zanim to nastąpi musisz jeszcze sporo się nauczyć. Dlatego ćwicz to co ci pokazałem wcześniej. Wyobrażaj sobie wrogów, walcz z nimi na przeróżne sposoby. Ćwicz dopóty, dopóki nie wypuścisz miecza z omdlałej dłoni. A nawet wtedy staraj się go podnieść i trenować dalej. Ból jest najlepszym przyjacielem wojownika, nigdy o tym nie zapominaj. Dobra, na dziś wystarczy. Wracamy do Gutruna z drewnem bo jeszcze ktoś się zorientuje, że za długo marudzimy w lesie. I bez gadania – szybko wtrącił Biały widząc, że Elian robi nadąsaną minę i chce coś powiedzieć. – Jestem twoim nauczycielem i masz mnie słuchać. Poza tym wojownik musi też uczyć się pokory. Dalej, łap za te suszki i wracamy do obozu.

Elian zrobił naburmuszoną minę, ale bez słowa wykonał polecenie. Biały westchnął z ulgą, chłopak rzeczywiście czynił coraz większe postępy skoro zdołał okiełznać swój język. Kiedyś będzie wyśmienitym wojownikiem. Oczywiście jeżeli dożyje tego kiedyś. Chłopcy z trudem przedzierali się z naręczami chrustu w stronę obozu. Żaden z nich nie dostrzegł obserwującej ich pary oczu. Mężczyzna bezgłośnie niczym duch zaczął wycofywać się w akacjowy gąszcz co było wyczynem nie lada. Był jednak prawdziwym mistrzem, nie zadrapał go nawet jeden kolec. Szybko przedarł się przez oczerety i podążył w tym samym kierunku co Biały z Elianem. Nieznajomy nie złamał ani jednej gałązki, nie poruszył ani jednym listkiem a jednak Biały w pewnym momencie przystaną i zaczął się rozglądać. Mężczyzna przywarł do wilgotnego mchu obrastającego olbrzymią topolę wciąż nie spuszczając z nich oczu. Chłopak musiał wyczuć jego obecność a przybysz wiedział, że była to umiejętność bardzo rzadka. Szósty zmysł Białego zapalił ostrzegawcze światełko w głowie berzega. Biały nie zauważył jednak niczego niepokojącego i chłopcy znów podjęli dalszą wędrówkę. Gdyby obcy był tu już kiedyś to zorientowałby się, że idzie w niechybną pułapkę. Osada znajdowała się na północy a Biały coraz bardziej zbaczał na wschód. Elian, któremu wcześniej berzeg przytroczył chrust do pleców teraz całkowicie pochłonięty był walką z krzakami jeżyn i paprociami dzięki czemu nie zauważył, że idą w złym kierunku. Chłopcy zagłębili się w płytki jar. Gdy tylko minęli ostry załom Biały błyskawicznie rzucił się do tyłu i zasłaniając Elianowi usta dłonią skoczył z nim w błotniste dno wądołu.

– Ktoś za nami idzie – mimo, iż berzeg starał się mówić spokojnym głosem to nie mógł opanować ogarniającego go podniecenia. – Ale to żaden z piratów. Ich bym usłyszał. To ktoś obcy, siedź więc tu nieruchomo jak kamień i niezależnie od tego co się wydarzy nie wyściubiaj nosa. Chyba, że dam ci znać. Zrozumiałeś?

Elian szybko przytaknął głową i przywarł do ziemi z mieczem w prawej dłoni. Tak, rzeczywiście robi postępy – przemknęło Białemu przez myśl gdy zaczął chyłkiem wracać do jaru. Berzeg zaczaił się za omszałym głazem, który leżał dwie stopy ponad dnem wądołu. Nie czekał długo. Po kilku uderzeniach serca nieznajomy minął kamień. Poruszał się jak duch, błoto nie chlupnęło pod jego stopami jakby płyną nad ziemią. Berzeg cicho wciągnął powietrze i zerwał się do skoku gdy nieznajomy błyskawicznie odwrócił się w jego stronę. Nie wiadomo skąd w jego dłoniach pojawił się długi łuk z nałożoną na cięciwę strzałą. Biały spojrzał na ciemny jak noc grot, który mierzył prosto w jego serce. Wiedział, że zginie, nie czuł jednak strachu, ogarnęła go wściekłość zrodzona z przeświadczenia porażki. Miał już skoczyć na łucznika kiedy ten odezwał się cichym głosem:

– Spokojnie chłopcze bo mi się nadziejesz na strzałę a tego ten cholerny krasnolud mógłby mi nie wybaczyć do końca życia – wraz ze słowami rozszedł się w powietrzu aromatyczny zapach mięty. – Jestem przyjacielem. Opuść więc to żelastwo zanim komuś puszczą nerwy i stanie się coś złego. Coś czego obaj będziemy żałować.

Biały szybko poskromił kipiący w nim gniew. Znów powrócił rozsądek i chłopak powoli opuścił miecz tak aby sztych ostrza mierzył w ziemię. Widząc ten ruch nieznajomy lekko się uśmiechnął.

– Wolałbym jednak abyś odłożył broń na ziemię. Widziałem na polanie jak potrafisz machać tym żelastwem i jak się nie mylę to taniec zacząłeś właśnie od takiej pozycji. Gdybym chciał zrobić krzywdę tobie albo młodemu księciu to już dawno użyźniałbyś leśną wyściółkę.

– Księciu? – wyrwało się berzegowi jednak nagle zdał sobie sprawę, że popełnił błąd. Niestety miecz leżał już na ziemi. Biały stał z dłońmi zaciśniętymi w pięści zdany na łaskę nieznajomego.

– Nie wiedziałeś – zauważył z lekką drwiną mężczyzna nie opuszczając łuku. – Nie wiedziałeś, że okładasz samego księcia? Niech będzie, mój błąd. Za dużo gadam, ale weź to za przejaw dobrej woli. Widzisz przybyłem do tego zapadłego grajdołu w poszukiwaniu pewnej osoby. Osoba ta jak już się nieopatrznie wygadałem jest księciem. A ja jestem przyjacielem jego przyjaciół. Na razie nie mogę zdradzić nic więcej. A teraz powiedz chłopcu żeby wyszedł z ukrycia, chciałbym z nim zamienić słówko.

Biały w odpowiedzi tylko mocniej zacisnął usta.

– Uparciuch z ciebie – tym razem w oczach łucznika zagrały zimne ogniki. – Nie igraj ze mną chłopcze bo może się to źle dla ciebie skończyć. Pamiętaj, że to nie po ciebie tu przybyłem więc…

Dalsze słowa nieznajomego przerwało trzaśnięcie gałęzi w oddalonym o kilkadziesiąt kroków brzozowym zagajniku. Łucznik błyskawicznie spojrzał w tamtą stronę a na jego twarzy pojawił się brzydki grymas. Przez gąszcz przedzierało się pięciu piratów z obozu. Biały rozpoznał wśród nich Ralfa, byłego kłusownika, który pięć lat temu związał swój los z korsarzami.

– Tym razem dam wam spokój – warknął przybysz i szybko zaczął cofać się w wysokie paprocie. – Pamiętaj, że jestem przyjacielem Biały. Pomogę wam stąd uciec. Jeszcze o tym porozmawiamy.

Nieznajomy błyskawicznie zniknął w gąszczu. Biały odetchnął z ulgą, ale na razie zażegnane zostało tylko jedno niebezpieczeństwo. Berzeg przywarł do ziemi. Piraci przeszli zaledwie dziesięć jardów od niego. Gdyby go zauważyli z mieczem u boku to w najlepszym wypadku czekałaby go ptasia klatka. Korsarze taszczyli dwa upolowane jelenie głośno przy tym rozmawiając. Biały szybko doczołgał się do Eliana, który wciąż na niego czekał.

– Ruszamy, ale bardzo cicho – wyszeptał do ucha księcia. – Przed powrotem do obozu muszę ukryć miecz. Pójdziemy za Ralfem. Jak wrócimy do osady to powiesz Nii, że muszę z nią natychmiast porozmawiać. Niech przyjdzie tam gdzie zawsze zbiera zioła. Zrozumiałeś?

Elian skwapliwie potwierdził skinieniem głowy. Chłopcy szybko wstali i ruszyli za piratami. Słońce przesłonięte ciemnymi chmurami rzucało nieśmiałe promyki na pożółkłe już liście. Nieznajomy nie odszedł daleko. Zatrzymał się za pniem rozłożystego świerka i obserwował oddalających się chłopców. Spryciarz z tego Białego – pomyślał Barton. – Ale to dobrze, przynajmniej ktoś z głową na karku czuwa nad księciem. Po chwili kłusownik odwrócił się i zaczął brnąć przez chaszcze kierując się na południe. Wiedział już, gdzie należy szukać obozowiska piratów a to w zupełności mu wystarczało. Wróci gdy nadarzy się odpowiedniejsza pora.

 

***

 

Deodron ostatnim wysiłkiem woli odczołgał się poza skalną półkę. Lewa ręka zwisała bezwładnie tuż przy tułowiu. Z twardej, łosiej bluzy zostały tylko poszarpane strzępy. Złamana klinga miecza, którą wciąż dzierżył w kurczowo zaciśniętej dłoni była mokra od krwi tych parszywych stworów. Były Pierwszy Miecz zakonu Siltana nigdy jeszcze nie widział tak paskudnych bestii, mimo iż kilkakrotnie walczył nawet przeciwko demonom. Zaatakowały ich kiedy przechodzili przez owalną komnatę, która onegdaj była miejscem spotkań twórców Otchłani. Wszędzie walały się ławy i drewniane krzesła zaś w samym środku pomieszczenia wznosiło się kamienne podwyższenie w kształcie okręgu. Potwory spadły na nich z osnutej mrokiem powały. Mago i Vultar zginęli na miejscu przywaleni potężnymi cielskami. Tylko dzięki temu, iż bestie zaczęły pożerać swoje ofiary pozostałym skazańcom udało się zbiec. Nie na długo jednak. Przebiegli może z dwieście kroków, kiedy dopadł ich pierwszy z potworów. Oddział zamykał Oglik. Berzerski wojownik z bojowym okrzykiem na ustach rzucił się na bestię uzbrojoną w pazury i kły długości przedramienia dorosłego mężczyzny. Przynajmniej dał im trochę czasu. Zdołali wspiąć się po stopniach śliskich od kapiącej ze stalaktytów wody na szeroką platformę, która prawdopodobnie kiedyś była rampą załadunkową. Linvu wiedziony swym przemytniczym instynktem zostawił ich i zniknął w bocznym korytarzu. Po chwili jego przeraźliwe krzyki potwierdziły, że jednak dokonał złego wyboru. Deodron został sam z Misty, kapłanką Trójcy. Były zakonnik Siltana metodycznie przygotowywał się do swojej ostatniej walki. Z namiętnością kochanka pogładził złamane ostrze, które wiernie służyło mu przez tyle lat. Przykucnął i nabrał trochę zwietrzałego żwiru w dłonie, który powoli w nich roztarł. Po chwili wyprostował się i stanął na szeroko rozstawionych nogach trzymając oręż w prawej ręce. Miejsce także wybrał bardzo starannie. Zaułek był na tyle wąski i niski, że jednocześnie mógł go atakować tylko jeden potwór. Misty podsadził na skalną półkę wznoszącą się siedem stóp ponad poziomem korytarza. Berzerska kapłanka od śmierci Oglika stała się jakby nieobecna duchem. Wciąż wbijała niewidzące spojrzenie przed siebie nie mówiąc ani słowa. Deodron pomyślał, że może to i lepiej, bo przynajmniej nie będzie przeszkadzała w walce. Dalsze rozważania przerwał łoskot staczających się kamyczków. Nadchodziła śmierć. Wojownik oparł się plecami o zimną skałę i czekał. Pierwsza z bestii skoczyła z mroku bez żadnego ostrzeżenia. Stwór wyglądał jak skrzyżowanie górskiego niedźwiedzia z guzowcem, opancerzoną jaszczurką żyjącą na Złych Ziemiach. Deodron zasłonił się ostrzem, które wniknęło aż po sam jelec pomiędzy płytki chitynowego pancerza. Stwór ryknął opluwając wojownika zieloną, cuchnącą śliną i zamachnął się sześciopalczastymi łapami usiłując zmiażdżyć głowę swej ofiary. Deodron błyskawicznie pochylił się jednocześnie napierając ciężarem całego ciała na klingę, która rozpłatała brzuch potwora aż po pachwinę. Zwierzę nieporadnie odskoczyło do tyłu i ciężko padło na ziemię tarzając się we własnych wnętrznościach. Dwa następne stwory rzuciły się na niego jednocześnie. I to był ich największy błąd. Potwory ugrzęzły w wąskim przejściu, próbując się uwolnić zaczęły się wściekle okładać pazurami. Deodron błyskawicznie skoczył do przodu i uderzył z całej siły w pysk bliższej z bestii. Dwoje z czterech pozbawionych białek ślepi wypłynęło z rozciętych oczodołów. Ostrze musiało dotrzeć do mózgu, bo stwór momentalnie zwiotczał. Druga z bestii wściekle rycząc zdołała się w końcu przecisnąć do przodu. Paszcza z potężnymi kłami zamknęła się zaledwie o cal od ramienia wojownika. Deodron ciął tym razem z dołu trafiając sztychem złamanego ostrza tuż pod żuchwą potwora. Szlachetna stal z chrzęstem przecinanych kości wyszła z ciemienia zwierzęcia. Deodron wyszarpnął miecz i błyskawicznie odskoczył od słaniającego się stwora. Wojownik znów przylgnął do ściany czekając na następne bestie gotowe posmakować nyrskiej stali. Wzrok Deodrona przyzwyczaił się już do gęstych ciemności rozświetlanych delikatnie przez malutkie kryształki barwy modraków uwięzione w skalnych ścianach. Zauważył kilka kształtów zaledwie o dziesięć kroków przed sobą. Nagle stwory zaczęły się rozstępować się a to, co Deodron ujrzał w słabych odblaskach sprawiło, że przez plecy przeszedł mu zimny dreszcz przerażenia. To musiała być Królowa Matka. Bestia była ogromna. Ponad dwukrotnie większa od zabitych wcześniej stworów. Miała też sześć łap a nie cztery i to o dużo większym zasięgu niż pozostałe. Wojownik mocniej zacisnął dłoń na rękojeści miecza tak, że aż pobielały mu knykcie. W ostatniej chwili padł na ziemię i tylko to uratowało mu życie. Potężny ogon zakończony kilkoma szpikulcami, z których kapała gęsta, zielonkawa ciecz uderzył w ścianę odłupując od niej kilka kawałków. Odpryski zasypały Deodrona bolesnym gradem. Tylko dzięki grubej bluzie ze skóry łosia nie poniósł większych obrażeń. Były siltanita poderwał się z kamiennej posadzki i wtedy monstrum uderzyło ponownie. Deodron zasłonił się lewą ręką. Chrupnęły łamane kości przedramienia, popękało kilka żeber. Na szczęście trujące szpikulce przesunęły się kilka cali od twarzy. Rzucony na ścianę wojownik osunął się po niej niczym szmaciana kukła. Cały świat zawirował mu przed oczyma w makabrycznym tańcu. Jak przez mgłę ujrzał, jak stwór z głośnym rykiem próbuje się odwrócić. To, co wydarzyło się później sprawiło, że Deodron zmówił cichą modlitwę. Oderwany ogon bestii uderzył w powałę ponad zakonnikiem. Królowa zaryczała i wściekle uderzając w ściany próbowała się wycofać by stawić czoła nowemu zagrożeniu. Było już jednak za późno. Sleyqueer dosłownie rozerwał bestię gołymi rękami. Stworami, które wcześniej zaatakowały Deodrona nawet nie zaprzątał sobie głowy odrzucając je na ściany i powałę tak jakby były wiechciami słomy. Cała scena nie trwała dłużej niż kilkanaście uderzeń serca. Nagle w zaułku zrobiło się przeraźliwie cicho. Silne ramiona olbrzyma podsadziły półprzytomnego Deodrona na kamienną półkę.

– Pomóż mu – powiedział sleyqueer do trzęsącej się w kącie Misty i zniknął równie nagle jak się pojawił.

Kapłanka Trójcy podczołgała się do krwawiącego wojownika.

– Modliłam się żebyś zginął, Potępiony – wychrypiała zduszonym głosem. – Ale ty okazałeś odwagę i… poświęcenie. Sam sleyqueer stanął w twojej obronie. Czy wiesz, co to znaczy, Potępiony?

– Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi – wyszeptał Deodron wypluwając krew. – Za chwilę i tak spotkam się z moim miłosiernym bogiem. Po co mi to mówisz kapłanko?

Sleyqueer, Wojownik Lodu rozkazał mi ciebie uzdrowić – głos kapłanki brzmiał już normalnie a jej oczy znów pałały tym samym blaskiem, co dawniej. – Stałeś się dla niego bratem w mieczu Potępiony. Dla niego jesteś berzegiem.

– Co ty pleciesz kobieto – warknął rozwścieczony wojownik próbując bezskutecznie podnieść się na łokciu zdrowej ręki. – Daj mi, chociaż umrzeć w spokoju.

– Chciałbyś – Misty uśmiechnęła się zjadliwie niczym żmija. Przez chwilę Deodronowi wydało się, że to nekromantka Sirina się nad nim pochyla. – Ja Misty, ostatnia z Sióstr Zamieci wzywam moc Tajemnicy. Niechaj ciepło powróci do tego wojownika. Niechaj moc życia przepłynie przez jego ciało wlewając w nie nowe siły.

Kapłanka dotknęła dłońmi złamanej ręki i popękanych żeber, po czym położyła je na piersiach wojownika. Były zakonnik poczuł bijące z dłoni ciepło, ból minął a poszarpane płuca i złamania zrosły się niemal błyskawicznie. Deodron zaczął z niedowierzaniem przyglądać się własnej ręce jakby była jednym z eksponatów w legendarnym elfickim mieście cudów – Iliis’Mir. Wojownik z trudem usiadł i położył złamany miecz na kolanach.

– Jak to zrobiłaś…

– To magia kapłańska, moc dana mi od naszych bogów, Potępiony. Wypełniłam tylko wolę sleyqeera.

– Dziękuję.

– Wypełniłam tylko polecenie Wojownika Lodu – powtórzyła z powagą kapłanka siadając przy Deodronie. – Poza tym ty też mnie uratowałeś. Jesteśmy kwita, Potępiony.

– Dlaczego tak mnie nazywasz? – zapytał były zakonnik wciąż z niedowierzaniem dotykając swoich żeber.

– Potępiony? – kapłanka odgarnęła pukiel włosów. Deodrom musiał przyznać, że nigdy jeszcze nie widział tak promiennego uśmiechu. – Dzisiaj dowiodłeś żeś jest godzien aby wysłuchać tą opowieści. W zamierzchłych czasach żył potężny berzerski wódz, którego imię zatarło się już w pomroce dziejów. Było to jeszcze przed Pierwszym Przebudzeniem. Odszedł on od swych braci i sióstr rządny sławy i bogactw. Zabrał ze sobą najlepszych wojowników. Nie wiedział, że tym samym skazuje swych bliskich na zagładę, bo po ich odejściu osadę zaatakowali Łowcy. Nie przeżył nikt. Wódz na swej wyprawie nie odnalazł żadnych bogactw, nie okrył się też sławą. A gdy powrócił do rodzinnego domu zastał tam tylko zgliszcza i śmierć. Wtedy to właśnie złożył przysięgę, że po wsze czasy jego duch będzie szukał zemsty na wrogach berzerskich narodów. Przysięgę swą przypieczętował rzucając się na własny miecz. Od tego czasu w Kronice Trójcy odnotowaliśmy kilkanaście wydarzeń, w których duch Potępionego uratował nasz naród. Oczywiście zawsze pod inną postacią. Ty Deodronie stając naprzeciw swych zakonnych braci udowodniłeś, że jesteś kolejnym wcieleniem Potępionego. Dzięki tobie ocalało wielu z naszych mężów, ojców i braci. Zakon stracił wielu wojowników i teraz nie nęka nas już z takim okrucieństwem. Dlatego nazywam cię Potępionym. Muszę ci wyznać, że sama w to nie wierzyłam. Przynajmniej do dzisiaj. Widzę jednak, że pradawny duch wybrał mądrze. Jest jeszcze dla ciebie nadzieja, Potępiony.

Gdy kapłanka skończyła mówić, długo panowała cisza przerywana uderzeniami kropel spadających na kamienną posadzkę.

– Dziękuję, Misty – w głosie Deodrona przebrzmiała smutna nuta kogoś, kto już pogodził się z własnym losem. – Po tym jak mi pomogłaś skłonny jestem uwierzyć nawet w tę historię. Ten twój Potępiony musiał być bardzo zdesperowany, jeżeli zdecydował się wybrać właśnie mnie.

– To nieprawda, Deodronie. Trójca ma wedle ciebie swój własny plan. Twój los związany jest z losem tych, których wcześniej gnębiłeś. Wiem, że brzmi to absurdalnie, ale teraz jesteś jednym z nas, Potępiony. Jesteś Zrodzonym z Pyłu Wieczności. Jednak twoje przeznaczenie zależy tylko i wyłącznie od twoich własnych wyborów. Dokonuj ich mądrze a nigdy nie będziesz się wstydził patrząc w swe odbicie.

Były Pierwszy Miecz zakonu Siltana pogrążył się w zadumie. Czuł, że kapłanka ma rację jednak sens jej słów był sprzeczny z jego wierzeniami.

– Przecież ja chciałem tylko umrzeć z podniesionym czołem – wyszeptał wojownik. – Po co to wszystko? Dlaczego? Niech to szlak trafi. Starych drzew się nie przesadza. Takie drzewa się ścina i pali.

Odpowiedziało mu tylko echo własnych słów i zawodzenie bestii. Kapłanka wpatrywał się w niego z dziwnym błyskiem w oczach. Przez chwilę zdawało się, że chce coś powiedzieć jednak w końcu odwróciła głowę.

– Musimy ruszać – stwierdziła wstając. – Nie możemy pozwolić aby czyn sleyqueera poszedł na marne. A tak się stanie, gdy te potwory znowu nas dopadną.

Twarz Deodrona zasnuła się smugą cienia. Nie potrafię nawet umrzeć tak jakbym chciał. Wojownik wstał i zeskoczył z pułki, po czym pomógł zejść kapłance i oboje znów zagłębili się w mroczne korytarze Otchłani.

*

 

Sleyqueer brnął przed siebie niczym demon śmierci. Bestie, które stawały mu na drodze, łowcy, którzy do wieków byli myśliwymi stawali się ofiarami. Napotkał jeszcze trzy leża Królowych. Wciąż schodził coraz niżej. Czuł, że tam właśnie czeka na niego prawdziwe wyzwanie. Zło od tysiącleci drzemiące w najgłębszych trzewiach Otchłani zaczęło się właśnie budzić. Pradawna istota zapomniana przez czas otworzyła ślepia. Krwawe światło zalało ogromną grotę pokrytą wspaniałymi freskami i prehistorycznymi malowidłami. Niegdyś była to komora ofiarna. Właśnie tutaj dawno już wymarłe ludy składały ofiarę uwięzionemu podczas Pierwszego Przenudzenia bogu. Istota była strażnikiem. Miała nie dopuścić do tego, aby pradawny bóg opuścił swoje więzienie. Ale tylko dlatego, że Qrontag, Ojciec Smoków wybrał samotność istota mogła wypełnić wolę Balaiaretha. Bo nawet sam bóg ciemności nie byłby w stanie powstrzymać gniewu Qrontaga. Sleyqueer wybrał szeroki korytarz, w którym zalegała gruba na kilka łokci warstwa pyłu i gruzów. Od tysiącleci żadna z bestii żyjących w Otchłani nie ośmieliła się zakłócić spokoju strażnika. Choć nie do końca okazało się to zgodne z prawdą. Olbrzym zauważył kilka szkieletów różnej wielkości i budowy. Jeden z nich całkowicie tarasował szerokie przejście. Sleyquueer z największym trudem przepchał się pomiędzy żebrami szkieletu. Nawet on nie mógł złamać wysuszonych na kamień kości. Nagle w oddali zamajaczył krwawą łuną wylot tunelu. Wtedy to sleyqueer odnalazł resztki ostatniego ze śmiałków. Były to szczątki człowieka. Stara zbroja z brązu i obusieczny, kamienny topór były popękane i wypalone. Szkielet był straszliwie połamany i osmalony, tak jakby ognisty podmuch rzucił go na ścianę zabijając na miejscu. Jednak nie to przyciągnęło uwagę sleyqueera. Olbrzym pochylił się nad ciałem i ściągnął z szyi truchła złoty wisior z olbrzymim rubinem. Klejnot zdawał się żarzyć wewnętrznym blaskiem. Wojownik Lodu bez zastanowienia powiesił medalion na szyi. Przez krótką chwilę ciało kolosa ugięło się pod straszliwym brzemieniem. Przed oczyma olbrzyma zamajaczyła strzelista wieża wykuta w zboczu wysokiej góry. Kiedy znów otworzył oczy usłyszał cichy szept: Syn wieczności znów powrócił… Poczuł też myśli wszystkich swoich poprzedników, wszystkich sleyqueer, którzy narodzili się w berzerskim narodzie. Wszyscy oni w końcu ulegli esencji zła, z którego byli zrodzeni. Karminowe światło w grocie nagle rozjarzyło się niczym gasnące słońce. Przebudzony strażnik Qrontaga rzucił wyzwanie sleyqueerowi. Przez twarz olbrzyma przeszedł złowrogi grymas, po czym zerwał się do biegu. Odgłos ciężkich kroków zadudnił w korytarzu niczym grzmot burzy, czerwień była coraz bliżej, ale już nie parzyła. Ogień stał się zimny i chybotliwy a jego blask jakby przygasł. Sleyqueer zanim wpadł do groty poczuł przenikliwą falę strachu, jaka opadła na strażnika. Berzeg z głośnym okrzykiem wbiegł wprost w ognisty wir…

 

*

 

– Chodnik prowadzi w górę – Deodron pomógł przejść Misty nad krawędzią szerokiej rozpadliny. – Od kilkuset kroków nie odchodziło od niego żadne rozwidlenie. To chyba jest główny korytarz. W każdym razie czuję powiew świeżego powietrza. To jedyna droga do światła. Jedyna prócz śmierci.

– Nie kpij z największej tajemnicy życia, Potępiony – zganiła go kapłanka zgrabnie przeskakując nad następną rozpadliną.

– Śmierć jest tajemnicą życia? – zakpił Deodron. – To tak jakbyś powiedziała, że Siltan jest miłosierny. To dwie sprzeczności, siostro. Śmierć kończy życie, to zamknięte koło i nic na to nie poradzisz.

– Śmierć to dopiero początek wędrówki zrodzonej z życia. Tego uczy nas Księga Trójcy. Umierając dajesz życie a śmierć to tylko łaskawa pani przeprowadzająca zagubionych wędrowców na drugą stronę. Nie myśl tylko o konsekwencjach Potępiony, pomyśl przede wszystkim o czynnikach, które je wywołały.

– Chyba nie do końca cię rozumiem – stwierdził z marsową miną wojownik. – Twierdzisz, że śmierć to wolność od życia, że tylko umierając możemy naprawdę żyć…

– Trochę to upraszczasz, ale w dużym skrócie sporo prawdy zawartej jest w twych słowach. My berzegowie, Zrodzeni z Popiołów Wieczności szanujemy dar życia jak i dar śmierci. Dla was jest ona przekleństwem odbierającym najcenniejszy skarb jakim jest życie. Dla nas to kolejna próba, której musimy sprostać w wędrówce ku wieczności. My wierzymy w to, że narodzimy się powtórnie. Nawet ty jesteś tego najlepszym przykładem Potępiony – wtrąciła z lekkim uśmiechem Misty. – Nie dopuszczasz do siebie myśli, że mógłbyś znów zaufać bogu, który cię zdradził. Trochę cię rozumiem, bo sama trafiłam do Otchłani przez zwątpienie w Trójcę. Odzyskałam jednak swą wiarę i to także dzięki tobie. Idący na śmierć berzerscy wojownicy są z nią pogodzeni, nie boją się tego co wy uważacie za koniec wszystkiego. Wiem, że trudno ci jest pojąć doktryny naszej wiary, ale postaraj się chociaż ją poznać. Może kiedyś zdołasz je nawet zaakceptować. Mam nadzieję, że chociaż trochę rozwiałam twoje wątpliwości, Potępiony.

– Jak mam być szczery to teraz całkiem mi to pogmatwałaś. Zabijanie jest dużo prostsze – westchnął Deodron, ale widząc gniewną minę Misty szybko dodał. – Tylko żartowałem, siostro.

Kapłanka z dezaprobatą pokiwała głową i ruszyła dalej. Nagle Deodron poczuł zimy dreszcz na plecach. Wojownik błyskawicznie odwrócił się wyciągając przed siebie złamany miecz. Olbrzymia bestia wyglądała jak przerośnięty wąż Koa, dodatkowo pokryta była ciemnym futrem. Każdy z włosków zakończony był maleńkim zadziorem, dzięki czemu stwór łatwiej mógł się poruszać po wydrążonych w kamieniu korytarzach. Trójkątna paszcza uzbrojona w cztery kły jadowe i długi, błękitny rozwidlony na końcu język zwrócona była w ich stronę. Deodron nie widział końca ogona, ale wąż mógł być długi na co najmniej dwadzieścia jardów. Odwłok bestii gruby był na sześć stóp. Wojownik chciał przełknąć ślinę jednak zaschnięte nagle gardło odmówiło mu posłuszeństwa. Tymczasem bestia uniosła się na pięć jardów i spojrzała szafirowymi ślepiami na swoje ofiary. Pod Misty ugięły się kolana, zaczęła cicho zmawiać modlitwę wstawienniczą. Wąż kilka razy przekrzywił z zainteresowaniem wielki łeb, po czym bez ostrzeżenia zaatakował. Jednak nie tak jak się tego spodziewał Deodron. Język bestii wystrzelił do przodu niczym makabryczny pocisk. Wojownik w ostatniej chwili uskoczył przed rozwidlonym końcem. Niestety Misty, która stała za Deodronem nie miała tyle szczęścia. Kapłanka Trójcy uderzona w pierś poleciała na pokrytą ostrymi występami skałę. Jej szeroko otwarte oczy zamarły w wyrazie przerażenia. Deodron z krzykiem wściekłości ciął wycofujący się język. Wąż wydał przeszywający pisk i wciągnął do pyska odcięty kikut. W oczach bestii zagrały wściekłe ogniki. Stwór otworzył paszczę i rzucił się na człowieka. Tym razem Deodron wyszedł mu naprzeciw. W biegu niemalże cudem minął rozwartą paszczę ocierając się o haczykowate włoski, które boleśnie rozorały skórę na lewym ramieniu. Przebiegł kilka kroków po pochyłej ścianie, odbił się od niej i skoczył lądując tuż za łbem potwora. Złamane ostrze uderzało ze straszliwą szybkością w nieosłonięte cielsko. Wąż rzucał się na wszystkie strony próbując strącić człowieka jednak był to daremny trud. Deodron uchwycił miecz w obie dłonie i wraził sztych w czaszkę potwora. Bestia znów wydała przenikliwy pisk, po czym opadła bezwładnie na kamienie. Deodron w ostatniej chwili zeskoczył ze stwora unikając przygniecenia. Od razu rzucił się ku leżącej bez ruchu kapłance.

– Nic ci nie będzie – powiedział przyklękając przy nienaturalnie skręconym ciele Misty. – Wszystko będzie dobrze. Wyjdziemy stąd razem tak jak i tu trafiliśmy. Nie umieraj kobieto!

– Marny z ciebie kłamca, Potępiony – wyszeptała słabnącym głosem Misty. – Mam przetrącony kręgosłup, ale to dobrze, bo przynajmniej nie czuję bólu – kapłanka zakaszlała wypluwając krwawą plwocinę. – Żebra musiały przebić płuca.

– Przecież mnie uzdrowiłaś, do cholery. Nie możesz poprosić tych swoich bogów o to samo dla siebie?

– To nie byłoby zgodne z Księgą Trójcy, Potępiony – ciałem kapłanki targnęły spazmatyczne dreszcze. – Jestem ostatnią z Sióstr Zamieci. Mogę pomagać tylko wojownikom. Nadszedł już mój czas na dalszą wędrówkę, Potępiony. Kiedyś znów się spotkamy, w lepszym miejscu niż to. Musisz w to wierzyć. Moje życie nie znaczy więcej niźli kropla deszczu w czasie ulewy, ale twoje przeznaczenie dopiero weszło na właściwą ścieżkę, wojowniku.

– Nie umieraj – powiedział beznamiętnym głosem były zakonnik. – Nie umieraj dla mnie.

– Taka już moja powinność, Potępiony. Nigdy nie schodź ze ścieżki prawości, wtedy będę wiedziała, że moje poświęcenie nie poszło na marne…

– Niech szlak trafi ciebie i tę twoją Trójcę – wybuchnął Deodron potrząsają ciałem kapłanki, ale odpowiedziało mu tylko spokojne spojrzenie martwych oczu.

– Dalej skurwysyny! – ryknął odwracając się do zasnutego mrokiem wylotu korytarza, który częściowo teraz tarasowało cielsko węża. – Chodźcie tu i skończcie to co zaczęliście. Czekam na was!

Otchłań odpowiedziała niemal natychmiast. Obok truchła węża z trudem przepchnęła się Królowa Matka. Za nią podążało całe stado. Deodron stał nieruchomo wbijając rozognione spojrzenie w ten makabryczny kondukt. Olbrzymia bestia zatrzymała się przed nim i przez chwilę oboje mierzyli się wzrokiem. Królowa wychrypiała coś gardłowo i ruszyła dalej. Jej orszak przeszedł obok Deodrona niczym koszmarne zjawy. Po kilku uderzeniach serca były Pierwszy Miecz zakonu Siltana pozostał sam w ciemnym korytarzu.

– Myśliwi uszanowali innego łowcę – doszedł go z mroku znajomy głos. – Zdobyłeś szacunek Otchłani, śmiertelniku. Widziałam jak walczyłeś z tym gadem i naprawdę jestem pod wrażeniem. Nie dziwię się teraz dlaczego moje pieszczoszki nie mogły wykonać polecenia swej pani.

– Zabij mnie Sirina i zakończmy tę farsę – warknął Deodron opuszczając miecz. – Dość mam już tego cholernego życia.

– To byłoby zwyczajne marnotrawstwo, skarbeńku – stwierdziła słodko nekromantka oplatając go ramieniem. – Później się nad sobą poużalasz. Teraz musimy ruszać dalej. Jeszcze spory kawałek drogi przed nami złociuteńki.

Deodron odwrócił się i zacisnął dłonie na szyi nekromantki.

– Chyba nie zabijesz bezbronnej kobiety – wychrypiała Sirina, ale arogancja i pewność siebie zniknęła z jej głosu a w oczach pojawił się strach. – Nie chciałam cię urazić. Teraz tylko ja ci pozostałam…

Wojownik jeszcze chwilę wpatrywał się zimnym spojrzeniem w coraz bardziej bladą twarz nekromantki. W końcu zwolnił uścisk i podniósł upuszczony miecz. Bez słowa skierował się w tą samą stronę, w którą wcześniej podążyły bestie. Dochodzący stamtąd powiew świeżego powietrza był coraz silniejszy. Sirina krztusząc się i słaniając na nogach ruszyła za nim.

– Jesteśmy na siebie skazani, Potępiony – wychrypiała nekromantka doganiając go po kilkunastu jardach. – Ty i ja. I ciemności. Czyż to nie piękne epitafium, mój drogi?

– Niech i tak będzie – warknął Deodron wspinając się po kamiennych stopniach. – Będę żył jeżeli tak bardzo wam na tym zależy. Ale kiedyś odnajdę was i słono mi za to zapłacicie. Cała ta wasza Trójca…

Z głębi Otchłani wydobył się głuchy śmiech śmierci, który natychmiast utonął w mroku spowijającym pradawną fortecę. Gdzieś w najgłębszych trzewiach podziemi rozległ się gasnący krzyk strażnika. Deodron piął się coraz wyżej aż nagle oślepiło go blade światło wylewające się z szerokiej rozpadliny tuż przed nim. Mimo, iż słońce właśnie zachodziło zalewając szare niebo karminową smugą to musiała minąć długa chwila zanim wzrok wojownika przyzwyczaił się do tej chybotliwej jasności. Deodron przecisnął się przez szczelinę i stanął nieruchomo wpatrując się w bramę Odkupienia. Nekromantka zatrzymała się tuż koło niego i z głośnym syknięciem wciągnęła powietrze.

– Tego właśnie było mi potrzeba, złociutki. Wolności. Teraz rozpętamy tym sukinsynom z zakonu zamieć, jakiej nie powstydziłby się sam Balaiareth – w głosie kobiety zagrała okrutna pewność siebie. – Co ty na to, Potępiony?

– Kiedyś jeden z zakonników powiedział mi, że gdy przestajemy odczuwać ból przestajemy żyć – głos Deodrona mógłby zamrozić całą Biaarę. – Sprawię, że sam Siltan będzie się wił z bólu, który kiedyś ja odczuwałem.

Gasnące światła zwiastują początek zmroku – zarecytowała z mocą Sirina. – Wraz ze zmrokiem przychodzi sen, w którym budzimy się na nowo… Myślę, że to powiedziałaby Misty gdyby była tu z nami. To z Księgi Trójcy. Bo widzisz Potępiony, Misty wcale nie była ostatnią z Sióstr Zamieci.

Deodron bez słowa skierował się ku bramie Odkupienia. Sirina podążyła za nim niczym mroczny cień. W karminowym blasku słońca wyglądali jak dwie zjawy z przeszłości dawno już zapomnianej przez śmiertelników. Nadchodziła zima.

 

***

 

Elenthill niespodziewanie zatrzymał wałacha przez co koń Sigurda prawie wjechał w jego zad. Olbrzym w ostatniej chwili ściągnął wodze z taką subtelnością, że biednemu zwierzęciu wyszły ślepia na wierzch. Chcąc nie chcąc, umęczony wierzchowiec z kwikiem przysiadł na zadzie i zarył kopytami w miękkiej ziemi.

– Chcesz mnie zabić! – krzyknął z wyrzutem berzeg bardziej spadając niż zsiadając z siodła. – Jeszcze jedna taka sztuczka i moją kobyłę szlak trafi.

– Ktoś tam jest – wyjaśnił z chłodem w głosie zabójca wskazując na szeroki dziedziniec zrujnowanego dworu. – I jest przekonany, że go nie widzimy.

Pozostał im jeszcze jeden dzień jazdy do miejsca, w którym mogła być przetrzymywana Nia. Sigurd prowadził pewnie i bez wahania. Elenthill był przekonany, że to nie będzie pierwsza wizyta berzega w obozowisku piratów. Minęło już południe. Podążali szerokim gościńcem, który lata swojej świetności miał już dawno za sobą. Na szczęście trakt wciąż był przejezdny. Dworek oddalony był zaledwie o kilkanaście jardów od traktu. Kiedyś była to letnia rezydencja jakiegoś szlachcica, teraz budynek przypominał co najwyżej walącą się stodołę.

– Co ty bredzisz… – zaczął olbrzym jednak dalsze słowa utkwiły mu w gardle.

Tuż przed kamienną bramą powietrze jakby się wygładziło i drgająca, niebieska smuga zaczęła przyjmować ludzkie i zwierzęce kształty. Po chwili przed dwoma jeźdźcami pojawił się kaleki starzec w powłóczystej szacie. Tuż obok stała wodząc po nich gniewnym spojrzeniem wyliniała oślica.

– Spokojnie Klaro to… sprzymierzeńcy – powiedział do oślicy ślepiec uspokajająco klepiąc zwierze po szyi. – Nie chciałem przeszkadzać w podróży choć nie ukrywam, że twoje zdolności elfie mocno mnie zaskoczyły.

– Dzięki temu tak długo żyję, starcze – odrzekł beznamiętnie Elenthill.

– To wielka sztuka dostrzegać prawdę a nie tylko na nią patrzeć. Nie jest łatwo dojrzeć w otaczającym nas świecie to czego w nim być nie powinno. Może to niezbyt eleganckie i bezpieczne, ale wyczuwam też skrywaną przez ciebie tajemnicę. Z oczu twojego dużego przyjaciela także dziecinnie łatwo można wyczytać kłębiące się w jego głowie myśli – staruszek skierował puste oczodoły w stronę Sigurda. Dopiero teraz olbrzym dostrzegł, że prawa ręka przybysza kończy się tuż ponad łokciem. – Wiem dokąd zmierzacie i jakie przyświecają wam cele. Muszę przyznać, że kierują wami szlachetne pobudki. Choć ty elfie jeszcze w pełni nie zdajesz sobie z tego sprawy…

– Po co dysputować o oczywistych faktach – przerwał Elenthill zbliżając się do kaleki. – Wolałbym raczej dowiedzieć się kim ty jesteś jasnowidzu i jakim prawem czytasz w myślach tego przerośniętego wora mięcha. Jak sam to dość trafnie zauważyłeś ani to eleganckie, ani tym bardziej bezpieczne.

– Uważaj na to co mówisz – warknął Sigurd choć on także podzielał niepokój Elenthilla co do osoby ich tajemniczego rozmówcy. – Kim jesteś? I co od nas chcesz?

– Cóż znaczą imiona skoro każdy z nas różne może je przyjmować jeśli taka jest jego wola. Kto jak kto, ale wy dwaj o tym powinniście wiedzieć najlepiej – odrzekł z rozbrajającą szczerością starzec lekko się uśmiechając. Kostur, na którym się podpierał zajaśniał bladą poświatą. – Ale możecie nazywać mnie Miriamem. Zawsze lubiłem to imię. Jak już pewnie zauważyliście jestem magiem o całkiem sporych możliwościach. Jednak co do czytania z oczu tego olbrzyma to wcale nie trzeba posiadać specjalnych zdolności aby zorientować się jaki żar pcha go ku przeznaczeniu.

– Nie potrafisz po prostu odpowiedzieć na pytanie – nie wytrzymał poirytowany Sigurd.

– Jestem już stary i mam prawo do niewinnych dziwactw. Poza tym odpowiedzi często są zbyt nużące i mylą swą prostotą. Nie dlatego jednak postanowiłem się wam ukazać aby zanudzić was na śmierć próżnym gadaniem. Wasz los związany jest z losem księcia Eliana. Tak jak i mój był do niedawna.

– O kim ty mówisz do cholery? – Sigurd podszedł do czarodzieja wymijając siedzącego na koniu Elenthilla. – Co to za książę i czemu mają służyć te bred…

Olbrzym nie zdołał jednak dokończyć. Oślica błyskawicznie wyrzuciła do przodu głowę i z prawdziwą pasją w oczach zatopiła zęby w jego udzie. Sigurd co prawda natychmiast odskoczył jednak kawałek płóciennych spodni pozostał w pysku zwierzęcia.

– Trzymaj to bydlę z dala ode mnie bo przerobię je na salami! – warknął berzeg rozcierając zagrożone przed chwilą pośladki. Na szczęście zęby oślicy tylko lekko go uszczypnęły.

– Klara nie jest bydlęciem – poprawił olbrzyma Miriam stając w obronie dumnej z siebie oślicy, która zawzięcie przeżuwała zdobyczny materiał. – Jest tylko nieśmiała i nie lubi zbyt szybko zawierać nowych znajomości.

– Proszę, nawet bezrozumne stworzenie się na tobie poznało – skomentował zabójca i zeskoczył z konia. – Mów starcze, bo czas nas nagli a muszę przyznać, że ty także mnie zaintrygowałeś.

– Dobrze więc. Jedziecie do obozowiska piratów aby uwolnić pewną ognistowłosą młódkę. Znam pobudki olbrzyma w tym względzie, jednak twoje intencje…

– To moja sprawa – przerwał mu chłodno Elenthill.

– Niech i tak będzie. Ta wasza dzierlatka nie jest tam jednak więziona sama. Jest z nią pewien chłopak zwący się Elian, albo raczej książę Elian, syn Elharda Mytheńskiego. Czy coś wam to mówi? – zapytał retorycznie Miriam.

– Wystarczająco dużo, aby cię nie zabić starcze – lodowy ton w głosie elfa zdradził, że ta wiadomość jest dla niego dużo ważniejsza niż chciałby to okazać. – Ale co my mamy z tym wspólnego?

– Podejrzewam, że wolałbyś abym przy twoim towarzyszu nie odpowiadał na to pytanie – starzec wskazał Elenthilla kikutem ręki. – Odkupienie. Czy coś ci to mówi?

– Twoja wiedza jest bardzo niebezpieczna dziadku – rzekł Elenthill krzyżując ręce na piersiach. W oczach ukrytych pod przymrużonymi powiekami zajaśniały niebezpieczne ogniki. – Może zabić jej posiadacza.

– Tak sądzisz? Cóż, to niezwykle trafne spostrzeżenie choć jak widzisz mimo tego brzemienia ja też już dość długo stąpam po tym łez padole.

– Czego od nas chcesz? – zapytał tym razem dużo mniej natarczywie Sigurd.

– Ależ to proste. Ratując dziewczynę pomożecie też chłopcu. Zrobiłbym to sam jednak muszę udać się na niezwykle ważne spotkanie. Chłopak zaufa wam jak powiecie, że przysłał was Miriam. Powiedzcie mu też, że gdy nadchodzi pora w każdym sercu rodzi się odwaga. I najważniejsze, niech strzeże miecza. Za wszelką cenę.

– Żal – odezwał się dziwnym tonem Elenthill.

– Tak, to ten miecz. Twoja wiedza elfie także jest niebezpieczna. Co jeszcze o nim wiesz? – pierwszy raz od początku tej dziwnej rozmowy w głosie czarodzieja zabrzmiała metaliczna nuta. Wizerunek milutkiego dziadzia prysł w oka mgnieniu ukazując twarde oblicze zdecydowanego na wszystko mężczyzny.

– Mniej niż oczekujesz starcze – odparł Elenthill. – To miecz koronacyjny, dar od naszego ludu. Jak się nie mylę jest w posiadaniu królewskiej rodziny Mythen od czasów Ardvena Gathara.

– Ten miecz jest bardzo ważny – na skupionym obliczu Miriama pojawił się smutny cień. – Przykro mi to rzec, ale jest ważniejszy nawet od księcia. Życie to bezcenny dar – mruknął jakby tłumacząc się sam przed sobą. – Jednak przeznaczenie Żalu może mieć dwa oblicza. Los Eliana splata się z tym mieczem, nie można jednak dopuścić do tego aby ostrze dostało się w niepowołane ręce. Nigdy! – zakończył z mocą a sękaty kostur znów zajaśniał bladym blaskiem.

– Oczywiście nie powiesz nam dlaczego? – mruknął berzeg z trudem wspinając się na boczącego się wierzchowca.

– Niestety nie mogę – przygnębienie w głosie starca niosło ze sobą tyle smutku, że Elenthill opuścił wzrok aby czarodziej nie zauważył wyrazu jego oczu. – Moje dni już się kończą. Wiem, że brzmi to dość trywialnie, ba nawet zbytnio relatywizuję tym swoje słowa, ale muszę wypełnić jeszcze jedno zadanie. Dam wam czas abyście zdołali odnaleźć księcia i ukryć go wraz z mieczem. Odpowiedź odnajdziecie w wieży spowitej wieczną mgłą. Bywajcie wojownicy i zapamiętajcie słowa starca. Przed przeszłością nikt nie zdoła zbiec ani o niej zapomnieć, można jedynie nauczyć się z nią żyć. Myślę, że te słowa szczególnie w waszym przypadku będą dużo lepsze niż pożegnanie.

Zanim zdążyli cokolwiek odpowiedzieć Miriam zniknął rozpływając się wraz z Klarą w błękitnej mgle.

– To dziwne, ale odnoszę wrażenie, że ten wariat zna nas lepiej od nas samych – powiedział trochę zmieszany Sigurd próbując uspokoić konia. – Co zamierzasz zrobić?

– To samo co ty – odrzekł spokojnie Elenthill wbijając pięty w boki wałacha. – Nauczę się żyć wespół z moją przeszłością.

Po chwili obydwaj jeźdźcy zniknęli za walącym się murem. Nie zauważyli utkanych z mroku kształtów, które rozmyły się w chłodnym powietrzu niczym zmiecione podmuchem wiatru cienie.

 

***

 

Elian wszedł statecznym krokiem w krąg obozowych chat. Na pierwszy rzut oka cały pochłonięty był oglądaniem własnych stóp. Jednak nie zdołał zmylić Gutruna. Gdy tylko ułożył polana w niewielki stos pod ścianą kuźni kowal zacisnął ciężką dłoń na ramieniu chłopca. Elian momentalnie struchlał wbijając przerażone spojrzenie w krasnoluda. Nogi się pod nim ugięły i poczuł w żołądku szybko rosnącą zimną gulę strachu.

– Nie wiem co kombinujesz wespół z tym szalonym berzegiem, ale pamiętaj, że życie tutaj to nie zabawa – głos Gutruna był twardy jednak gdzieś głęboko, skrzętnie ukryte zagrały w nim nutki prawdziwej troski. – Powiedz temu gołowąsowi jak go tylko zobaczysz, że ma się u mnie natychmiast zjawić. Pamiętaj chłopcze, nie rób niczego pochopnie, niczego czego byś później żałował.

– Nie zrobię nic głupiego, Gutrun – zapewnił skwapliwie Elian i pognał do chaty.

Dziewczyna z zapamiętaniem ścierała w moździerzu aromatyczne zioła. Podniosła głowę na dźwięk skrzypiących drzwi.

– Gdzieś ty znowu był? – zganiła go z groźną miną odrzucając włosy z twarzy. – Znowu bawiliście się w wojnę. Już tyle razy mówiłam ci, że to nie zabawa. To prawdziwe życie, w którym nic nie jest ułudą.

Elian pomyślał, że Nia i Gutrun są do siebie bardzo podobni i nazbyt przewrażliwieni. Chłopak wydął usta i hardo odrzekł.

– Walka jest dla mężczyzn, kobiety nigdy tego nie zrozumią.

– Mówi się nie zrozumieją – Nia ze zrezygnowaniem pokiwała głową. – Idź umyj ręce, zaraz będzie obiad.

– Ale ja mam coś bardzo ważnego…

– Najpierw ręce – przerwała ostrym tonem dziewczyna.

Elian chcąc nie chcąc wybiegł na dwór i szybko ochlapał się w stojącym przy studni korycie. Gdy wrócił Nia właśnie przesypywała szary proszek z moździerza do małego woreczka. Chłopak zamknął za sobą drzwi i podszedł do dziewczyny, która przyjrzała mu się z nieskrywanym zdziwieniem.

– Zamknąłeś drzwi!? – niedowierzanie w jej głosie szybko ustąpiło miejsca podejrzliwości. – A może w końcu nabrałeś trochę ogłady w co szczerze wątpię. Pewnie znowu wymyśliłeś jakąś głupotę. Lepiej żebyś miał dobre wytłumaczenie.

– W lesie napadł człowiek, który chciał nas zabić, ale Biały go przepędził. Może nie do końca Biały bo właśnie nadszedł Ralf, ten pirat co cię pilnuje jak wychodzisz z obozu. Ten nieznajomy uciekł na ich widok. Na szczęście nas też nie zobaczyli bo Biały miał przy sobie miecz i pewnie skończyłby w ptasiej klatce – wyrzucił jednym tchem chłopak. – Biały kazał mi iść za nimi. Byłem niezwykle uważny, nie złamałem żadnej gałązki. Nawet Ralf mnie nie zauważył – powiedział z dumą. Widząc jednak, że umiejętności tropiciela nie robią na Nii żadnego wrażenia szybko dodał. – Miałem ci powiedzieć żebyś przyszła tam gdzie zawsze zbierasz zioła. Biały będzie tam na ciebie czekał.

Zdumiona Nia wpatrywał się w chłopca szeroko otwartymi oczami.

– Na co czekasz? Nie ma czasu do stracenia – ponaglał Elian. – Biegnij na polanę z kamiennym kręgiem bo Biały nie będzie tam czekał wiecznie.

– Zaczynasz się robić bezczelny – Nia warknęła takim tonem, że Elian cofnął się o dwa kroki. – Co to za historia z tym nieznajomym? Przecież mogło ci się coś stać. Od dzisiaj masz zakaz opuszczania obozu. Zrozumiałeś?!

– Nie będziesz mi mówić co mam robić. Nie jesteś moją matką! – krzyknął Elian i wybiegł z chaty.

Chciała pobiec za nim, ale imbryk z wywarem z korzeni tui właśnie zaczął wrzeć.

– Niech to szlak – dziewczyna ze złością odrzuciła włosy do tyłu i odstawiła czajnik. – Co oni znowu wymyślili.

Kiedy wybiegła z domku i zaczęła rozglądać się za Elianem ten już gdzieś zniknął. Wiedziała jednak gdzie go szukać. Chłopak siedział na zydlu przed Gutrunem i z rozdziawioną buzią słuchał starego krasnoluda, który właśnie opowiadał jedną ze swoich historii. Szybkim krokiem ruszyła w ich stronę. Gdy stanęła za plecami Eliana Gutrun mrugnął do niej okiem i dał znak aby zaczekała aż skończy.

– Qrontag drogi chłopcze – opowiadał kowal. – Pragnął z całego serca pomścić swego brata, Gorana. Wyruszył więc w długą podróż aby odnaleźć jego zabójcę. I kiedy w końcu przed nim stanął z toporem w dłoni ten splunął mu w twarz. A czy wiesz co uczynił Qrontag?

Elian zaprzeczył ruchem głowy.

– Odwrócił się i odszedł – odrzekł z lekkim uśmiechem krasnolud.

– Dlaczego go nie zabił? Przecież właśnie po to wyruszył, żeby pomścić swego brata.

– Właśnie dlatego, Elianie. Qrontag poprzysiągł, że pomści śmierć brata. Ale zabójca obraził go i zhańbił plując mu w twarz. Gdyby go zabił to zrobiłby to w gniewie i zrobiłby to dla siebie, a nie dla uczczenia pamięci brata.

– Nie rozumiem – zmartwił się Elian marszcząc czoło. – To po co w ogóle za nim podążył?

– Wojownik nie morze uderzać w gniewie – wyjaśnił spokojnie krasnolud. – Musi być zimny jak stal i niewzruszony jak skała. W walce nie ma miejsca na emocje. Jest tylko życie i śmierć. Jeżeli poddajesz się gniewowi to okazujesz słabość, którą może wykorzystać twój przeciwnik. Gniew wojownika musi być zimny jak lód i twardy jak stal. To była dla Qrontaga lekcja pokory mój chłopcze, ale jakie ty wyciągniesz wnioski z tej historii to już zależy tylko od ciebie.

Gutrun pochylił się i zaczął dokładać drwa do paleniska. Elian z westchnięciem wstał i ujrzał stojącą za nim Nię. Z zakłopotaniem opuścił głowę.

– Przepraszam – powiedział cicho nie śmiejąc spojrzeć jej w oczy. – Nie powinienem podnosić na ciebie głosu. To była słabość niegodna prawdziwego wojownika.

– To ja powinnam cię przeprosić Elianie – odparła z powagą dziewczyna. – Nie mogę ci mówić co powinieneś uczynić. Masz rację, nie jestem twoją matką. Ja się po prostu o ciebie martwię. Proszę wybacz mi nadopiekuńczość, ale inaczej nie potrafię, to u mnie chyba rodzinne…

– Ona nie żyje – chłopak podniósł głowę. W jego oczach zalśnił smutek. – Moja matka. Nigdy jej nie widziałem.

– Przykro mi – wyszeptała Nia.

– Często wyobrażałem sobie jaka była. Czasami widywałem ją jak biegła do mnie z rozpuszczonymi włosami przez ukwieconą łąkę. Miała taki piękny uśmiech… Ale ona nigdy mnie nie przytuliła, nie pocałowała. Zawsze byłem sam…

– To nieprawda Elianie – wtrącił Gutrun prostując się znad paleniska. – Masz przyjaciół, którzy się o ciebie troszczą. Nie jesteś sam i nigdy nie będziesz.

– Zachowuję się jak mały chłopiec – powiedział szybko Elian wycierając wierzchem dłoni wilgotne oczy. – I za dużo mówię. Za mężczyznę świadczą jego czyny a nie słowa – dodał z powagą. – Chodźmy spotkać się z Białym.

Nia z uśmiechem skinęła głową, położyła chłopcu rękę na ramieniu i razem podążyli w stronę lasu. Gutrun jeszcze przez chwilę wpatrywał się w tę dziwną parę przyjaciół, których połączyła wspólna niedola, cierpienie i smutek. Kowal pokiwał w zadumie głową i wrócił do przerwanej pracy.

 

*

 

Polana wprost przytłaczała swoim ogromem. Kiedyś musiała się tutaj wznosić potężna budowla, po której pozostały tylko omszałe ruiny. W centrum znajdował się krąg z wysokich na kilkanaście jardów granitowych obelisków, na których wyrzeźbiono tajemnicze piktogramy. W cieniu jednego ze słupów siedział nieruchomo Biały. Nia i Elian zbliżyli się do niego szybkim krokiem. Dziewczyna doskonale znała okolicę bo często odwiedzała tę polanę w poszukiwaniu ziół i roślin leczniczych. Kirgo co prawda zabronił jej przychodzenie tutaj jednak odkąd przydzielił jej do ochrony Ralfa przymykał oko na te wypady. Dziewczyna często leczyła piratów z różnych dolegliwości więc była to obopólna korzyść. Najczęściej był to kac, grzybica, rzeżączka i nieżyt żołądka więc dziewczyna nie miała z tym większych kłopotów. Nikt jednak nie wiedział o tym, że Nia zbierała nie tylko zioła. Znalazła tu pewną roślinę, z której przygotowywała niezwykle potężny wywar. Mikstura miał pomóc im w ucieczce. Nie powiedziała jednak nic Elianowi bo pewnie wykłapałby to Białemu a jakoś nie do końca ufała temu berzegowi.

– W końcu jesteście – odezwał się Biały szybko wstając. – Mam nadzieję, że nikt za wami nie szedł?

– A jak myślisz? – odparła pytaniem na pytanie Nia. – Mów o co chodzi. Elian dość ogólnikowo zrelacjonował mi waszą dzisiejszą przygodę.

– Jestem pewien, że nasz młody książę nie powiedział ci wszystkiego – berzeg zwrócił się do zdziwionego i zmieszanego chłopca. – Widzę po twojej minie, że ten nieznajomy miał jednak rację. Jesteś księciem. Może jest jeszcze coś o czym chciałbyś nam powiedzieć, Wasza Wysokość?

Nia także wbiła zdziwione spojrzenie w Eliana. Podejrzewała, że chłopak pochodzi z zamożnej i wpływowej rodziny, ale królewski ród przeszedł jej najśmielsze oczekiwania.

– Elian to moje prawdziwe imię. W starszej mowie oznacza nadzieję – zaczął cichym głosem chłopiec. – Nadał mi je ojciec, Elhard, król Mythen, który niedawno został zamordowany. Mama zmarła przy porodzie. Wychowywała mnie Yearlena, uzdrowicielka z Łąk, z Doliny Kwiatów. Wiosną do naszej chatki przyjechali jacyś ludzie, zdaje się, że to właśnie mnie szukali. Zabili Yearlenę bo nie chciała im powiedzieć gdzie jestem. Uratował mnie wtedy krasnolud i pewien łucznik. Później Chamber Berkaz, ten krasnolud, pozostawił mnie w sierocińcu. Uciekłem stamtąd na drugi dzień. Kilka dni ukrywałem się w lesie. Wtedy spotkałem Miriama, kalekiego starca. Razem wędrowaliśmy przez kilkanaście dni. Gdy obozowaliśmy w Wąwozie Harpii zaatakowali nas jacyś zakonnicy. Wtedy uratował mnie wuj, Zygfrtd Gathar, Wielki Mistrz zakonu Ardvent Gathar i Karl von Midenchoffen, młody rycerz zakonny. Tamci jednak strasznie pobili Miriama i więcej już go nie widziałem. Dalej ruszyłem z wujem, który pasował mnie na rycerza i podarował miecz, Żal. Po kilku dniach dopadli nas kolejni napastnicy. Zygfryd walczył z nimi sam kiedy ja z Karlem uciekałem. Mój wuj zginął jak prawdziwy bohater. Kiedyś, jak już dorosnę będę taki jak on – głos chłopca na chwilę się załamał. – Gdy uciekaliśmy z Karlem przez puszczę trafiliśmy w pułapkę jakiś najemników, którzy oddali mnie w ręce tego elfa z blizną na twarzy – Elian spojrzał mokrymi oczami na Nię. – Tego elfa ze statku. Później piraci zamknęli mnie z Nią na okręcie. W końcu trafiliśmy tutaj, do obozu. Oto cała moja historia. Wybaczcie, że nie byłem z wami szczery od początku, ale Yearlena uczyła mnie abym nikomu nie ufał. Ona była do wszystkich uprzedzona. Ja jednak widzę, że nie wszyscy są źli. Jesteście… Jesteście dla mnie jak rodzina, której nigdy nie miałem. Jak brat i siostra…

Przez długą chwilę panowała cisza przerywana jedynie śpiewem ptaków.

– Nie wiedziałam – zaczęła niezręcznie Nia. – Naprawdę mi przykro, Elianie. Wiele wycierpiałeś a przez nas te wspomnienia znów odżyły – dziewczyna spojrzała z wyrzutem na Białego. – Każdy ma prawo do swoich tajemnic.

– Dowiodłeś Elianie, że jesteś godzien mej przyjaźni – głos berzega zabrzmiał niezwykle oficjalnie. – Bracia krwi muszą sobie bezgranicznie ufać a ty dowiodłeś, żeś jest godzien mojego zaufania – zakończył Biały rozcinając wewnętrzną część dłoni nożem.

Elian drżącą ręką wziął od niego ostrze i z grymasem bólu na twarzy uczynił to samo. Chłopcy uścisnęli sobie prawice.

– Odtąd jesteśmy braćmi we krwi i w mieczu, książę – powiedział z powagą Biały. – To zaszczyt dla mnie Elianie.

– Dla mnie to też zaszczyt Biały – wyjąkał chłopak i mocno uścisnął berzega.

– Wystarczy już tych czułości – burknął lekko zmieszany Biały i odsunął zapłakanego Eliana. – Muszę powiedzieć wam coś więcej o tym nieznajomym.

Nia położyła dłoń na ramieniu chłopca próbując go uspokoić.

– Wypłacz się – powiedziała czułym głosem. – To pomaga, wiem o tym.

Elianem wstrząsnęły spazmy, książę mocno przywarł do Nii.

– To nieprawda co powiedziałem – wychlipał. – Gdybym miał mamę chciałbym żeby była taka jak ty.

Nia nie odpowiedziała nic tylko mocniej przytuliła chłopca do siebie. Po jej twarzy popłynęły łzy. Biały wciąż stał zakłopotany. Po dłuższej chwili berzeg postanowił przerwać krępujące milczenie.

– Ten przybysz powiedział, że zna twoich przyjaciół Elianie. Powiedział też, że pomoże nam w ucieczce.

– Niby jak ma zamiar to zrobić? – zapytała z nieufnością w głosie Nia.

– To prostsze niż przypuszczasz panienko – odpowiedział jej spokojny głos dochodzący zza pobliskiego obelisku, spoza którego wyłonił się ubrany w szary strój nieznajomy. W powietrzu rozszedł się delikatny zapach mięty. – Musicie tylko zrobić wszystko o co was poproszę.

– To on! – krzyknął Elian wskazując przybysza ręką. – To ten łucznik był wtedy na polanie z krasnoludem. To on pomógł Chamberowi!

– Kim jesteś i czego chcesz? – spytał groźnie Biały odruchowo zasłaniając sobą Nię i Eliana.

– Cieszę się, że jeszcze mnie pamiętasz, książę. Pamięć do twarzy na twojej pozycji to bardzo rzadka przypadłość – stwierdził Barton z tym samym ironicznym uśmiechem co zawsze. – A już się obawiałem, że będę musiał brnąć przez wątek zdobądź zaufanie. Więc jak dobrze pamiętasz Elianie to ja uratowałem dupsko tego kloca Chambera i twój książęcy wybacz za nieprzystające dworskim obyczajom określenie, tyłek.

– Wyrażaj się mości panie – przerwała mu gniewnie Nia. – Tu są dzieci.

– Nie jestem już dzieckiem – zaperzył się Elian. – Wiem co to dupsko, znam nawet dużo gorsze słowa – skwitował z dumą.

– To wielce chwalebne – zadrwił Barton jednak widząc coraz pochmurniejsze spojrzenie Białego szybko wrócił do przerwanego wątku. – Przybyłem tu z polecenia Karla von Midenchoffena, Wielkiego Mistrza zakonu Ardvent Gathar. Nowego Wielkiego Mistrza bo poprzedni już rozstał się z tym światem. Dość pechowa posadka jeżeli chcecie znać moje zdanie w tej kwestii. Ale zdaje się, że trochę odbiegłem od sedna sprawy. Moim zadaniem było odnalezienie obozu piratów, w którym jakoby miałeś być przetrzymywany Wasza Miłość – tu kłusownik chrząknął i zamaszyście splunął. – Niech szlak trafi te tytuły. Wybacz książę, ale mam nadzieję, że nie każesz mnie ściąć za to, że będę mówił do ciebie na ty. Po prostu tytuły powyżej pan nie chcą mi przejść przez gardło. Zdaje się, że mam to po tatusiu. Nigdy go nie poznałem, ale podobno ścięto go za obrazę królewskiego majestatu.

Biały zaczął już pąsowieć na twarzy.

– Mógłbyś się streszczać panie…

– Monk, Barton Monk, kłusownik, oczywiście były. Do usług – tu były kłusownik z zapamiętaniem wykonał ukłon znieważający całą dworską etykietę znaną Elianowi.

– A więc kontynuuj panie Monk jeśli łaska – warknął Biały.

– Jak już wspomniałem rzeczony Karl zmierza tu z kilkunastoma rycerzami zakonnymi, oczywiście ten wredny krasnolud też jest z nimi. Jesteśmy, jakby to rzec, ekspedycją ratunkową. O, to dobre słowo. Ekspedycja ratunkowa. Choć moim zdaniem to raczej samobójcza eskapada. A więc rzeczona ekspedycja według moich szacunków dotrze jutro w okolice osady rybackiej oddalonej o milę od obozu piratów. Ja miałem tylko zlokalizować położenie obozu, ale jak widać szczęście mi dopisało. Znalazłem nie tylko obóz, ale i główny powód naszej wyprawy. Nie mogę niestety sam zorganizować ucieczki bo jedyne przejście, które odnalazłem jest pilnie strzeżone. Możemy jednak ustalić pewne, istotne dla rejterady szczegóły. A więc obejrzałem sobie obozik tych łachmytów i najbardziej nie podoba mi się ich liczebność.

– Osiemdziesięciu czterech wraz z Kirgo, ich hersztem – wtrącił berzeg. – Krasnoludzki kowal to przyjaciel. Ma na imię Gutrun.

– Wszędzie pełno tych kurdupli. Spokojnie, ja tylko żartowałem – zapewnił Barton z rozbrajającym uśmiechem widząc, że Biały zaciska pięści. – To dobrze, każda pomoc może się przydać. A więc ja wrócę teraz do naszej nieszczęsnej ekspedycji a wy jak gdyby nigdy nic wrócicie do obozu. Atak przeprowadzimy pojutrze o świcie. Wcześniej pozbędziemy się pilnujących przejścia strażników. Przygotujcie się odpowiednio. Lepiej żebyście mieli przy sobie coś do obrony, tylko żeby w obozie nie zaczęły ginąć siekiery. I nie afiszujcie się z bronią. A teraz najważniejsze – zachowujcie się tak jak do tej pory. Nie możecie dać po sobie poznać, że coś się zmieniło. Wolałbym także abyście nic nie mówili temu kowalowi.. A więc bywajcie przyjaciele, do pojutrza – zakończył Barton odwracając się na pięcie i znikając za obeliskiem.

– Uciekamy! – wykrzykną podekscytowany Elian patrząc na przemian to na Nię, to na Białego. – Karl żyje! Musicie go poznać, to wspaniały rycerz. Jest teraz Wielkim Mistrzem. Nie mogę się doczekać!

– Uspokój się – zganił go szorstko Biały. – Ten Barton ma rację, jak będziesz tak podskakiwał to Kirgo od razu coś zwęszy. Wrócimy do obozu oddzielnie. Wy nazbierajcie jakiś jagód i ziół. Ja zaniosę Gutrunowi polan. Wszystko musi być tak jak dawniej.

– A co jeśli to pułapka? – odezwała się niespodziewanie Nia. – A jeżeli ten Barton to wróg? Z twojej opowieści wynika książę, że ktoś czyha na twoje życie, i że wciąż jesteś prześladowany. W tym mężczyźnie jest coś złowrogiego, nie wiem dlaczego, ale wzbudza on we mnie niepokój.

– E tam, babskie gadanie – powiedział Biały jednak gdy Nia posłała mu groźne spojrzenie szybko dodał. – Załóżmy, że masz rację. Przynajmniej wyrwiemy się z obozu. W czasie ucieczki będziemy mieć większe szanse na to aby jeszcze raz zbiec.

– Chyba, że się nas wcześniej pozbędą – wtrąciła dziewczyna z poważną miną. – Oni szukają Eliana nie nas Biały. Szukają księcia, jedynego prawowitego następcy tronu Mythen. My jesteśmy tylko zbędnym balastem.

– Cholera, masz rację – zasępił się Biały wbijając spojrzenie w obelisk, za którym zniknął Barton. – Porozmawiam z Gutrunem, może on znajdzie jakieś rozwiązanie.

– Dobrze – zgodziła się Nia biorąc Eliana pod ramię. – Wracajmy do obozu.

 

***

 

Czarny Rycerz przeszył Karla spojrzeniem skrytych pod kapturem oczów. Dopiero teraz zakonnik dostrzegł szczegóły, które umknęły mu przy pierwszym spotkaniu. Miecz rycerza był niezwykle prosty, tylko krwistoczerwony rubin osadzony w głowni znamionował jego wartość. Zbroja częściowo zakryta płaszczem wydawała się Karlowi znajoma. Nagle doznał olśnienia.

– Zygfryd – wyrwało się z ust młodzieńca. – Dlaczego nie pokażesz twarzy?

– To byłoby zbyt proste Karl – w głowie rycerza zabrzmiał przejmujący dreszczem głos. – Widzisz tylko to co chcesz zobaczyć. Niczego nie wyniosłeś z poprzedniej lekcji. Wiedz jednak, że dzisiaj łaskawie cię nie zabiję – Czarny Rycerz wybuchnął szyderczym śmiechem. – Nie jestem Zygfrydem Gatharem choć kiedyś było to moim jedynym pragnieniem. Być takim jak Wielki Mistrz, dumnym, odważnym i niepokonanym. Bez skazy i zmazy. Prawie jak w bajkach o królewnach i smokach. Ale życie nie jest piękną bajką, Karl. Życie to walka, w której tak naprawdę wygrywa tylko śmierć. Możesz mi uwierzyć na słowo bo coś o tym wiem. Nie, nie jestem Zygfrydem, wprost przeciwnie jestem tym czym Zygfryd nigdy by się nie stał. Jeżeli jeszcze mnie nie rozpoznałeś to może lepiej aby tak pozostało. Gdy nadejdzie odpowiedni czas tylko od ciebie będzie zależało to czy stanę się właśnie tym czym jestem teraz. Jednak najpierw musisz odnaleźć księcia i… pozdrowić go ode mnie. Powiedz mu, że kiedyś po niego też się zjawię – Czarny Rycerz znów wybuchnął zimnym śmiechem a jego potężny rumak poderwał się stając dęba. Dopiero teraz Karl dostrzegł, że zwierzę ma czerwone, pałające ogniem ślepia. Po plecach Wielkiego Mistrza przeszedł zimny dreszcz i znów otworzył oczy. Pierwszym co ujrzał po przebudzeniu był Alorik, który natarczywie wbijał w niego te swoje pozbawione wyrazu, kocie oczy. Pierwszy Miecz zakonu jak zawsze miał nieodgadniony wyraz twarzy.

– Znowu o nim śniłeś – bardziej stwierdził niż zapytał. – Twoje wizje lordzie mogą stać się dla ciebie dużo bardziej niebezpieczne niż mógłbyś przypuszczać.

– O czym ty mówisz?

– Przed tobą jeszcze długa droga, Wielki Mistrzu – przez twarz Alorika przeszedł prawie niedostrzegalny cień. – Jesteś jeszcze młody Karl a nie zawsze stajemy się tym kim chcielibyśmy być.

– Nie rozumiem – odrzekł gniewnie młodzieniec wstając z pledu. – Kim ty naprawdę jesteś Alorik? Dlaczego Zygfryd tak bardzo ci zaufał? – Karl stanął tak blisko elfa, że ich twarze niemal się stykały. – Mów kiedy twój Mistrz pyta!

– Sam musisz zauważyć różnicę pomiędzy prawdą a tym co prawdą chciałoby być. Tym co ją przesłania i deformuje. Ja jestem tylko strażnikiem.

– Tak, jesteś strażnikiem. A skąd mam wiedzieć, że to właśnie nie jest fałsz? Przybywasz z nikąd i mówisz mi o rzeczach, o których nie wspomina nawet Reguła zakonu, a które powinny być w niej zawarte. To herezja, Pierwszy Mieczu a za apostazję jest tylko jedna kara – stos. Twierdzisz, że jestem w posiadaniu niezwykle cennej rzeczy, która może zaważyć na losach całej ludzkości. Wybacz, ale sam się sobie dziwię dlaczego ci wierzę. I dlaczego wciąż mnie prześladujesz, jesteś prawie jak…

– Czarny Rycerz – wpadł mu w słowo Alorik. – To chciałeś powiedzieć. Prawda?

Karl zasępił się jeszcze bardziej a w jego oczach zajaśniały ogniki gniewu. Całą scenę obserwowało tylko dwóch widzów, Chamber, który właśnie poił kuce i obchodzący straże Ludwik.

– Za kogo ty się uważasz? – warknął Karl. – Myślisz, że jestem tylko przygłupim giermkiem, który nic nie rozumie? Wyobraź sobie, że wiem co się dzieje dookoła i wcale nie podoba mi się rola, którą muszę odegrać w tym cholernym przedstawieniu. Dopuściłem do śmierci Zygfryda, opuściłem Eliana, teraz uciekam przed Geronem i uganiam się za cieniami. Mimo młodego wieku i braku doświadczenia wiem dość sporo Alorik o pewnych domniemanych faktach dotyczących zakonu. Wkrótce mam zamiar uczynić pożytek z tej wiedzy. Niebawem nie tylko ty się o tym przekonasz.

– Lord Karl uważa rozmowę za zakończoną, Pierwszy Mieczu – wtrącił Ludwik spoglądając z góry na Alorika. – Przestań dręczyć Wielkiego Mistrza. Odpowiadam za jego bezpieczeństwo i spokój więc jeżeli uznam, że jesteś zbyt natarczywy bez zmrużenia oka każę cię spętać.

– Słowa nic nie kosztują a spętanie mnie może okazać się nie takie proste – zadrwił Alorik nawet nie spojrzawszy w stronę zakonnika. – Pamiętaj lordzie moje słowa, ale także to co ci rzekł Czarny Rycerz. Niedługo okaże się komu naprawdę możesz zaufać, Wielki Mistrzu – zakończył dobitnie Alorik i śpiesznie odszedł.

– Czy mam coś z nim zrobić, Panie? – zapytał Ludwik wbijając zasępione spojrzenie w plecy odchodzącego elfa.

– Na razie nie, przyjacielu – odparł Karl kładąc mu w geście uspokojenia dłoń na ramieniu. – Gdy nadejdzie odpowiedni czas dowiedzie swej wartości a wtedy podejmę właściwą decyzję. Miej jednak na niego baczenie. Alorik coś przed nami ukrywa, a ja nie chciałbym dowiedzieć się co to takiego jak już wbije mi miecz w brzuch.

– Jak sobie życzysz, Lordzie – zgodził się z wyraźną satysfakcją Ludwik. – Nigdy nie podobało mi się to, że Pierwszym Mieczem zakonu został ktoś spoza bractwa. Do tego jeszcze elf…

– Taka była wola Zygfryda – skwitował Karl. – Każ zbudzić ludzi. Jak tylko zacznie szarzeć ruszamy w dalszą drogę. Barton powinien już na nas czekać. Nie możemy tracić ani chwili.

– Wedle rozkazu, Wielki Mistrzu – posłusznie odparł Ludwik i odszedł wypełnić polecenie.

– Nie rób nic pochopnie Karl – zagadnął Chamber zbliżając się do młodego rycerza, który właśnie zapinał pas z mieczem. – Ten elfiak mądrze gada. Ma tylko swoje tajemnice jak każdy z nas. Potrafię wyczuć fałszywe intencje chłopcze i uwierz mi, że twój Pierwszy Miecz jest czyściutki jak pupa elfiej panny.

– Dziękuję za radę Chamber, ale teraz mam ważniejsze sprawy na głowie – odparł oschle Karl.

– Jak sobie życzysz, Wielki Mistrzu – prychnął krasnolud i z zaciętą miną wrócił do swojego wehikułu.

Nigdy by tego przed nikim nie przyznał, ale naprawdę brakowało mu Bartona. Ten cholerny kłusownik przynajmniej trzeźwo myślał a krasnolud miał niejasne przeczucia, że słowa Alorika wkrótce przerodzą się w gorzką prawdę.

 

***

 

Biały bez żadnej nieprzyjemnej przygody powrócił do obozu. Jednak gdy tylko wszedł pomiędzy drewniane chaty zamarł ze zdziwienia. Po obozie kręciło się sporo nowych twarzy. W drodze do Gutruna naliczył co najmniej czterdziestu. Z kuźni bił w niebo czarny dym a dochodzące stamtąd odgłosy świadczyły o tym, że kowal ma pełne ręce roboty. Rzeczywiście Biały zastał go, gdy krasnolud prostował pogięty napierśnik. Z wyglądu zbroi berzeg wywnioskował, że jego ostatni właściciel już na pewno nie będzie pancerza potrzebował. Po twarzy krasnoluda płynęły wąskie stróżki potu a nabrzmiałe żyły na rękach świadczyły o tym, że nawet przez chwilę nie odchodził od kowadła.

– Gdzie ty się u licha podziewałeś? – warknął Gutrun na widok berzega nie przerywając pracy. – Bierz się za łatanie naramienników. Później możesz rozklepać tę stal. Do jutra muszę zrobić z niej kilkanaście mieczy.

– Co to za ludzie? – spytał Biały przeskakując niski murek i zakasując rękawy. – Po obozie kręci się pełno nowych oprychów.

– Jakiś ty spostrzegawczy – zakpił krasnolud plując w dłonie. – To psy Reinolda. Mieli utarczkę z królewskim galeonem i nie za dobrze na tym wyszli. Jednak najgorsze jest to, że Reinold złamał rozkaz Undovira. Hrabia zakazał wszystkim swym szyprom polowania na statki Mythen i koalicji. A wiesz jak on nagradza oficerów za niesubordynację. Reinold, jak tylko zakotwiczył ten swój wrak w przystani pognał do Kirgo i do tej pory stamtąd nie wylazł. Ci dwaj znają się od dawna, zaczynali razem u Undovira. Pewnie teraz chleją i kombinują jak tu ocalić pusty łeb Reinolda. A ja muszę poskładać do kupy ten ich złom. Musieli nieźle dostać po łbach – stwierdził z nieskrywaną satysfakcją Gutrun krytycznie przyglądając się naprawionemu napierśnikowi. – A ty się szwendasz cały dzień. Znaleźli cię? – zapytał cicho nie patrząc na berzega, który właśnie zaczął prostować pogięty naramiennik.

– Tak – odparł krótko zagadnięty chłopak i pośpiesznie opowiedział kowalowi o spotkaniu z Bartonem. – Nia mu nie ufa. Wydaje mi się, że dziewczyna może mieć rację. Oni przybyli tu po księcia a nie po nic niewartego berzega i córkę kupca. Mówiliśmy też o tobie. Ten Barton zakazał nam rozmawiać z kimkolwiek o jego zamiarach. A teraz ci piraci. Nie wiem co robić – widać było, że Biały nie może odnaleźć się w nowej sytuacji. Cały misterny plan ucieczki, który przygotował w drodze do obozu legł w gruzach.

– Tylko żebyś się teraz nie próbował rozkleić – zganił go jak zwykle trzeźwo myślący krasnolud. – I bez zbędnych emocji. Wiedziałem, że w tym chłopcu jest coś niezwykłego – mruknął pod nosem kowal. – Powiadasz, że przybył po niego sam Wielki Mistrz z rycerzami. Raczej wątpię, żeby chcieli zrobić coś złego Elianowi, choć nigdy nie można wykluczyć takiej ewentualności. Jak uderzasz młokosie – krzyknął gniewnie Gutrun na Białego gdy w pobliżu kuźni przeszło kilku podchmielonych piratów. – Nie tak mocno bo zniszczysz strukturę stali.

Gdy korsarze zniknęli za załomem drewutni kowal kontynuował.

– Dla Eliana może to być jedyna szansa ocalenia. Nie wiadomo też jakie plany ma co do niego Undovir. Z tego co wiem Wielkim Mistrzem zakonu Pieczęci obwołał się Geron van der Lorn po tym jak pozbył się Zygfryda Gathara. A więc ten Karl sądząc z opowieści Eliana jest jego prawowitym następcą. Myślę, że Elian będzie z nim bezpieczny. Choć z drugiej strony w Mythen szaleje wojenna zawierucha a młody Mistrz ma więcej wrogów niż przyjaciół. Książę pod jego opieką może łatwo postradać życie. Mimo wszystko lepsza chwila wolności niż wieczność niewoli. Widzę, że ten Reinold pomieszał wam szyki. Musisz natychmiast wyruszyć i odszukać Bartona. Powiedz mu o piratach. Teraz jest ich około dwustu i wszyscy to zahartowane w bojach zakapiory. Zakonnicy nie mogą tu sobie wjechać jak na paradę. Powinni wysłać kilku ludzi, którzy pomogą wam w ucieczce. Mały oddział łatwiej prześlizgnie się pomiędzy strażnikami i dotrze do obozu. Pędź chłopcze. Jak ktoś się o ciebie zapyta to powiem, że poszedłeś po drwa. Zanim wyruszysz powiedz Nii aby nie wyściubiała z chłopcem nosa. Niech siedzą w chacie jak mysz pod miotłą. Tak będzie najbezpieczniej. Z resztą będę miał na nich oko. Ruszaj.

– A ty? – spytał na odchodnym Biały.

– Ja chłopcze jestem już za stary na ucieczki i zabawę w wojnę – odparł spokojnie krasnolud. – Sam wybrałem taki żywot i jest mi z tym dobrze. Pomogę wam jak tylko będę mógł, ale zostanę w obozie. Pośpieszaj Biały. I nie zapomnij o mieczu.

– Nie zapomnę – odkrzyknął berzeg przeskakując murek i biegnąc w stronę lasu. – Nigdy!

 

***

 

Feallan uniósł do góry zaciśniętą w pięść dłoń. Cały oddział zatrzymał się czekając na znak od dowódcy. Tymczasem elf zeskoczył z konia i rozsunął rozłożyste gałęzie sosny. Jego oczom ukazał się niesamowity widok. Mimo, iż słońce zasnute było szarymi chmurami Kamienny Krąg emanował błękitną poświatą. Na szczycie każdej z wież jaśniał czerwony płomień rozświetlający przedpole twierdzy. Szponiaste palce wież zdawały się delikatnie drgać w tej niesamowitej plejadzie barw. Każda z baszt strzeżona była przez jednego z elementalistów władających magią żywiołów. Na murach fortecy stali w równych szeregach elficcy łucznicy. Krasnoludzcy wojownicy, czego nie mógł ujrzeć Feallan, czekali ustawieni w trzy czworoboki na dziedzińcu twierdzy. Brama została magicznie opieczętowana potężnym zaklęciem ochronnym stworzonym na tę okazję przez samego Koristo. Wyryte na murach magiczne glify krasnoludzkich kowali pulsowały teraz sinym blaskiem. Bractwo Kamienia nie dało się zaskoczyć. Na szczycie środkowej wieży, najokazalszej ze wszystkich stało pięć osób. Wilhelm Storm, Diego, Zerathin, Flomiriell i jakiś mężczyzna w kapeluszu z szerokim rondem rzucającym cień na jego twarz. Morgrot av Kiergon, zwany też Szamanem, przywódca krasnoludzkiego regimentu dowodził na dole obroną twierdzy.

– Niestety Miriam się nie pomylił – stwierdził z lekkim westchnięciem Wilhelm Storm wskazując na kraj lasu. – Już są.

– Szkoda, że nie ma z nami tego ślepego skurczybyka – dodał Diego poklepując uspokajająco leżącego u jego stóp tygrysa. – Dowódca nie powinien przed walką opuszczać okrętu.

– To było konieczne – stwierdził spokojnie mężczyzna w kapeluszu. – Wiesz o tym równie dobrze co i my złodzieju.

– Nie lubię jak mnie tak nazywasz, Mnichu – odrzekł z lodowatym uśmiechem Diego na co tygrys otworzył ślepia i wbił głodne spojrzenie w kapelusznika. – Grom jeszcze dzisiaj nic nie jadł więc lepiej mnie nie prowokuj.

– Ja też lubię kotki złodzieju – w głosie Mnicha zabrzmiała nuta arogancji spotykana tylko u kogoś kto żyje już zbyt długo aby przejmować się groźbami. Mężczyzna ukrył dłonie w szerokie rękawy ni to habitu ni to płaszcza. – Mam nawet całkiem ładną kolekcję futer. Z tego byłby niezgorszy dywanik w kloace – dodał z paskudnym uśmiechem.

– Czy wy dwaj moglibyście choć przez chwilę zachować powagę – dalszą utarczkę przerwał gniewnym głosem Wilhelm – Mamy teraz ważniejsze problemy na głowie. Koristo odszedł i prawdopodobnie widzieliśmy go po raz ostatni. Na karku siedzą nam Szarzy Magowie i najemnicy Feallana. K’han praktycznie zdobył już Mythen a jego dalsze zwycięstwa to tylko kwestia czasu. Jeżeli nasze przewidywania się ziszczą Jasna Pani wespół z zakonami zmiecie ludzkie armie w krainach. Czy o czymś jeszcze zapomniałem?

– Wciąż nie wiemy kto stoi za Feallanem – podpowiedział Mnich. – Jak dla mnie to niewiadomych jest zbyt wiele. Na szczęście moi Milczący ocalili prawie wszystkich z władców koalicji. Nie ma to jak wysłać zabójców żeby pozbyli się skrytobójców.

– Ten świat schodzi na psy – mruknął Wilhelm pod nosem.

– Większość? – Diego przeniósł wzrok na mętną linię lasu. – A więc jednak legendarni Milczący nie są doskonali.

– Nikt nie jest doskonały, złodzieju – odparował Mnich. – Nawet ja. Uve den Sathinbland wypadł ze swego powozu w drodze powrotnej do Liemn i skręcił sobie kark. Najwidoczniej taka była wola boża.

– Wnoszę, że to nie była robota nasłanych zabójców – stwierdził zimo Diego.

– Ten kretyn sam się o to prosił – tym razem Mnich nie szukał już zaczepki z przywódcą gildii złodziei. – To było jedyne rozsądne rozwiązanie lub jak wolisz, pragmatyzm wyboru.

– Mój zwiadowca naliczył około sześćdziesięciu magów i czterystu najemników – przerwał im Flomiriell. – W tej chwili ustawiają się w tyralierę na skraju lasu. Czy mam kazać łucznikom trochę ich przetrzebić?

– Na razie niech czekają – zadecydował Wilhelm. Podczas nieobecności Koristo to on przewodził Bractwem. – Najpierw uderzą magowie. Zobaczymy na co ich stać.

Flomiriell lekko się skłonił i zszedł krętymi schodami w dół. Po chwili jego szczupła sylwetka pojawiła się na dziedzińcu gdzie gestykulując rękami wydawał polecenia swoim oficerom.

Feallan miał bardzo złe przeczucia, ale teraz nie mógł się już wycofać. Garuman także milczał obserwując twierdzę. Szarzy Magowie byli już gotowi do rozpoczęcia inkantacji kontr zaklęcia mającego roznieść magiczną osłonę fortecy na strzępy. Najemnicy Feallana czekali na znak swego przywódcy. Elf bez słowa podniósł w górę otwartą dłoń i wskazał nią na twierdzę. Szarzy Magowie rozpoczęli gardłowy zaśpiew. Słońce na chwilę wychynęło spoza chmur rzucając migotliwy blask na scenę teatru, na której miała się rozegrać krwawa sztuka wyreżyserowana przez Pandanora.

 

***

 

Biały mozolnie przedzierał się przez jeżynowe chaszcze gdy dostrzegł ruch w odległym o dwadzieścia sążni zagajniku. Berzeg błyskawicznie przywarł do ziemi po czym lekko rozchylił paprocie i z uwagą wpatrywał się w podejrzane miejsce. Rzeczywiście po chwili ruch znowu się powtórzył i po kilku uderzeniach serca spoza pnia cedru wychylił się jakiś mężczyzna. Berzeg widział go już wcześniej, był to jeden ze strażników pilnujących przejścia do obozu od strony rybackiej osady. Biały pomyślał, że dobrze by było policzyć wartowników aby upewnić się co do ich liczebności. Wiedza ta mogła okazać się niezwykle użyteczna podczas ucieczki. Chłopak zaczął pełznąć w stronę wąskiej ścieżki gdy nagle spory ciężar unieruchomił go przyciskając mocno do ziemi. Berzeg poczuł na szyi mroźny dotyk stali.

– Nie wiem co tutaj robisz chłopcze, ale mam nadzieję, że nie próbujesz na własną rękę zwiać z obozu – doszedł go znajomy głos przesycony aromatem mięty. – Tylko się streszczaj bo gdyby ktoś nas teraz zobaczył mógłby sobie pomyśleć coś nieprzyzwoitego i szlak by trafił moją reputację.

– W przystani zacumował okręt. Teraz w obozie jest prawie dwustu piratów. Nie można przeprowadzić frontalnego ataku, nie można też atakować tego posterunku. Elian musi zniknąć z obozu niezauważenie. Ja mogę go stamtąd wyprowadzić – zakończył berzeg z lekkim stęknięciem wywołanym przygniatającym go ciężarem kłusownika.

Barton szybko się z niego zsunął.

– Bystryś, Biały. Niestety rycerzyki jeszcze nie przybyły. Masz jednak rację, teraz chłopaka można odbić tylko sprytem i do tego trzeba działać szybko. Pomogę ci. Pewnie się to Karlowi nie spodoba, ale dzisiaj o zmierzchu musicie być gotowi. Noc będzie pochmurna a to doskonała okazja aby bez zwracania uwagi wymknąć się spod opiekuńczych skrzydeł tych dupków. Będę czekał na wschodnim skraju obozu, tuż przy leszczynowym zagajniku. Weźcie ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Strażników ominiemy. Wracaj do obozu i pamiętaj, że wszystko jest teraz w twoich rękach chłopcze.

– Nie jestem chłopcem, Barton – odburknął rozgniewany berzeg i szybko odczołgał się w głąb lasu.

 

*

 

Biały dość szybko i bez niespodzianek dotarł do obozu. Piraci solidnie już popili. Brzeg już z daleka zobaczył, że Gutrun wciąż pracuje, ale nie miał czasu aby zajrzeć do kowala. Nagle chłopakowi wpadła do głowy pewna myśl. Zakradł się do spichlerza i wytoczył spory antałek z czarnym rumem. Uginając się pod ciężarem trunku doczłapał do korsarzy pełniących w obozie wartę.

– To od Kirgo, tylko macie się nie schlać – wystękał kładąc beczułkę przed sękatym mężczyzną, który właśnie powłóczył tęsknym spojrzeniem po bawiących się w obozie towarzyszach. Zdaje się, że mówili na niego Wodnik. – Kirgo chce aby wszyscy uczcili powrót Reinolda – wyjaśnił ciężko przy tym dysząc.

Strażnicy wyraźnie odżyli na widok beczułki a ogniki, które zapłonęły w ich oczach wskazywały na to, że zakazu picia na warcie wydanego przez Kirga raczej nie dosłyszeli.

– No proszę, nawet taki suczy syn jak ty na coś może się przydać – powiedział Wodnik dziękując berzegowi kopniakiem w brzuch. – A teraz zmiataj stąd szczeniaku. W końcu przepłukamy trochę gardzioła, chłopcy – krzyknął uradowany pirat na co chłopcy z głośnym rechotem odszpuntowali antałek.

Biały szybko ruszył w stronę domku zajmowanego przez Nię i Eliana. Rum powinien uśpić czujność strażników. Nabrali się, ale jak Kirgo zechce sprawdzić warty to już po mnie. Byle do wieczora. Berzeg wpadł do domku niczym pocisk wystrzelony z katapulty.

– Pakujcie się – wydyszał do zdziwionej Nii siląc się na spokój. – Gdy tylko zapadnie zmierzch uciekamy z obozu.

– A co z Bartonem? – zapytała trzeźwo dziewczyna.

– Rozmawiałem już z nim. Dalej, nie ma czasu na tłumaczenie. Bierzcie tylko najpotrzebniejsze rzeczy.

– Ja zabiorę tylko swój miecz – stwierdził hardo Elian i wywinął orężem pokaźnego młyńca.

– Tylko zawiń go w jakąś szmatę, tak żeby nikt nie widział co niesiesz.

– To jak go wtedy użyję jeśli…

– Nie użyjesz go do cholery – ofukał chłopca rozgniewany berzeg. – Uciekamy cichcem. Jeżeli wdamy się w walkę to będzie po nas. Jestem za ciebie odpowiedzialny Elianie. Proszę cię o to jako twój brat krwi.

– Dobrze – mruknął z ociąganiem chłopak, ale posłusznie zawinął miecz w naoliwioną szmatę, którą wcześniej podarował mu kowal. – Gutrun też z nami pójdzie?

– Dołączy później – odrzekł wymijająco brzeg, ale niepewność w jego głosie nie uszła uwadze Nii, która lekko skinęła głową.

– Zabiorę trochę ziół – skwitowała dziewczyna przywiązując do paska kilka woreczków. Do jednego z nich włożyła szklaną buteleczkę z jakimś czerwonym płynem.

– Co to? – zapytał zaciekawiony Biały.

– Niespodzianka – odparła lakonicznie uroczo się przy tym uśmiechając. – To będzie nasze zabezpieczenie na wypadek gdyby komuś przyszło coś głupiego do głowy. Przygotowałam to dla piratów, ale może się też przydać w innym towarzystwie.

Biały zmarszczył brwi. Wiedział, że dziewczyna ma na myśli zakonników. Sam nie był pewien tego czego można się po nich spodziewać, ale nie mieli wyboru.

– Jak tylko zapadnie zmierzch ruszajcie ku wschodniej kniei w stronę leszczynowego gaiku. Tam będzie na was czekał Barton.

– A ty? – spytał podejrzliwie Elian kładąc na kolanach omotany w szmatę i przewiązany powrozem miecz.

– Ja zatroszczę się o to aby nikt nam nie przeszkadzał po drodze – odparł lodowatym tonem Biały i spiesznie wyszedł z chatki.

 

***

 

K’han siedział zamyślony w sali tronowej. Tyleryjskie wojska odniosły wspaniałe zwycięstwa, które musiały zostać okupione olbrzymimi stratami. Niestety pierwsze meldunki z przebiegu batalii okazały się zbyt optymistyczne i dopiero teraz po dwudziestodniowych walkach można było ocenić faktyczne straty. Armia Orzeł dotarła do Vordeburga jednak kosztem tego marszu było prawie piętnaście tysięcy żołnierzy. Sam marszałek Kiteyl został ciężko ranny. Armia Południe, Armia Wschód i Armia Kieł także wypełniły główne założenia strategiczne. Armia Południe ucierpiała najmniej, straciła jakieś dwa tysiące żołnierzy, głównie piechoty i saperów. Zdobyto Badendorf, Gothard i na końcu po czterodniowym oblężeniu Verdein. Gorzej było z Armią Wschód, która wciąż nękana była atakami partyzanckimi a na podmokłym obszarze jazda była praktycznie bezużyteczna. Armia utknęła pod Jöhl. Miasto broniło się już dziesięć dni i jak dotąd mytheńczycy radzili sobie bardzo dobrze. Nic nie wskazywało na to aby drugie co do wielkości miasto Mythen miało paść w najbliższym czasie pod ciosami tyleryjskich mieczy. Przed chwilą wyszedł kurier, który zdał raport z oblężenia. Armia poniosła ogromne straty i bez ciężkich machin oblężniczych zdobycie miasta było prawie niemożliwe. Generał Monst nakazał saperom zbudowanie balist, katapult i wież oblężniczych, ale budowa w polowych warunkach zajmie co najmniej trzy dni. Armia Kieł dopiero wczoraj dotarła do Ugat. Miasto wzniesione było na stoku co bardzo utrudniało bezpośredni szturm. Dowódca, pułkownik Sacht podjął decyzję o oblężeniu. Postanowił wziąć miasto głodem aby niepotrzebnie nie tracić żołnierzy. Za to strzelcy Vostaryjscy pod dowództwem barona Mykhana i wicehrabiego Listda radzili sobie doskonale. Pozbawiona namiestnika Marchia Południowa była całkowicie sparaliżowana. Opustoszały szlaki kupieckie a jak wiadomo gospodarka kraju była całkowicie uzależniona od państw koalicji i Mythen. Szlachta pochowała się w zamkach i dworach a niewielkie garnizony nie stanowiły żadnego zagrożenia nawet dla lotnych oddziałów zwiadowczych. Większość z żołnierzy uciekała już na sam widok tyleryjczyków. Problem stanowił tylko Mensk, największe miasto i stolica Marchii. K’han posłał tam armię Skorpion i zmieniając wcześniejsze założenia skierował Aliowskie Hufce ku Paraven aby wsparły Armię Zmierzch. Ciężka Kawaleria hrabiego Diksa wraz z piechotą Iznirivską dotarła już do aspeńskiej granicy rozstawiając tam posterunki i niszcząc przygraniczne garnizony. Marszałek Von, dowódca Armii Sokół radził sobie dość dobrze z logistyką wojsk inwazyjnych. Miał co prawda kilka wpadek jak na przykład przesłanie skrzyń z podkowami zamiast kiszonej kapusty w beczkach do admirała Wetharda, ale były to raczej drobne uchybienia niźli jawny przejaw niesubordynacji. Armia Zachód i Armia Północ już wkrótce miały dotrzeć do Willsburga. Wraz z Armią Świt, którą dowodził sam K’han będą stanowić trzon uderzenia skierowanego w państwa Koalicji. Reasumując tylko Armia Orzeł i Armia Wschód wyłączone były z dalszej inwazji. Do tej pory Tyleria straciła jakieś czterdzieści tysięcy żołnierzy. Było to trzykrotnie więcej niż oszacowali stratedzy i analitycy. To, że mytheńczyków padło co najmniej dwa razy tyle nie licząc ludności cywilnej nie było żadnym pocieszeniem. Jednak nie ogromne straty najbardziej niepokoiły K’hana. Zniknięcie zakonu Pieczęci wciąż pozostawało niezbadaną tajemnicą. Głównodowodzący wojsk inwazyjnych był pewien, że nie był to akt tchórzostwa. Kapłani Arvent Gathar przeprowadzili rytuał, który przeniósł wszystkie wojska zakonu w bezpieczne miejsce. Tylko gdzie i dlaczego? K’han musiał wiedzieć co się za tym kryje. Jak na złość Flad’Nag, Wielki Mag Tylerii, jedyna osoba, która mogła rzucić na te wydarzenie jakieś światło zniknął dziś o świcie. W krainach działo się coś niepokojącego, coś czego nie mógł przewidzieć żaden analityk. K’han miał niemiłe przeczucie, że kontynuując dalszy marsz na zachód pakuje się w jakąś paskudną, misternie zastawioną pułapkę. Było już jednak za późno na odwrót. Pojutrze o świcie trzy jego najpotężniejsze armie ruszą ku granicy z Aspenią aby kontynuować zwycięski marsz na zachód. K’han podniósł zmęczony wzrok na obraz przedstawiający Elharda obejmującego ramieniem brzemienną żonę. Stary żołnierz poczuł w sercu ukłucie bólu. Ile jeszcze będę musiał zadać cierpienia aby udowodnić sobie i całemu światu, że tylko ja jestem godzien zasiadać na tronie Mythen? Na tronie, który teraz był tylko zimnym i martwym siedliskiem. Przez chwilę K’hana ogarnęło zwątpienie i rezygnacja. Ale była to bardzo krótka chwila. Namiestnik powiódł zmęczonym spojrzeniem po obrazach przedstawiających jego dumnych przodków. Żaden z nich nie potrafił zrozumieć, że tylko jedno potężne mocarstwo może się oprzeć zagrożeniu nadchodzącemu ze wschodu. Już przed ćwierćwieczem K’han, zwany wtedy Dagobertem, najstarszy brat Elharda odnalazł swoje przeznaczenie. Stało się to w najgłębszych czeluściach leżących pod królewskim pałacem krypt. Dla młodego podówczas księcia, żądnego bitew i sławy największym spośród wielkich był Ardven Gathar, założyciel królestwa Mythen i pierwszy Wielki Mistrz zakonu Pieczęci. Dagobert postanowił pokłonić się przed jego doczesnymi szczątkami. W wyprawie towarzyszył mu tylko wierny przyjaciel, Zachariasz. Obaj młodzieńcy zeszli w nocy do dawno już zapomnianych przez śmiertelników poziomów podziemnej nekropolii. Wszędzie zalegały warstwy kurzu i pyłu. Krypta ze zwłokami Ardvena leżała na najniższym poziomie w samym końcu potężnego, wykutego w litej skale korytarza. Dagobert przez cały czas czuł na sobie martwe spojrzenia mieszkańców katakumb. Do tego jeszcze Zachariasz wciąż powtarzał, że szaleństwem jest i świętokradztwem zakłócać spokój umarłych. Dagobert był jednak głuchy na słowa przyjaciela. Świat wyglądałby teraz zupełnie inaczej gdybym wtedy posłuchał tych przestróg. Gdy w końcu dotarli do miejsca ostatniego spoczynku Ardvena Gathara, młody książę aż drżał z podniecenia. Nie czuł lęku ani panującego w podziemiach chłodu. Ogarnęło go przeświadczenie, że odnalazł to czego poszukiwał od zawsze, że wreszcie odszukał przeznaczenie, które wypełni pustkę w jego duszy. Krypta była większa od pozostałych, ale dużo skromniej urządzona. Na środku sali, na kamiennym katafalku stał marmurowy grobowiec. Wtedy to Dagobert po raz pierwszy ujrzał zwłoki Ardvena Gathara. Ciężka płyta zakrywająca cenotaf była rozbita jakby od uderzenia młotem. Większa jej część leżała w gruzach obok grobowca odsłaniając doczesne szczątki Ardvena. Mimo upływu dwóch tysięcy lat pierwszy król Mythen wyglądał jak w dniu śmierci. Dagobert słyszał legendy o tamtych czasach, o wielkich magach, którzy rzucali zaklęcia ochronne na niektórych zmarłych. Podobno sam Algirion Tas’An’Dar, przyjaciel Ardvena, ojciec elfickiej magii zabezpieczył zwłoki. Wielki król wyglądał tak jakby przed chwilą położył się do snu. Tylko niezwykła bladość skóry i sine powieki wskazywały na to, że Ardven przegrał swój ostatni bój ze śmiercią. Król ubrany był w proste szaty o dziwnym, niespotykanym już kroju. Na jego piersiach leżał wyszczerbiony i pokryty śniadzią miecz, którego ostrze Ardven mocno zaciskał w dłoniach. Na czarnych, rozpuszczonych włosach spoczywał diadem z pięknym rubinem. Była to jedyna, widoczna ozdoba na ciele zmarłego. Książę wiedział z lekcji historii swego rodu, że Ardven zmarł w osnutych tajemnicą okolicznościach zaraz po zawarciu pierwszego przymierza z elfickimi ludami, zwanego też Przymierzem Wielu. Ardven w chwili śmierci musiał mieć około pięćdziesięciu lat. Przynajmniej na tyle teraz wyglądał. Dagobert wiedziony dziwnym przeczuciem uważniej przyjrzał się jego twarzy. Nagle dotarła do niego niesamowita prawda. Młody książę mógłby być bratem bliźniakiem Ardvena. Podobieństwo było tak uderzające, że pod Dagobertem aż ugięły się kolana. Gdy był młodszy często dworzanie śmiali się za jego plecami z tego, że jest całkowicie niepodobny do rodziców i swych młodszych braci. Zakłady, który z rycerzy jest prawdziwym ojcem księcia były już legendą w pałacowych alkierzach. Teraz młodzieniec poczuł niewypowiedzianą dumę, która wypełniła go przeświadczeniem, że jest wybrańcem mającym przywrócić Mythen dawną świetność. Dagobert wyciągnął drżącą dłoń i dotknął rękojeści miecza zmarłego króla. W tym samym momencie coś z głośnym pęknięciem upadło na ziemię za jego plecami. Książę błyskawicznie się odwrócił. Nawet nie zauważył kiedy miecz Ardvena znalazł się w jego dłoni. Pradawna klinga była zimna i niesamowicie ciężka jednak rękojeść pasowała do ręki jakby miecz właśnie dla niego został wykuty. Dagobert dostrzegł przerażający widok. Oparte o ścianę krypty spoczywały szczątki człowieka zakutego w potężnych rozmiarów zbroję płytową wykonana z porowatego, brązowego metalu jakiego nigdy jeszcze nie widział. W jednej ręce olbrzym dzierżył potężny, dwuręczny młot zaś w drugiej kurczowo zaciskał oprawioną w drewno, zmurszałą księgę. Ten pradawny wojownik musiał mieć co najmniej osiem stóp wzrostu. Dagobert był przekonany, że to właśnie jego młot rozbił pokrywę królewskiego grobowca. Książę powoli zbliżył się do szczątków jakby obawiając się, że wojownik powstanie i zrobi użytek z ogromnego kafara. Gdy w końcu z trudem wyszarpnął inkunabuł z zakutej w stalową rękawicę dłoni w katakumbach rozległ się potężny grzmot. Straszliwy, nieludzki śmiech, który rozszedł się podziemnymi tunelami przeniknął na wskroś serce księcia niczym lodowy sztylet. Dagobert porwał księgę i wybiegł z grobowca ścigany spojrzeniami swych przodków. Zachariasz, który czekał przed wejściem biegł tuż za przyjacielem. Dagobert nie pamiętał jak wydostali się na powierzchnię jednak przeczytane później słowa zapisane w księdze wyryły się w jego pamięci na wieki. Kilkakrotnie jeszcze próbował bezskutecznie odnaleźć ostatnie miejsce spoczynku Ardvena. Krypta zniknęła, a w miejscu, w którym poprzednio ją widział wznosiła się teraz popękana rzeźba przedstawiająca szkielet smoka.

K’han otrząsnął się z zadumy i ciężkim krokiem ruszył w stronę okutych drzwi, które paziowie natychmiast przed nim otworzyli. Będę władał najpotężniejszym imperium w dziejach tego świata i udowodnię, że siła to jedność nawet jeżeli będę musiał zjednoczyć ludzkie krainy mieczem i ogniem. Tak zostało zapisane i tylko też się stanie. Wkrótce, rozpoczęte przed tysiącleciami przez Ardvena Gathara dzieło unifikacji ludzkich narodów zostanie zwieńczone, nawet wbrew ich woli. Po wyjściu K’hana na zimnych ścianach komnaty tronowej zatańczyły blade cienie rzucane przez chybotliwe światła pochodni. Nadchodził zmierzch panowania pradawnych ludów. Ale czy był to też świt narodzin ludzkiej potęgi? Tylko czas, obojętny obserwator przemijających wieków miał poznać tę prawdę…

 

***

 

Zachariasz Okk stał nieruchomo na szczycie wysokiego na dwieście jardów wzniesienia. Były kapitan królewskiej straży i miecznik króla, wpatrywał się uważnie w swoją osadę zastanawiając się czy zrobiono już wszystko na wypadek ataku nieprzyjaciela. Osiedle otoczone drewnianą i wysoką na piętnaście stóp palisadą leżało w niewielkiej dolince pełnej kwiatów i traw. Nawet o tej porze roku nie było tu szaro i bezbarwnie. Ciepła zima sprawiła, że kwitło wiele krzewów nadając dolinie niemalże bajkowy wygląd. Palisada miała kształt sześcianu, w którego każdym kącie wznosiła się drewniana wieża strażnicza. Osadę nazwano Azyl. Miano to było niezwykle znamienne gdyż zamieszkiwali tu przede wszystkim ludzie odrzuceni przez swych pobratymców. Azyl liczył sobie prawie trzystu mieszkańców. Dokładnie było ich dwustu osiemdziesięciu sześciu. W sumie to dwustu osiemdziesięciu siedmiu bo żona Widhledsa, wioskowego kowala urodziła dzisiaj w nocy córeczkę. Zdaje się, że było to ich ósme dziecko i to ósma córka. Tak, kowal zapewne promienieje za szczęścia. W środkowej części osady znajdował się piętrowy, zielony domek z kamienną podmurówką. Tam właśnie mieszkał Zachariasz ze swoją ukochaną Jizzi i czternastoletnim synem Okilem, który jako jeden z najlepszych strzelców zajmował posterunek na północnej wieży. Do osady prowadziła tylko jedna brama, od zachodu. Azyl leżał w widłach rzeki Uv, co zabezpieczało osadę od wschodu i południa. Od północy i zachodu rozlewała się przed palisadą szeroka na dziesięć i głęboka na osiem stóp fosa. Zwodzony most był teraz opuszczony bo wielu myśliwych nie powróciło jeszcze z polowania. Pełen spichlerz i dwie studnie wypełnione kryształową wodą nie pozwolą mieszkańcom umrzeć z głodu czy pragnienia. Azyl był gotowy na odparcie ataku. Ludzie też byli przygotowani do walki. Osady strzegło osiemdziesięciu czterech zdolnych do walki mężczyzn. Zachariasz co dzień wypatrywał zagrożenia ze szczytu wzniesienia. Rozchodził się stąd doskonały widok na jedyną prowadzącą do Azylu drogę, Niedźwiedzi Jar. Blizna na twarzy mężczyzny lekko zsiniała od mroźnego powietrza. Zachariasz przez chwilę wspominał czasy, w których dowodził Przyboczną Gwardią króla. Była to najwspanialsza ciężka kawaleria w krainach. Nazywano ich Pięścią Boga. Stary żołnierz nigdy nie zapomniał bitwy, która zapewniła im nieśmiertelną sławę. Na wyżynie Stell roznieśli w puch pięciotysięczną armię zbuntowanej szlachty. Było tam ponad tysiąc rycerstwa. Dragonów Zachariasza było tylko dwustu pięćdziesięciu. To były piękne dni. Jednak dwa lata później wszystko się zmieniło. Dagobert odnalazł w grobowcu Ardvena Gathara księgę, która powinna tam zostać pogrzebana na wieki. Tak, wtedy wszystko się zmieniło. Najpierw bunt księcia, później zbrojna walka, a w końcu ucieczka i hańba Zachariasza. Król łaskawie go oszczędził ze względu na zasługi wobec korony. Jednak Zachariasz umarł wtedy dla świata. Odszedł ze stolicy, uciekł przed ludźmi aby w samotności odkupić swą hańbę. Po pięciu latach trafił do Azylu. Tutaj poznał Jizzę, piękną biaarską uzdrowicielkę prześladowaną za używanie magicznych amuletów do leczenia. Rok później urodził się Okil, ich syn. Zachariasz odnalazł nowy dom i miłość, która ponownie nadała sens jego życiu. Mężczyzna zaczął powoli schodzić stromym stokiem, gęsto porośniętym sosnami, modrzewiami i świerkami. Z osady można było się niepostrzeżenie wydostać tajemną furtą w południowej palisadzie od strony rzeki, pod którą prowadził tunel aż do niewielkiej polany. To była ich jedyna droga ucieczki. Zachariasz był jednak optymistą. W Azylu przebywało obecnie ośmiu magów i jeden wygnany za malwersację kapłan Pieczęci. Był przekonany, że poradzą sobie z każdym atakiem. Sylwetka mężczyzny powoli zniknęła wśród gęstych zarośli. Wschodzące słońce zwiastowało nadejście nowego dnia.

 

***

 

Zapadł już zmierzch. Nia z Elianem przemykali od cienia do cienia. Barton miał rację, niebo zasnute było ciężkimi, ołowianymi chmurami lekko popychanymi przez północny wiatr dmący znad morza. Biały z mieczem ukrytym pod płaszczem obserwował ich przycupnięty za starą łodzią, której dno wcześniej oczyścił z muszli i glonów. Gdy uciekinierzy byli oddaleni zaledwie o dziesięć jardów od wschodniego skraju osady strażnicy nagle podnieśli larum.

– Szukajcie tej małej dziwki wy zapijaczone skurwysyny! – ryczał Kirgo, który pojawił się przed domkiem zajmowanym przez Nię i Eliana. Widać było, że herszt piratów ledwo trzyma się na nogach. Obok niego stał wysoki i barczysty mężczyzna bez jednego oka. Biały domyślił się, że to Reinold. Pewnie chcieli się zabawić i uczcić tym wizytę Reinolda a Nia była jedyną kobietą w obozie. – Znajdźcie tę żmiję i przyprowadźcie ją do mnie! Chłopaka zamknąć i pilnować. Dalej bo wam łby pourywam, wy śmierdzące płastugi!

Obóz nagle zamienił się mrowisko, do którego ktoś nieopatrznie włożył kij. Piraci chaotycznie biegali we wszystkich kierunkach. Nia zdecydowała się wykorzystać panujące zamieszanie i ostatni odcinek postanowiła pokonać biegiem. Elian był tuż za nią.

– Tam jest! – wrzasnął Ralf, jej były opiekun i skoczył próbując ucapić dziewczynę za rękę.

Czarna jak noc brzechwa utkwiła w jego szyi. Dalsze słowa byłego kłusownika przypominały już tylko głuchy bulgot. Ralf padł na ziemię tarzając się w kałuży własnej krwi. Pirat skonał prawie natychmiast jednak jego krzyk usłyszeli inni. Ku uciekinierom wyciągnęły się ramiona korsarzy. Od strony olchowego zagajnika wystrzeliły następne dwie strzały i dwa ciała padły na ziemię. Sytuacją była jednak beznadziejna. Napastników było zbyt wielu. Biały bez zastanowienia wyskoczył ze swojej kryjówki kiedy Nia z Elianem mijali go w biegu.

– Nie zatrzymujcie się! – krzyknął berzeg poganiając ich ruchem ręki. – Do olch. Dalej poprowadzi was Barton.

– A ty? – Elian stanął patrząc na Białego przerażonym spojrzeniem. – Nie możesz…

– Biegnij do cholery – warknął berzeg popychając go ku Nii, która chwyciła księcia za ramię i zaczęła ciągnąć w stronę lasu. – Opiekuj się nią, bracie.

– Zginiesz! – wrzasnął Elian odpychając Nię. – Tak jak Zygfryd. Jesteśmy braćmi krwi, braćmi w mieczu. Będę walczył u twojego boku. Zostaję!

– Elianie, proszę – błagała Nia wbijając przerażone spojrzenie w nadbiegających piratów. – Uciekajmy.

Kolejna strzała i następny z korsarzy zarył w mokrą ziemię.

– Tak trzeba, uwierz mi. Ja za chwilę do was dołączę.

– Daj słowo – nie ustępował chłopak. – Słowo berzega.

Biały skinął głową.

– Powiedz to – krzyknął Elian.

– Przyrzekam. Biegnij!

Książę oderwał załzawione oczy od Białego i spojrzał na hordę zbliżających się piratów.

– Pośpiesz się Biały – powiedziała miękko Nia i pociągnęła Eliana ku niedalekim już olszynom. Tym razem książę się już nie opierał.

Tymczasem korsarzy dzieliło od berzega nie więcej niż pięć jardów. Barton wypuścił jeszcze dwie strzały co wyraźnie ostudziło zapał pogoni. Biały stanął na środku szerokiej na sześć stóp ścieżki biegnącej pomiędzy drewnianymi domkami piratów. Była to najkrótsza droga pomiędzy pogonią a zbiegami. Berzeg stał wyprostowany z dłońmi ukrytymi pod płaszczem. Od strony lasu nie nadleciał już żaden pocisk.

– Uciekaj psi synu póki jeszcze możesz – warknął najbliższy z piratów. Biały rozpoznał w nim jednego ze strażników, Wodnika, tego który uraczył go wcześniej kopniakiem. – Zjeżdżaj gnojku bo…

Pirat już nie dokończył. Biały odrzucił płaszcz i zanim szara płachta opadła na błotnistą ziemię ciął potężnie z dołu. Szlachetne ostrze rozpruło brzuch mężczyzny. Wodnik osunął się na kolana wpatrując się z niedowierzaniem w wypływające z brzucha parujące wnętrzności. Pozostali korsarze rzucili się na berzega dodając sobie odwagi głośnym krzykiem. Większość uzbrojona była w kordy i pałki. Zmiażdżyliby samotnego wojownika gdyby nie to, że jednocześnie mogło go atakować najwyżej trzech napastników. Biały bezlitośnie wykorzystał to udogodnienie. Znów zaśpiewał miecz, ale tym razem ciął poprzecznie wkładając w cios całą siłę ramienia. Dwóch mężczyzn padło na ziemię prawie rozpłatanych na pół. Trzeci zdołał w ostatniej chwili uskoczyć do tyłu. Poślizgnął się jednak na błocie i runął na plecy tak pechowo, że jego własny kord przebił mu udo. Berzeg stanął na lekko ugiętych nogach wodząc sztychem miecza od lewej do prawej i prowokując tym rozwścieczonych piratów.

– Kociątko pokazało pazurki – doszedł go zimny głos. Tłum piratów rozstąpił się jakby nagle pojawił się pomiędzy nimi kraken. Reinold stanął przed berzegiem opierając płaz szerokiego falchiona na ramieniu i przewiercając samotnego wojownika jedynym okiem. – Pokaż co potrafisz, niewolniku.

Pirat uderzył bez ostrzeżenia. Mimo, iż Biały był na to przygotowany i odwinął się w bok niczym fryga w pojedynczym piruecie szerokie ostrze rozerwało mu rękaw bluzy i rozcięło skórę przedramienia. Berzeg uderzył z półobrotu w miejsce gdzie powinien stać pirat. Jednak Reinolda już tam nie było. Siła uderzenia odwróciła Białego twarzą do korsarza, który z paskudnym uśmiechem na twarzy wyprowadzał właśnie sztych mierząc w brzuch berzega. Jednak śmiertelny cios nie doszedł celu. Reinold potknął się i wbił zdziwione spojrzenie w grot strzały, który wystawał dobre dwa cale pod jego mostkiem. Pirat upadł niczym wór zboża w błoto. Biały wykorzystał chwilę konsternacji i skoczył w pogoń za przyjaciółmi. Nia z Elianem znikali właśnie pomiędzy drzewami. Nagle drogę berzegowi zastąpiło kilkunastu korsarzy z pijanym Kirgo na czele. Tym razem Biały nie miał już złudzeń. Nie chciał jednak tanio sprzedać życia. Z bojowym okrzykiem na ustach rzucił się na uzbrojonych po zęby korsarzy. I wtedy wydarzył się cud. A przynajmniej tak w pierwszej chwili pomyślał chłopak. Olbrzymia kula ognia uderzyła w zastępujących mu drogę piratów, których magiczna eksplozja porozrzucała na kilkanaście jardów. Biały instynktownie uchylił się przed przelatującą i płonącą, górną połową ciała Kirga. Z płomieni wyłonił się nagi do pasa Gutrun. Krasnolud dzierżył w dłoni stary, zardzewiały topór o wyszczerbionym ostrzu. Ten sam, który wisiał nad paleniskiem w kuźni. Kiedy Biały kiedyś zapytał o ten oręż kowal zbył go mruknięciem, że to relikt z przeszłości tak jak i on sam. Teraz ostrze jarzyło się czerwonym blaskiem a na popękanym metalu tańczyły jasne ogniki.

– Uciekaj chłopcze, ja ich trochę zajmę – powiedział z kamienną twarzą Gutrun wyciągając ręce w górę. – Pospiesz się bo dłużej nie utrzymam mocy Ognia Kir’Nag.

Rzeczywiście po twarzy i torsie krasnoluda spływały strugi potu, które natychmiast wyparowywały tworząc wokół kowala bladą mgiełkę. Biały dużo nie myśląc skoczył ku zbawiennym drzewom. Gdy wpadł pomiędzy olchy szybko obejrzał się przez ramię. Gutrun kończył właśnie wykrzykiwać inkantację w jakimś gardłowym języku. Ostrze topora eksplodowało w snopie złotych iskier o sam krasnolud zamienił się w kulę ognia, która pomknęła ku rozbiegającym się piratom. Po całym obozie rozlało się morze ognia, które momentalnie pochłonęło połowę zabudowań. Prawie wszyscy piraci zginęli w płomieniach. Biały wiedział, że nigdy nie zapomni tego widoku i poświęcenia Gutruna. Dodał następną intencję do swojej modlitwy ofiarnej. Dług, który musiał spłacić Trójcy był coraz większy. Berzeg po kilkudziesięciu uderzeniach serca dogonił przyjaciół. Elian z okrzykiem radości rzucił się Białemu w ramiona. Nia wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczyma. Berzegowi wydało się, że dostrzegł w tym spojrzeniu ciepły blask i serce zatrzepotało mu w piersi niczym spłoszony ptak.

– Co tam się stało? – spytał rzeczowo Barton poganiając ich do dalszego biegu.

– I tak mi nie uwierzycie – skwitował Biały i ruszył za nimi.

Moc uwolniona przez Gutruna, onegdaj jednego z Sześciu Płomieni Jurh, powoli wsiąkała w matkę ziemię. Po zimnej twarzy Qrontaga popłynęła kamienna łza. W miejscu, w którym rozprysła się na skałach wykwitły rdzawe kryształy zwane Łzą Krasnoluda. Ostatni z Mistrzów Run odszedł do krainy cieni aby na wieki zasiąść przy biesiadnym stole u boku swych przodków. Zapadła noc.

 

***

 

Karl zsiadł z konia jako ostatni. Natychmiast jeden z rycerzy odprowadził wierzchowca Wielkiego Mistrza ku niewielkiej rzeczce, z której chciwie piły już inne zwierzęta. Polana, na której zatrzymali się na popas była bardzo rozległa i ze wszystkich stron otoczona przez drzewa, przeważnie rozłożyste świerki i wiecznie zielone sosny. Od północy i zachodu polana zasnuta była ciężką mgłą unoszącą się sponad moczarów, które rozlewały się tam w cuchnące sadzawki. Zielony całun lekko rozwiewany był przez wieczorny wiatr, który na szczęście pchał fetor zgnilizny ku morzu. Mgła nadawała temu miejscu klimat niesamowitości i grozy często towarzyszący starym nekropoliom czy druidycznym gajom. Karl czuł się tu bardzo nieswojo. Wciąż nie mógł pozbyć się wrażenia, że ktoś go natarczywie obserwuje. Czarnego Rycerza już więcej nie ujrzał. Pewnie dlatego, że od trzech dni nie zmrużył oka. Alorik nie odezwał się do niego słowem od ich ostatniej rozmowy. Za to Ludwik stał się nad wyraz wylewny. Był taki jak za dawnych lat kiedy to obaj ganiali z ćwiczebnymi mieczami po klasztornym dziedzińcu. Chamber Berkaz przez cały czas udawał, że nie dostrzega rycerzy zakonnych. Krasnolud stał się równie ponury co i to zasnute zgniłą mgłą miejsce. Fetor, który niepodzielnie tu panował miał według Ludwika odstraszyć przygodnych podróżnych. Od osady rybackiej dzieliła ich mila lasu i wydm. Karl miał nadzieję, że Barton odnajdzie ich tu bez większych przeszkód. W końcu był kłusownikiem a jeżeli przeżył tak długo to musiał być dobry w swoim fachu. Młodego Mistrza trapiło wiele trosk. Przede wszystkim obawiał się o to czy rzeczywiście odnajdą Eliana w tym obozie. Nie mniej ważne było też to co uczynią później. Mythen pogrążone było w ogniu wojny z Tylerią. Na czele zakonu Pieczęci stanął Geron van der Lorn, człowiek chciwy i przewrotny. Życie Karla wciąż wisiało na włosku a i na młodego księcia czyhało wiele niebezpieczeństw. Kto i dlaczego pojmał Eliana? Po co był on potrzebny porywaczom żywy? Raczej nie dla okupu. Zbyt wiele pytań wciąż pozostawało bez odpowiedzi. Z zadumy wyrwało go nieśmiałe chrząknięcie Nidaniza.

– Wybacz Karl, to znaczy lordzie Karl – w głosie półelfa wyraźnie znać było zakłopotanie. – Nie wyglądasz najlepiej. Powinieneś odpocząć. Nie wiemy kiedy przybędzie Barton i jakie wieści przyniesie. Przywódca musi być wypoczęty i trzeźwo myślący. My będziemy czuwać. Ludwik już rozstawił straże.

– Sen nie daje mi wypoczynku przyjacielu – odrzekł znużonym głosem zamyślony Karl siadając przy niewielkim ognisku. – Męczą mnie koszmary. Czasami wydają się takie rzeczywiste…

– To przez to, że Alorik wciąż czai się za twoimi plecami? – zapytał z troską Nidaniz siadając obok przyjaciela. – Porozmawiam z nim i przykażę mu trzymać się od ciebie z daleka. Dziwny jest ten Pierwszy Miecz, nieodgadniony. Nawet moja magia na niego nie działa – dodał cicho młody czarodziej.

– Wybrał go Zygfryd i musiał mieć ku temu ważkie powody. On wypełnia tylko swoje obowiązki względem mojej osoby. Przynajmniej taką mam nadzieję. Wolałbym abyś z nim nie dysputował, niech robi swoje. Ludwik ma już na niego oko a jemu ufam bezgranicznie. Może masz rację z tym snem – Karl głośno ziewną. Jeden z rycerzy podał mu kubek gorącej kawy, który Wielki Mistrz przyjął z ogromną wdzięcznością. Gorzki płyn parzył usta, ale wspaniale rozjaśniał umysł. – Trochę się przejdę, rozprostuję kości. Chyba odbiłem sobie tylną część ciała w kulbace – próbował zażartować Karl wstając z kubkiem w dłoni. Ale jedyne co wywołał u Nidaniza to krzywy grymas na ściągniętej szczerą troską twarzy.

– Jeśli nie masz nic przeciwko temu to będę ci towarzyszył – zaproponował czarodziej zrywając się na nogi i otrzepując błękitną szatę z mchu i trawy.

– Nie jestem dziś dobrym kompanem do rozmowy.

– To pomilczymy sobie razem. W końcu milczenie jest złotem.

Karl w odpowiedzi wzruszył obojętnie ramionami i skierował się wolnym krokiem ku rosnącym na południowym krańcu polany kępom malin i jeżyn. Nidaniz szedł u jego boku spoglądając w zamyśleniu na krwawą kulę jednego z księżyców, Myhr Borgh. Większy z braci, Gavar czyli Ojciec, nadal czaił się za wierzchołkami drzew jakby obawiając się zimowego nieba. Stojący na uboczu Alorik oparł się o pień młodego buku. Pierwszy Miecz nie odrywał spojrzenia od Karla. Gdybym mógł mu wyjawić prawdę – przemknęło elfowi przez myśl. – Musi ją jednak poznać sam, tylko wtedy zaakceptuje ją w prawdziwej postaci, zadecydował Alorik i z rezygnacją opuścił głowę na piersi. Ludwik skończył właśnie obchód wart. Gdy zobaczył, że Karl oddala się od kręgu ogniska skinął na dwóch zakonników, którzy natychmiast ruszyli za Wielkim Mistrzem. Chamber rozkulbaczył kuce i podwiesił im pod uździenicami worki z obrokiem. Krasnolud czuł się dziwnie w tym towarzystwie. Nikogo z nich nie był do końca pewien. Nikogo prócz Alorika. Wiedział kim naprawdę jest elf, nie wiedział jednak jaki ma cel. Chamber zaczął się obawiać, że sytuacja może przerosnąć nawet kogoś takiego jak Alorik. Krasnolud wypił spory łyk gorzałki i wygodnie ułożył się pod swoim wehikułem. Topór, który cały czas leżał w zasięgu ręki na chwilę zapulsował bladym blaskiem. Jednak Chamber już tego nie zauważył. Jego głośne chrapanie spłoszyło lisa, który właśnie wyszedł na żer. Zapadła noc.

 

*

 

Chamber poczuł przez sen bolesne ukłucie w ramię. Postanowił to jednak zlekceważyć i gniewnie mrucząc przewrócił się na drugi bok. Następne ukąszenie sprawiło, że krasnolud prawie krzyknął z bólu. Gdy otworzył ze złością jedno oko zobaczył pięć cali od siebie wykrzywioną w uśmiechu twarz Bartona. Musiało być już dobrze po północy bo księżyce jaśniały wysoko na nieboskłonie. Mimo, iż niebo przesłonięte było chmurami większy z braci zalewał polanę swym trupim blaskiem.

– Dobrze znów zobaczyć twoją zakazaną mordę – oznajmił kłusownik konspiracyjnym szeptem. – Muszę przyznać, że w tym świetle wyglądasz dużo lepiej niż w rzeczywistości. Powinieneś prowadzić nocny tryb życia. No wiesz, ty, księżyc, bagna, nietoperze…

– Zamknij się kretynie – warknął Chamber najciszej jak tylko potrafił. – Zrobiłeś mi dziurę w prawie nowej kurtce – dodał z wyrzutem.

– Ta szmata jest starsza nawet od ciebie. Poza tym mam ważną wiadomość. Znalazłem naszą zgubę – powiedział z dumą w głosie chowając do kołczanu strzałę, którą wcześniej obudził krasnoluda. – Czeka milę stąd. Ukryłem księcia bezpiecznie w niewielkiej pieczarze. Sprowadzę go tutaj zaraz po świcie. Pół nocy was szukałem. Musze przyznać, że wybraliście dobre miejsce. Prawie wpakowałem się w bagno. Musiałem okrążyć polanę i zajść was od zachodu. Jak tam nastroje w kompanii?

– Raczej kiepskawe. Karl zaczął się obnosić z tym swoim tytułem. A ten jego podnóżek Ludwik irytuje mnie na każdym kroku. Wszyscy patrzą na mnie i Alorika wilkiem. Tylko ten młody magik ujdzie jeszcze w tłoku. Ale coś mi tu śmierdzi. Nie ufam Ludwikowi. Ten szczyl wydał swym ludziom rozkaz aby nie dopuszczali nikogo do Lorda Karla – krasnolud prychnął nie mogąc ukryć sarkazmu. – Poza tym wszystko po staremu. Jak najszybciej przyprowadź to nasze książątko i bierzemy dupę w troki zanim komuś puszczą nerwy i stanie się jakieś nieszczęście.

– Jest mały kłopot – zaczął z lekkim chrząknięciem Barton. – Książę nie jest sam. Oprócz niego przyprowadziłem jeszcze córkę kupca, która razem z nim trafiła do obozu i towarzyszącego im berzega. Poza tym ta dwójka nie za bardzo mi ufa…

– Temu akurat się nie dziwię. Dobra, jak już tu są to przyprowadź ich a może zmienią zdanie.

– Nie wiem co na to powie nasz młody lord.

– A do dupy z takim lordem – zdenerwował się Chamber ostentacyjnie odwracając się do przyjaciela tyłem. – Przyprowadź to całe towarzystwo a później się obaczy. Tylko nie zgub się po nocy, kłusowniku.

– Nie bój się, jak stracę kierunek to znajdę was po zapachu twoich onuc – odciął się Barton i zniknął bezszelestnie w osnutej mrokiem gęstwinie.

Żaden z wartowników nie zauważył nocnego gościa. Tylko półprzymknięte oczy Alorika świadczyły o tym, że uwadze Pierwszego Miecza nic nie może umknąć. Nad polaną przeleciał złowrogi cień. Nietoperz nie wyłowił niczego ciekawego i poszybował na wschód ponad moczary. Tam zawsze było pełno nieuważnych stworzeń…

 

*

 

Chamber obudził się tuż przed świtem tchnięty złym przeczuciem. Szybko wyczołgał się spod wozu. Przez chwilę wbijał zdziwione spojrzenie w rozżarzone ostrze swojego topora. Na wysłużonym orężu pojawiło się pęknięcie prowadzące od wyszczerbionej linii ostrza aż po osadzenie trzonka. Chamber ujął topór w dłoń. Broń okazała się straszliwie zimna. Krasnolud z niepokojem zatknął topór za pas i ruszył w mroczny las. Zakonnik pełniący wartę nie zatrzymał go. Krasnolud nie wiedział co za siła pcha go w osnutą mrokiem gęstwinę. Wydawało mu się, że ogląda całą scenę z boku, że jest tylko widzem. Tak jednak nie było. Nagle świat wokół Chambera zamarł jakby porażony tchnieniem śmierci. Wiatr ustał, przelatujący puchacz zamarł w locie, spadająca gwiazda zawisła na szarym niebie. Utkane z cienia istoty zatańczyły wokół krasnoluda w szyderczym tańcu. Chamber nie mógł się ruszyć z miejsca, nie mógł oddychać, nie czuł bicia serca. Wirujące cienie były coraz bliżej. Ich rozmywające się w mroku sylwetki zdawały się cały czas zmieniać kształty i oblicza. Przeraźliwe zimno, które zatopiło szpony w ciele krasnoluda sprawiło, że Chambera ogarnął paniczny lęk. Nie bał się jednak o siebie. Jakby na potwierdzenie jego domysłów jedna z istot wyszarpnęła mu zza pasa topór i uniosła broń w górę. Pokryty magicznymi glifami oręż rozbłysnął tęczą kolorów po czym ostrze topora rozprysło się niczym lodowy sopel na setki płonących iskier. Chamber patrzył na to z przerażeniem na twarzy. Zaszklony wzrok krasnoluda spoczął na wzorze, w który ułożyły się iskry. Ogień Kir’Nag. Sześć Płomieni Jurh przestało istnieć. Mogło to oznaczać tylko jedno. Żaden z krasnoludzkich adeptów run nie mógł już posługiwać się mocą daną im od Qrontaga. Po srogim obliczu Chambera popłynęły łzy przygnębienia. Ostatni z powierników płomienia, jego nauczyciel i mistrz, Gutrun nazywany w legendach Ognionoścą odszedł do krainy wiecznego ognia. Cienie zniknęły równie nagle jak się pojawiły. Wiatr znów zaczął pieszczotliwie głaskać korony drzew, puchacz niepomny na to co się wydarzyło wznowił swój lot a samotna gwiazda opadła gdzieś w bezkresny, szary ocean. Chamber z namaszczeniem podniósł osmalony płomieniami trzonek topora i chwiejnym krokiem powrócił do obozu. Gdy znalazł się przy wozie szybko wdrapał się na pakę. Z najgłębszych zakamarków wyciągnął sporą skrzynię i otworzył jej wieko. Owinięty w cielęcą skórę, pławiąc się w oliwie leżał jego rodowy topór, Pierwszy Świt. Przekazywane z ojca na syna podania mówiły, że został on wykuty w tym samym ogniu, w którym narodził się pierwszy ze smoków. Chamber nigdy nie wierzył w te opowieści. Był wyklęty, odrzucony przez swój klan, był muqkunem. Był jednak ostatnim potomkiem swego rodu. Krasnolud pewnie uchwycił w dłonie szerokie stylisko dwuręcznego topora. Długo wpatrywał się w wygrawerowane na bliźniaczych ostrzach runy po czym przewiesił ciężki oręż przez plecy. Nadpalony trzonek schował do skrzyni, którą pieczołowicie ukrył pod stertą worków i szmat. Chamber Berkaz, ostatni z klanu Ognia Kir’Nag spojrzał na karminową kulę wschodzącego słońca. Krwawe ogniki tańczące w jego oczach zwiastowały początek ostatniej podróży krasnoluda. Szare cienie brzasku powoli pierzchały przed nowym dniem, który miał odmienić losy wielu spośród śmiertelników. Przeznaczenie starannie splotło misterny węzeł losu, łączący ze sobą życie i śmierć. Budził się nowy dzień.

 

*

 

Barton dotrzymał słowa. Słońce nieśmiało zerkało sponad wierzchołków drzew gdy na polanie pojawiło się troję osób. Pełniący wartę zakonnik zatrzymał ich wyciągając z głośnym szczękiem miecz z pochwy.

– Stać natychmiast! Kim jesteście?

– Jestem Elian, syn króla Mythen, Elharda – odparł drżącym głosem Elian trochę nadrabiając hardą miną. – A to są moi przyjaciele.

Rycerz z ogłupiałą miną opuścił miecz wpatrując się to w Eliana to w Ludwika, który podszedł do przybyszów i wbijał teraz uważne spojrzenie w księcia.

– Elian! – krzyknął Karl i pobiegł do umorusanego chłopca.

Książę nie pozostał mu dłużny. Spotkali się w połowie drogi i padli sobie w ramiona. Karl po chwili odsunął od siebie szlochającego młodzieńca i padł przed nim na kolana.

– Miecz mój i życie moje należą odtąd do ciebie, Wasza Wysokość – wszyscy rycerze poszli za jego przykładem. Tylko Ludwik stał z drwiącą miną przyglądając się Elianowi. – Jako Wielki Mistrz zakonu Ardvent Gathar będę cię strzegł Wasza Miłość zawsze i wszędzie, tak mi dopomóżcie bogowie.

– Dobra, już dobra. Wystarczy tego przedstawienia – powiedział głośno Ludwik przerywając nastrój patosu.

Piętnastu spośród rycerzy zakonnych powstało. Na polanie rozległ się złowrogi szczęk wydobywanych mieczy. Karl instynktownie zasłonił sobą zdezorientowanego Eliana i z niedowierzaniem patrzył na przyjaciela.

– Co to ma znaczyć Ludwiku, jestem…

– Jesteś nikim, Karl – wpadł mu w słowo rycerz z obłudnym uśmiechem na ustach. – Odkąd wyruszyłeś na poszukiwania tego chłystka podpisałeś na siebie wyrok. Zygfryd był słaby i nazbyt miękki. Geron zauważył to już wiele lat temu. Zakon potrzebuje silnego i zdecydowanego na wszystko przywódcy a Zygfryd taki nie był. Ty też taki nie jesteś Karl. Oddaj mi pierścień i chłopca a pozwolę odejść ci wolno, Lordzie – zakończył z drwiącym ukłonem.

– Ty zdrajco! – Karlowi nie mieściło się w głowie, że jego przyjaciel stał się poplecznikiem Gerona van der Lorna. – Jak śmiesz obrażać imię mojego mentora! Geron jest jak padalec, zdradliwy i słaby. Nie jest rycerzem, jest złodziejem i mordercą. To on kazał zabić Zygfryda, a kto wie czy i nie Elharda. Podstępem i zdradą został Wielkim Mistrzem. Czy tak postępuje rycerz?

Chamber Berkaz stanął z obnażonym toporem po lewej stronie Karla, obok niego z zasnutą cieniem twarzą pojawił się Biały i wyraźnie wytrącony z równowagi Nidaniz. Po prawicy Wielkiego Mistrza stanął Alorik i jego dwaj rycerze. Nia stała za tym murem i mocno trzymała wyrywającego się do bitki Eliana. Barton Monk, który szedł kilkanaście kroków za księciem przystanął za pniem spróchniałego klonu. W mgnieniu oka ogarnął całą sytuację, wyszarpnął łuk i nałożył czarną brzechwę na cięciwę. Tylko dwaj z zakonników byli bez basinetów. Ci dwaj byli jego, wymierzył w bliższego.

– Witaj w prawdziwym świecie, Karl – rzekł zimnym tonem Ludwik wyciągając miecz i salutując nim przyjacielowi z dzieciństwa. – Dokonałeś własnego wyboru i za to cię szanuję. Umrzesz jak przystało na rycerza, szybko i czysto. Zabić ich wszystkich prócz księcia – krzyknął i rzucił się na Karla.

W tym samym momencie Alorik zawirował w śmiertelnym tańcu. Elf był niewyobrażalnie szybki i w jedno uderzenie serca znalazł się pomiędzy rycerzami. Ci jednak nie dali się zaskoczyć, doskonale znali bojową wartość Pierwszego Miecza zakonu Ardvent Gathar. Gdy miecze Karla i Ludwika skrzyżowały się po raz pierwszy krzesząc snop iskier czterej rycerze jednocześnie uderzyli w Alorika i wszyscy czterej uderzyli w pustkę. Elf zwinnym piruetem wyrwał się z kordonu i wirując za najbliższym z nich ciął z półobrotu tuż przy nasadzie hełmu. Rycerz odrzucił głowę do tyłu i padł na ziemię. Przecięty kręgosłup sprawił, że nawet nie poczuł, że umiera. Alorik wciąż w tańcu ciął następnego odcinając dłoń dzierżącą miecz tuż pod łokciem. Pozostali dwaj byli już tylko formalnością. Elficka klinga wnikała w grube pancerze niczym wola boga. Nidaniz zaczął nerwowo inkantować zaklęcie. Niestety uderzony w brzuch płazem dwuręcznego miecza zgiął się wpół i ciężko zwalił się na ziemię. Barton wypuścił dwie strzały. Dwaj rycerze padli w mokrą trawę jakby trafił w nich piorun. Jeden z dwóch zakonników, którzy stanęli po stronie Karla padł trafiony ciężkim toporem tuż pod pachą. Drugi uderzony dwuręcznym mieczem w plecy padł bez czucia zabijając wcześniej jednego ze swych zakonnych braci pchnięciem w wizurę. Chamber walczył z dwoma zakonnikami naraz. Krasnolud mimo, iż był dużo niższy od swych przeciwników a do tego bez zbroi nie był nawet zadrapany, natomiast jeden z jego przeciwników trzymał nieporadnie miecz w lewej ręce bo prawa zwisała bezwładnie przy ciele. Krasnolud sparował właśnie cios drugiego z nich i turlając się pod klingą miecza ciął z całej siły toporem w nogę rycerza. Odcięta tuż pod kolanem kończyna wciąż sterczała z błota gdy rycerz walił się z głośnym krzykiem na ziemię. Niestety krasnolud poślizgnął się i z pluskiem pacnął w błoto. Drugi zakonnik wykorzystał to przyszpilając go do ziemi. Na szczęście nieporadnie wyprowadzony lewą ręką sztych rozciął tylko grubą kurtę krasnoluda i ostrze osunęło się po żebrach niegroźnie rozszarpując skórę. Rycerz widząc, że krasnolud próbuje podnieść się z ziemi zwalił się ciężko na niego. Zakonnik wypuścił miecz i wyszarpnął mizerykordię. Pierwszy cios trafił Chambera w ramię. Drugie uderzenie krasnolud zdołał zablokować żelaznym uchwytem i przeciwnicy zaczęli tarzać się w błocie. Biały starł się z jednym rycerzem. Teraz wiedział już, że gdyby było ich więcej przepłaciłby to życiem. Sparował już trzy ciosy dwuręcznego miecza. Po ostatnim prawie wypuścił miecz z omdlałej ręki. Zakonnik chciał szybko zakończyć walkę i wyprowadził sponad głowy następny cios wkładając weń całą siłę. Biały w ostatniej chwili zdołał przerzucić klingę do drugiej ręki i uskoczył w bok. Rycerz trafił w próżnię, mocno zachwiał się na nogach i postąpił dwa kroki do przodu aby odzyskać równowagę. Tymczasem berzeg ciął szybko w skórzane płaty osłaniającą ścięgna kolan. Zaskoczony zakonnik zwalił się na ziemię niczym wór zboża. Biały stanął nad nim i uderzył z całej siły trzymając miecz oburącz. Dopiero trzeci cios przebił pancerz tuż przy nasadzie basinetu i odebrał życie rycerzowi. Biały głośno dysząc poszukał wzrokiem następnego przeciwnika jednak to co zobaczył sprawiło, że na chwilę przestał oddychać. Dwaj zakonnicy dopadli właśnie do Nii i Eliana. Jeden z nich uderzył dziewczynę okutą rękawicą w twarz. Nia padła na ziemię niczym szmaciana lalka. Drugi z napastników chwycił szamoczącego się Eliana i zaczął biec z księciem pod pachą ku uwiązanym wierzchowcom. Alorikowi, który próbował pójść im na ratunek zastąpiło drogę trzech rycerzy. Ci jednak nie popełnili błędu swoich towarzyszy i w starciu z Pierwszym Mieczem użyli lanc i gizarm. Ten, który uderzył dziewczynę i teraz się nad nią pochylał z mieczem w dłoni, niespodziewanie potknął się i przewrócił na bok. Z wizjera hełmu wystawały lotki czarnej brzechwy. Tymczasem Biały pomknął za unoszącym Eliana rycerzem. Nia były jednak szybsza. Dziewczyna błyskawicznie poderwała się z ziemi i pomknęła za uciekającym zakonnikiem. Zanim go dopadła zdołała wyszarpnąć z sakw jakąś buteleczkę i rozbiła ją na napleczniku rycerza. Kwas w reakcji z powietrzem zaczął z sykiem przeżerać się przez grubą zbroję. Zakonnik przebiegł jeszcze cztery kroki gdy nagle wypuścił księcia i przeraźliwie krzycząc zaczął kręcić się dookoła niczym bąk. Nia doskoczyła do klęczącego w trawie księcia. Elian trzymał Żal w omdlałej ze strachu dłoni i z przerażeniem w oczach wpatrywał się w konającego w strasznych męczarniach mężczyznę. Nia przyklękła przy księciu i przytuliła go z całej siły. Elian mocno do niej przywarł, jego ciałem wstrząsnęły spazmy. Książę się rozpłakał. Mimo, iż nie pierwszy raz w życiu widział czyjąś śmierć rozpaczliwie chciał się teraz znaleźć gdzieś daleko, gdzieś gdzie nikt nie będzie chciał go zabić. Gdzieś gdzie nikt nie będzie musiał oddawać za niego życia.

– Dlaczego wszyscy moi bliscy musieli umrzeć? – wyszlochał. – Dlaczego?

Nia przytuliła go jeszcze mocniej szepcząc do ucha słowa pociechy. Gdy Biały do nich dotarł, rycerz przestał już się ruszać. Zaciśnięte kurczowo na darni stalowe palce zamarły w ostatnim spazmie bólu. Karl z Ludwikiem walczyli tak jakby świat dookoła nich przestał istnieć. Znali się doskonale, razem uczyli się szermierki, obaj dostali swoje pierwsze miecze i pasy rycerskie w tym samym czasie. Razem też zabijali wrogów zakonu, razem się upijali i razem płakali po śmierci przyjaciół. Mimo, iż Ludwik był silniejszy i bardziej doświadczony, Karl nadrabiał zręcznością i determinacją. Obaj walczyli w afekcie, obaj chcieli zabić. Po długiej wymianie ciosów odskoczyli od siebie głośno sapiąc z wysiłku. Pierwszy zaatakował Karl. Wielki Mistrz zadał szybkie pchnięcie w szyję, zasłonił się dolną paradą przed ripostą Ludwika i udał, że próbuje ciąć z boku w biodro, błyskawicznie uderzając w goleń. Ludwik nie dał się jednak zmylić, odskoczył i sam zaatakował wykorzystując to, że Karl odsłonił brzuch i nogi. Nagle czarny pocisk trafił go w dłoń trzymającą miecz, który wypadł Ludwikowi z ręki. Karl z głośnym krzykiem wraził przyjacielowi miecz w gardło z takim impetem, że prawie odciął mu głowę. Barton nałożył kolejną strzałę. Okazało się to jednak zbyteczne. Z trzech walczących z Alorikiem rycerzy tylko jeden trzymał się jeszcze na nogach i właśnie sadził długimi susami w stronę uwiązanych koni. Pierwszy Miecz nie uważał jednak walki za skończoną. Ciśnięta z szerokim rozmachem elficka klinga zatoczyła w powietrzu łuk i wbiła się z chrzęstem przecinanych blach i łamanych kości pomiędzy łopatki ostatniego ze zdrajców. Alorik rozejrzał się po pobojowisku. Gdy dostrzegł, że Karl jest cały i zdrowy odetchnął z wyraźną ulgą. Wielki Mistrz zakonu Pieczęci, mimo, iż śmiertelnie wycieńczony natychmiast podążył w stronę Eliana. Barton też wychynął spośród drzew.

– To jeszcze nie koniec – wychrypiał Chamber z trudem odrzucając z siebie zwłoki martwego rycerza, z którego oka wystawała jego własna mizerykordia. – Zdaje się, że piraci jednak nie odpuścili.

Wszyscy jak na komendę odwrócili się we wskazywanym przez niego kierunku. Spośród brudnej mgły na północy polany wyłoniło się ponad dwadzieścia sylwetek. Większość z korsarzy prócz białej broni miała jeszcze długie łuki i kusze, których groty wymierzone były teraz w ocalałą siódemkę. Mimo, iż Kirgo zginął w obozie to piraci postanowili, że lepiej będzie zginąć w walce z wrogiem niż narazić się na gniew Undovira.

– To niesprawiedliwe – mruknął Chamber i na powrót zniknął pod ciałem rycerza.

Jęknęły spuszczane cięciwy. Grad strzał i bełtów pomknął w ich stronę. Barton błyskawicznie nałożył pocisk i strzelił. Jeden z piratów padł martwy.

– Tylko jeden – mruknął łucznik i wystrzelił kolejną strzałę.

Wiedział, że nie mają szans. Chciał jednak pociągnąć ze sobą jak najwięcej z tych sukinsynów. Korsarze zauważyli niebezpieczeństwo, kilka strzał i bełtów pomknęło w stronę łucznika. Barton wiedział, że trafią. Zaciskając usta po raz ostatni spuścił cięciwę. Nia jeszcze bardziej przywarła do Eliana. Biały niewiele myśląc rzucił się i zasłonił oboje własnym ciałem. Trafiły go dwie strzały. Jedna w udo, druga w ramię. Karl nie zdążył dobiec do księcia. Cztery pociski zwaliły go z nóg. Na szczęście tylko jedna rana była groźna, bełt utkwił tuż pod obojczykiem. Karl z trudem podniósł się z ziemi. Powietrze rozdarła następna salwa. Padł Barton trafiony w brzuch i pierś, padł Biały wprost najeżony strzałami. Nagle przed Karlem pojawił się Alorik. Grad strzał uderzył w elfa zasłaniającego Wielkiego Mistrza z taką siłą, że ten wpadł na Karla powalając go na ziemię.

– Pamiętaj – wychrypiał martwiejącymi ustami Alorik. – Tylko od ciebie zależy to kim się staniesz… – ciałem elfa targnął nagły skurcz i Alorik skonał w objęciach Karla.

Piraci krzyknęli radośnie i oddali jeszcze jedną salwę. Gdy strzały i bełty pomknęły w górę, Nidaniz ostatnim wysiłkiem woli dokończył inkantację zaklęcia. Wszystkich prócz niego samego i Bartona spowiła niebieska aura ochronna. Pociski spaliły się w migotliwym blasku osłony. Niestety nie wszystkie. Jeden bełt przybił elfickiego maga do ziemi. Tymczasem piraci odrzucili łuki, kusze i z głośnym okrzykiem runęli na bezbronne ofiary. Jednak to co wydarzyło się później zapadło w pamięci Karla do końca życia. Przed szarżującymi korsarzami pojawiły się nagle dwie zamazane sylwetki. Wielki Mistrz nie widział skąd się wyłonili bo mgła osnuła cały obraz. Jeden z przybyszów, olbrzymi wojownik z okrzykiem bojowym na ustach runął na piratów. Mimo, iż nie miał żadnej broni to każdy z uderzonych przez niego przeciwników walił się martwy na mokrą ziemię. Potężne pięści niczym maczugi kładły pokotem napastników. Jednak uwagę Karla przykuł drugi z przybyszów. Szczupły mężczyzna zdawał się pojawiać w kilku miejscach naraz. Uzbrojony był chyba w dwa miecze. Chyba bo poruszał się tak szybko, że rycerz nie był tego pewien. W oka mgnieniu szarża piratów przeobraziła się w bezładną ucieczkę. Na ziemi walało się już kilkanaście nieruchomych ciał. Pozostali próbowali szukać ratunku w osnutej mgłą kniei. Ich przedśmiertelne krzyki dochodziły z lasu jeszcze przez kilkanaście uderzeń serca. Karl z trudem wstał podpierając się mieczem. Nagle zrobiło się przeraźliwie cicho. Czas jakby zatrzymał się w miejscu gdy nad polaną przeleciał potężny kształt, który na chwilę przesłonił słońce. Wielki Mistrz zakonu Pieczęci powiódł spojrzeniem po niebie, ale złowrogi cień rozmył się już wśród północnych mgieł. Rycerz jeszcze raz spojrzał na zastygłą w bolesnym grymasie twarz Alorika. Pierwszy Miecz dowiódł swej wartości, oddał życie za człowieka, który nie był tego godzien, pomyślał z goryczą Karl. Nie, twoja śmierć nie pójdzie na marne przyjacielu. Będę walczył do końca, nie wypuszczę miecza z dłoni dopóki do krain nie powróci pokój. Nagły spazm bólu sparaliżował i obezwładnił Karla. Zmęczenie i rany wygrały walkę z resztkami jego woli. Ostatnim co ujrzał była czarna pustka, która pochłonęła jego umysł w kojącej toni nicości…

 

***

 

Na’hiriti przemykały wąwozem zasnutym wieczornym mrokiem. Duchy uwolnione przez Ptaka o Wielu Twarzach były bardzo niespokojne. Mroźna siła odpychające je od wylotu kanionu nie pochodziła z ich świata. Nie była martwa. Duchy pradawnych bestii powróciły do swego pana i powoli rozpłynęły się w mroku.

– One się boją – powiedział drżącym głosem szaman. – To co zastępuje nam drogę odpycha nawet śmierć. Obawiam się, że duchy nam nie pomogą. Musicie pójść sami. Ja odnajdę tam tylko… zagładę.

Przyczajony Niedźwiedź dobył topora. Potężne ostrze z sykiem przecięło mroźne powietrze.

– Tą bronią go nie zranisz.

Wódz wojenny i szaman spojrzeli ze zdumieniem na młodego wojownika.

– Głos w mojej głowie powiedział mi, że tylko moja krew może otworzyć dalszą drogę – Grot Śmierci odłożył łuk i włócznię. – Wiem czym powinienem się stać. Słyszałem waszą rozmowę. Uśpiony we mnie Karthoghr nazywa się Korht, Ogień i mówi, że kiedyś był jednym z wojowników naszego plemienia. Muszę pójść sam. Tylko tak zdołam uwolnić się od żyjącej we mnie bestii.

– A jeżeli to są kłamstwa – zaprotestował stary znachor. – Może tylko tak Karthoghr może ponownie się narodzić. Te podszepty mogą nie tylko nas doprowadzić do zguby. Musimy dotrzeć do Królowej Wygnanych i przekazać jej posłannictwo Exomonniqusa.

– Korht mówi, że Orli Pazur jest już pośród swych przodków. Syn Przyczajonego Niedźwiedzia zasiada w Radzie Wojowników. Jego duch zdjął klątwę rodu swego ojca. Czy teraz mi wierzycie.

– To nie może być prawda – jęk, który wydobył się z ust wodza wojennego mógłby ścisnąć bólem nawet najmężniejsze serce. – Nikt z żywych nie wiedział o moim przekleństwie. Nawet szaman… Jeżeli to prawda…

– To twój duch opiekuńczy znów jest wolny. Możesz wyczuć jego obecność, wodzu.

Przyczajony Niedźwiedź padł na kolana o po policzkach wojownika popłynęły łzy radości.

Lavoun Makhar przywrócił mi spokój i chęć życia. W jego słowach nie kryje się fałsz – wódz wojenny plemienia Ludzi–Łosi ciężko oparł się na toporze i wstał z ziemi. – Idź wojowniku i pozdrów ode mnie mego syna.

Ptak o Wielu Twarzach położył młodzieńcowi dłoń na ramieniu.

– Niech ten, który ciska naszym losem okaże się dla ciebie łaskawy. Idź synu i pamiętaj, że oczy wszystkich spośród twych braci zwrócone są teraz na ciebie. Niech Ognisty Jastrząb pokieruje twym krokiem a Exomonniqus niech da ci siłę do walki. Niech bestia w końcu zazna spokoju…

Grot Śmierci bez słowa skierował się ku wylotowi wąwozu. Zimny wiatr zawył pośród kamieni swą żałosną pieśń. Młody wojownik przyłożył dłonie do piersi i poczuł, że w jego żyłach rozlewa się żywy ogień. Jeden z Karthoghr, Korht właśnie budził się do życia. Lavoun Makhar z wojennym okrzykiem na ustach ruszył ku jasnej tafli lodu przesłaniającej wylot kanionu…

 

 

 

 

 

Leave a Reply